Katarzyna Kalus: w obronie Tomasza Mackiewicza
Od piątku nie mogę się otrząsnąć. Nie jestem w stanie przestać o nich myśleć. Robię różne rzeczy, takie codzienne, bo jest weekend, a pod nogami kręci się dwójka małych dzieci. Najważniejsze jest jednak to, by dorwać się do telefonu i sprawdzić, czy jest coś nowego, czy jest jakaś nowa szansa. Choć cień… Pan Tomasz Mackiewicz to dla wielu wariat, taki pozytywny, ale jednak – szaleniec, były heroinista, który odjechał, ktoś zupełnie oderwany od rzeczywistości. Porwał się z motyką na słońce, ale nie udało się. Trudno. Ponosi konsekwencje swoich decyzji. Dla wielu to bardzo proste. A we mnie się kotłuje. Bo takiego samego wariata mam na pokładzie. To mój Tata. I choć w innej skali, przeżywam to samo. Dzwonię do Mamy i pytam, czy dojechał do domu.
Pogoda nie ma znaczenia. Nieważne, czy zima, czy lato, czy słońce, czy deszcz. „Rower to jest świat” – śpiewa Janerka, a dla mojego Taty to religia, to sens życia. Niemal codziennie robi 80 km na rowerze. Z domu do pracy, z pracy do domu. Rower to było jego okno na świat. Dosłownie. Dzięki niemu wydostał się rzeczywistości, którą dziś najszybciej zamyka się w słowie „patologia”. Na rowerze dojeżdżał do szkoły ze wsi pod Wrocławiem. Ale najpierw musiał odkuć z lodu drzwi swojego pokoju, bo dziadków nie było stać na opał. Rano budził się z dygotaniem nóg pod kołdrą i bał się odkryć. Naprawdę, długo by opowiadać… Dziś mój 64-letni Tato jest w zupełnie innym miejscu. Ma własną firmę i uroczy domek pod piękną górą Ślężą, do którego z radością jeżdżę w weekendy. No i ma pasję. O dziecka tę samą.
Od 22 lat bierze udział w jednym z najbardziej morderczych wyścigów w Polsce. Wspina się na rowerze na Śnieżkę. Uwierzcie mi, to istna Golgota. Dlatego Tato przygotowuje się cały rok. Pływa na basenie, ćwiczy na siłowni, codziennie jeździ na rowerze. Bez dnia wytchnienia. Po co? Bo kocha życie i chce je smakować jak najdłużej. Ostatnio na życzenie wnuków wjeżdżał na Śnieżkę w stroju Indianina, w pióropuszu i stał się atrakcją lokalnych mediów.
Ale jest coraz starszy. W zimie, kiedy zamyka firmę o 18 jest już zupełnie ciemno. Z Wrocławia do Sobótki ma ok 40 km. Stara się jeździć opłotkami, ale po drodze musi wjechać na główną drogę. Jest zawsze dobrze oświetlony i oznakowany, ale nie raz i nie dwa zdarzało się, że musiał ratować się ucieczką w rów, bo jakiś poirytowany TIR-owiec nie chciał czekać na bezpieczne wyminięcie i ładował się na trzeciego. Nie raz łapała go nawałnica albo burza i wkurzona do łez mama musiała wyjeżdżać po niego autem, by odnaleźć go na trasie i zupełnie przemoczonego doholować do domu. Za każdym razem ona klęła, a on obiecywał, że „to było ostatni raz”. W tym czasie ja i dwójka mojego rodzeństwa wydzwanialiśmy na dwa telefony, próbując ustalić, co się dzieje i czy Tata jest bezpieczny.
Tata aktualnie ma anginę. Tak, jasne, że przez rower. Ma gorączkę, jęczy i powtarza w kółko: „że trzeba przetrwać”. Mama klnie na czym ziemia stoi. Ale od dwóch dni tak jak ja siedzi przyklejona do telewizora, radia i telefonu, by śledzić informacje na temat akcji ratunkowej na Nanga Pargat. I ma ciągle oczy pełne łez. „Jakby naszemu tacie zabrać rower, to by w tydzień umarł w domu ze zgryzoty” – powtarza.
Tak by było. Po ostatniej akcji z tirem wpadliśmy wszyscy w histerię i zabroniliśmy ojcu jeździć po zmroku. Były awantury i niejedno ultimatum. Na nic to się zdało. Bo on jest taki jaki jest, dzięki temu, że jeździ na rowerze. Codzienne dostawy hektolitrów endorfin sprawiają, że w lecie wozi wnuki w taczce po ogrodzie i zasuwa tak, że nikt nie jest w stanie za nim nadążyć, a dzieciaki pękają ze śmiechu. Skacze z nimi na trampolinie, gra w nożną, wspina się po drzewie, żeby zebrać im najpiękniejsze czereśnie. Tańczy, jak usłyszy jakiś fajny kawałek, a z wjazdów na Śnieżkę zrezygnuje dopiero wtedy, gdy któryś z wnuków wjedzie na szczyt w jego asyście. No i wtedy, gdy nie będzie już w stanie przekręcić korby i podczas wjazdu dotknie ziemi. To będzie koniec. Bo ma swoje zasady. Żadnego wprowadzania roweru pod górę. Straszna siara. Co to, to nie!
Zdzieram gardło dopingując go pod Świątynią Wang, kiedy zlany potem wspina się na górę. Moje dzieci krzyczą: dawaj dziadek! I pękam z dumy. Bo posiadanie kogoś bardzo bliskiego, kto ma w życiu taką pasję, to coś wspaniałego. Coś co nakręca i nie pozwala się mazgać, coś co daje power i zwyczajną radochę na co dzień. Dzięki tacie przebiegłam swój pierwszy w życiu maraton.
Nie wiem, jaki i kim by był, gdyby nie rower. Chyba nie chcę wiedzieć. Po latach zrozumiałam, ja, moja siostra, brat i mama - że te wszystkie nasze zakazy, prośby i groźby możemy sobie gdzieś wsadzić… Tata musi jeździć na rowerze w myśl własnej maksymie, że „nie sztuka dożyć 90-tki, sztuka dożyć 90-tki i jeździć na rowerze”. Wierzę, że tak będzie.
Dlatego, nie zgadzam się na mądrości spod budki z piwem o tym, że Pan Tomasz Mackiewicz to wariat, który sam prosił się o śmierć i dostaje to, na co sam zasłużył. To wspaniały człowiek, który wstał z kolan po wielkim upadku, który odnalazł sens, którego inni bezskutecznie szukają przez całe życie. Myślę bez przerwy o jego żonie, trójce dzieci i modlę się, żeby stał się cud. Bo przecież się zdarzają…
Katarzyna Kalus dla WP Opinie