Kamień spadł im z serca
Kilkadziesiąt rodzin witało w niedzielny wieczór na wrocławskim lotnisku powracających z Iraku opolskich żołnierzy.
27.01.2004 08:24
Trzy autokary podstawione przez jednostkę były pełne. Po raz pierwszy tak liczna grupa czekała na przylot "misjonarzy". Matki, żony, dzieci. Zajechały na lotnisko z fasonem, w konwoju na sygnale. Niestety samolot z Kuwejtu nieco się spóźnił i trzeba było przytupywać na dwudziestostopniowym mrozie. W końcu po godz. 21 pojawili się długo wyczekiwani - osiemdziesięciu ośmiu żołnierzy 10. Opolskiej Brygady Logistycznej.
Pani Dorota wypatrzyła męża pierwsza. - Ulżyło mi - mówi o pierwszym wrażeniu. - Po prostu kamień spadł mi z serca i już nic nie było ważne - te pół roku rozłąki, nerwy, tęsknota i szczypiący mróz. Najpierw oficjalne żołnierskie przywitanie. Byli dowódca okręgu, dowódca korpusu i szef brygady. Potem czas dla rodziny - całe 15 minut. Tyle, żeby się wyściskać, wycałować i wypłakać. - I stwierdzić, że dobrze wyglądają - dodaje pani Dorota. - Tacy męscy, opaleni.
Zaraz potem wszyscy wsiedli do autobusów - żołnierze osobno, rodziny osobno. Bagaże załadowano na ciężarówki i konwój ruszył do Opola.
Małgorzata Kamionka nie mogła wyjechać po męża do Wrocławia, bo była w domu sama z dwójką małych dzieci. I tak dwa razy zostawiała je z drżeniem serca, gdy w nocy wybiegała do pobliskiej jednostki, by sprawdzić czy już przyjechali. Za drugim razem, o północy, uszczęśliwiona wpadła w ramiona męża. Uściskali się i ona pędem wróciła do domu. Na szczęście obie córeczki - 6-letnia Izabela i 5,5-miesięczna Monika - słodko spały. Obudziły się dopiero, gdy po godzinie do mieszkania wkroczył tata z bagażami. Kapitan Urban Kamionka po raz pierwszy wziął na ręce swoją młodszą pociechę. Moniczka urodziła się na początku sierpnia, kilkanaście godzin po jego wyjeździe.
- On do Iraku, a ja na Reymonta - wspomina pani Małgorzata. - O piątej rano pożegnałam męża, a po południu pojechałam do szpitala. Było już sześć dni po terminie i trochę się niepokoiłam. Kiedy malutka się urodziła, on jeszcze był w Szczecinie, ale już nie mógł do nas wrócić. To, że nie zdążył zobaczyć dziecka przed wyjazdem, było dla nas najtrudniejszym przeżyciem.
Pani Małgorzata niechętnie wraca myślą do minionych miesięcy. Dla niej było to szczególnie ciężki czas, ale nie protestowała, gdy mąż wyjeżdżał. - Chciał jechać - z ciekawości, chęci przeżycia czegoś niezwykłego. Chciał się także sprawdzić - nie jako żołnierz, ale jako człowiek. Był taki zdecydowany i absolutnie tego nie żałuje, ale mówi, że do Iraku więcej by już nie pojechał. Jestem z niego bardzo dumna - opowiada Małgorzata.
Nim żołnierze na dobre ściągnęli z bagażami do domu, musieli w macierzystej jednostce rozliczyć się ze sprzętu - zdać broń i inne części wyposażenia. - Procedura wojskowa nakazuje to zrobić natychmiast po powrocie - mówi ppłk Jerzy Zagrobelny, szef sztabu 10. OBL.
Wczorajszy dzień też upłynął im na formalnościach, które muszą załatwić, nim pójdą na 18-dniowe urlopy zdrowotne. - Najpierw wszyscy muszą przejść badania lekarskie - mówi por. Marek Śmiałek, kierownik ambulatorium i izby chorych PZOZ jednostki wojskowej 1907. - Czekają ich podstawowe badania laboratoryjne i wizyty u spejcalistów - okulisty, laryngologa, kardiologa, dermatologa, chirurga. Jeśli wszystko będzie w porządku, dostaną certyfikaty zdrowia i mogą odpoczywać.
Obiegówkę do lekarzy dostał wczoraj m.in. kpt. Artur Miśkowiak. Jeszcze nie zdążył odpocząć po przyjeździe. Rozmowy z najbliższymi przeciągnęły się do trzeciej nad ranem, a już po szóstej obudził go telefon z jednostki. Pan kapitan jest misyjnym rekordzistą. Irak był jego szóstą misją pokojową i najtrudniejszą ze względu na - jak mówi - nieprzewidywalność miejscowych ludzi.
- Było niebezpiecznie - przyznaje. - Najtrudniejsze były pierwsze dni, gdy działaliśmy niewielką grupą przygotowawczą i organizowaliśmy bazę w byłych koszarach armii irackiej. Szokiem były dla nas sierpniowe temperatury dochodzące do 68 stopni Celsjusza. Ciężkie chwile przeżywaliśmy, gdy zginął major Hieronim Kupczyk. Bardzo to nas dotknęło, mieliśmy świadomość, że taka tragedia może spoktać każdego, zwłaszcza naszych kierowców, którzy jeździli w konwojach. Kpt. Miśkowiak często jeździ na misje, bo - jak mówi - służąc w jednostce logistycznej nie wypada inaczej.
- To po prostu żołnierski obowiązek - podkreśla stanowczo. - Misje bardzo wiele nam dają. Za każdym razem uczymy się czegoś nowego. Najważniejsza jest umiejętność współdziałania w grupie. Tego nie da się do końca wyćwiczyć, siedząc na miejscu, w Opolu. W Iraku współpracowaliśmy z żołnierzami kilku armii - amerykańsiej, węgierskiej, rumuńskiej, słowackiej, filipińskiej i mongolskiej. Takie doświadczenie - choćby ze względu na różnice mentalnościowe i osobowościowe - jest po prostu bezcenne. Na razie kapitan nie myśli o następnej misji, ale on takich rzeczy nie planuje. Jak będzie potrzeba, to pojedzie znowu. Teraz marzy o odpoczynku. - Chcę po prostu posiedzieć w domu. Nie ma nic lepszego - mówi.
Rodziny opolskich wojskowych dopiero za kilka dni tak naprawdę nacieszą się swoimi mężami, ojcami i synami. Wtedy będzie czas na spokojne rozmowy, nadrabianie rodzinnych zaległości. Zbliżające się ferie wiele z nich wykorzysta na wspólne wyjazdy. Na razie żony znowu rzuciły się do sprzątania.
- Od rana piorę - przyznaje pani Dorota. - Niby wszystko przywiózł czyste, ale niczego nie da się od razu włożyć do szafy. Jej głos podczas telefonicznej rozmowy przebija się przez odgłosy... strzelaniny. Okazuje się, że po mieszkaniu jeździ 70-centymetrowy czołg, wierna kopia amerykańskiego ambersa z ruchomymi wieżyczkami i uzbrojeniem. Prezent dla najmłodszego syna. - Już się martwię, gdzie to schowam, jak mały się znudzi - śmieje się pani Dorota.
U Kamionków maleńka Moniczka przyzwyczaja się do głosu i zapachu taty. - Mała dopiero zaczyna coś rozumieć. Mąż wrócił więc w samą porę - mówi pani Małgorzata. - I niech tak już zostanie.
Iwona Kłopocka