"Kaczyński jako premier lepiej poznał granice polityki"
Cel nie uświęca środków. Komorowski nie miał w tej dziedzinie doświadczeń - on jedynie prowadził obrady. Kaczyński jako premier lepiej poznał granice (i bezsilność) polityki i sparzył się na koalicji z Samoobroną. Rozwalając ją udowodnił, że umie sobie samemu powiedzieć "dość".
Dyktat mocy (i formuła zdeideologizowanej partii władzy) pojawia się także we współczesnych sytuacjach "feudalizacji" społeczeństwa gdy dostęp do dóbr zależy od dostępu do władzy.
Kampania prezydencka nie nawiązuje do fundamentów władzy. Można jednak wypreparować z niej pewne, dość istotne, różnice. Choćby odmienny stosunek do relacji między polityką a moralnością publiczną. Wielu twierdzi, że domaganie się takiej moralności to szantaż słabych, stosowany wobec silniejszych - chodzi o wymuszenie ich samoograniczenia. George Bush zamknął to w formule "współczującego konserwatyzmu" i to stanowisko wydaje się bliskie Komorowskiemu. Lewica uważa, że to zawodny mechanizm i chce państwa socjalnego - redystrybucja, kontrola, parytety. Wreszcie są i tacy (i tu mieści się J. Kaczyński), którzy chcą dać wędkę a nie rybę i proponują państwo rozwojowe. Aktywnie budujące innowacyjne instytucje dopasowane do specyfiki czasu i miejsca (mówił o tym w Słubicach). I tworzące nowy model powszechnej, intensywnej edukacji aby ograniczyć grono tych, którzy są w grze rynkowej bezsilni.
Inny problem, trafnie został kiedyś wyrażony przez Kołakowskiego w eseju o kapłanie i błaźnie. Ten pierwszy absolutyzuje dogmaty w które wierzy, wyłączając je z mechanizmu głosowań i kompromisu (tu mieści się M. Jurek). Błazen nie absolutyzuje niczego, nawet własnego zaangażowania w przeszłości (postkomuniści!) i odrzuca istnienie uniwersaliów w sferze moralnej, zakorzenionych w samej istocie człowieczeństwa. I wcale nie pokrywających się z wyborami poszczególnych ludzi obdarzonych wolnością.
I Komorowski i Kaczyński mieszczą się pomiędzy tymi skrajnościami. Komorowski - dryfując w ramach zasady "mniejszego zła" i obawy przed etykietą "fundamentalizmu". Kaczyński - bardziej refleksyjny (jeden z niewielu intelektualistów wśród naszych polityków), zbliża się do neokantowskiego założenia uniwersaliów, choćby jako hipotezy, bo inaczej nie ma żadnych zobjektywizowanych podstaw porządku. Równocześnie mówi jednak o "tolerancji" i uznaniu kodu wartości innego, niż własny, choć na możliwie minimalnym, negocjowanym politycznie, poziomie (patrz obecny kompromis w sprawie ustawy aborcyjnej).
Trzeci problem to zagadnienie wspólnoty, czy zakorzeniona w przeszłości (Komorowski), czy - aktywna, tworzona wciąż na nowo wokół wyzwań i zadań stawianych dziś przed Polską (to Kaczyński). I ostatni problem - granice tzw. politycznego pragmatyzmu. Czyli, że cel nie uświęca środków. Komorowski nie miał w tej dziedzinie doświadczeń - on jedynie prowadził obrady. Kaczyński, jako premier, lepiej poznał granice (i bezsilność) polityki i sparzył się na koalicji z Samoobroną. Rozwalając ją udowodnił, że umie sobie samemu powiedzieć "dość".
Kaczyński zmierzył się też z mechanizmem "suwerenności w warunkach sieci". Gdy trzeba porównywać, w każdym obszarze osobno, czy zredukowana autonomia decyzyjna zwiększyła (czy zmniejszyła) zdolność rozwiązywania problemów kraju. Czy więc wzrosła nasza kontrola nad samymi sobą. Dopiero szereg owych relacji (autonomii i realnej kontroli) i suma strat i korzyści powie nam o suwerenności. Kaczyński to rozumie - Olechowski chyba też. Dla innych jest to poza ich wyobraźnią.
Prof. Jadwiga Staniszkis specjalnie dla Wirtualnej Polski