Trwa ładowanie...
28-07-2006 13:08

Johnny Soup i inni

Jeszcze 5 lat temu mieszkało tu 150 Polaków, dzisiaj 200 tysięcy. Polacy są największą mniejszością narodową w Irlandii. Jeśli jednak chcesz wyjechać do pracy do Irlandii, dobrze się zastanów.

Johnny Soup i inniŹródło: WP.PL
d2hvzlu
d2hvzlu

Jeszcze 5,6 lat temu wysyłając listy do Irlandii na poczcie głównej w Opolu, byłem pytany: a gdzie właściwie ta Irlandia leży, w Europie? Teraz najczęściej słyszanym językiem obcym w Dublinie jest polski. W sklepie z pamiątkami spotkałem swoją sąsiadkę! W samej stolicy Zielonej Wyspy przebywa około 80 tysięcy Polaków, w Republice Irlandii według danych oficjalnych około 160 tysięcy (ale liczba rzeczywista sięga 200 tysięcy, ponieważ wielu naszych rodaków pracuje tu na czarno, wymykając się statystyce). Do tego dochodzi około 20–30 tysięcy Polaków w Irlandii Północnej – należącej do Zjednoczonego Królestwa. Polacy są największą mniejszością narodową w Irlandii. A 5 lat temu zamieszkiwało tu 150 obywateli narodowości polskiej. Oto zmiana, której początkiem był 1 maja 2004 roku – przystąpienie Polski do UE i jednoczesne otwarcie rządu irlandzkiego na pracowników z naszego kraju. Nie ma jeszcze żadnych badań na temat masowej polskiej emigracji do Irlandii, pierwsze bliższe dane socjologiczne przyniesie spis
powszechny, który przeprowadzono w Irlandii w kwietniu br.

Ostrzeżenie

Po kilkunastu miłych spotkaniach w domach i miejscach pracy polskich emigrantów jeden wniosek jest oczywisty. Kto teraz wybiera się do pracy do Irlandii, musi być bardzo dobrze przygotowany do wyjazdu. Język, język i jeszcze raz język. Umówiona praca i ktoś znajomy, kto będzie czekał na przybysza, orientacja w kosztach utrzymania i co najmniej kilkaset euro w kieszeni na przeżycie pierwszego miesiąca (oraz na depozyt przy wynajmowaniu lokum). Wielu Polaków jest tak zdesperowanych swoją sytuacją w ojczyźnie, że ruszają na Zieloną Wyspę jak do ziemi obiecanej. W niedzielę po Mszy w „polskim” kościele spotykamy rodzinę Janusza i Moniki Adamusów z Krakowa. Byli bezrobotni, sprzedali wszystko co mieli, także mieszkanie, zapakowali swoich chłopaków Maksa i Patryka oraz dobytek do opla combi i pojechali do Dublina. Nocują w samochodzie, przy plaży. Agencja pracy w Polsce, która obiecywała Januszowi pracę nie przysłała obiecanego człowieka na dworzec, a telefoniczna rozmowa z biurem agencji nie przyniosła żadnego
skutku. – Powiedzieli, że teraz oni już nie odpowiadają za dalsze sprawy – mówi Janusz, w którego oczach widać jeszcze nadzieję. Zostało im 700 euro i 10 kartonów papierosów do sprzedania. Nie znają angielskiego. – Takich sytuacji mamy kilka w ciągu tygodnia – mówi Marcin Malicki, szef biura Duszpasterstwa Polskiego w Dublinie.

Portowcy

Być może dwa lata temu Januszowi Adamusowi udałoby się łatwiej znaleźć pracę. Teraz pracodawcy, którzy cenią polskich pracowników za pracowitość, kiedy mają do wyboru Polaka, z którym mogą się dogadać i takiego, który angielskiego nie zna, wybiorą oczywiście pierwszego. W maju 2004 r. do Wicklow przyjechała za pośrednictwem agencji pracy grupa 7 osób, której przewodzi Jan Krupniak. – Pracowałem w tartaku, powiedzieli mi, że będę pracował „przy drzewie” – opowiada. Ku swemu zaskoczeniu trafili do pracy w porcie. Drewno też przeładowują, oprócz tego regipsy, ołów. To mały port, ale Polacy zaczęli tak ostro pracować, że kiedy dawniej przeładowywano w nim dwa statki tygodniowo, to teraz dwa dziennie. Pijemy herbatę w ich mieszkaniu, mają godzinną przerwę przed nadgodzinami, by skończyć rozładunek norweskiego statku. Obecnie w porcie pracuje 27 Polaków, głównie z Podkarpacia i Małopolski. – Wszyscy, oprócz jednego, żonaci – mówi Jan Krupniak, który przez irlandzkich kolegów nazywany jest żartobliwie „Johnny Soup”
(soup – zupa). Andrzej Pochopień ze Stryszawy założył Internet, więc stała komunikacja z żonami i dziećmi jest. Ale to za mało. Kiedy pytam Andrzeja o dziecko, mówi, że ma jedno czteroipółroczne i jakoś tak zamyśla się, odwraca wzrok. – Staramy się jeden drugiego mobilizować, podtrzymywać na duchu, pożartować, pogadać. Najgorzej jak ktoś się zamyka, popada w smutki – mówi Jan Krupniak, który poprosił księdza Maszkiewicza, duszpasterza irlandzkiej Polonii, żeby przyjeżdżał do nich odprawiać Mszę po polsku. Normalnie chodzą na „angielską”, ale są dumni, że mają też co miesiąc „swoją”. Planują tu jeszcze popracować do końca trzeciego roku kontraktu i wrócić. Na ich miejsce przyjadą inni.Rodzina

Rozłąka to najtrudniejsza rzecz. Nie musi mnie o tym przekonywać Włodzimierz Zośka z Zielonej Góry, z którym rozmawiam w zakrystii kościoła św. Michana w Dublinie, po „polskiej” Mszy. Ból i tęsknotę widać na jego twarzy i w oczach. W Polsce zostawił czworo dzieci i żonę. Rozmawia z nimi godzinę dziennie, ale to nie wystarcza. – Najgorzej, kiedy bliźniaczki płaczą: tata, kiedy przyjedziesz? – mówi Włodzimierz. W Polsce pracował w BWA, tu na budowie. Popracuje jeszcze rok, może półtora, by odrobić długi i pożyczki zaciągnięte w kraju, bo po prostu pensja nie starczała, problemy finansowe zaczęły przytłaczać życie rodzinne.

d2hvzlu

Marek Grądzki z podwarszawskiego Halinowa przyjechał do Dublina dwa lata temu, na ogłoszenie w gazecie, że potrzebują stolarzy. Ma pracę w swoim fachu, jest cenionym pracownikiem, zaczął nawet z kolegami rozkręcać swoje własne usługi. Rok temu sprowadził rodzinę – żonę Agnieszkę, córeczki Natalię i Martynę. Chodzą do szkoły podstawowej „Holy Child”, mają dodatkowe lekcje angielskiego, żadnych problemów w nauce. – Poziom nauczania w irlandzkich szkołach jest niższy niż w Polsce o jedną, dwie klasy – mówi Agnieszka. Ona sama też pracuje, na razie w uniwersyteckim barze, ale stara się o pracę w swoim zawodzie pielęgniarki instrumentariuszki. Tylko że procedury uznawania polskich dokumentów zawodowych trwają tu niemiłosiernie długo. Grądzcy wynajęli niedawno dom w północnej części Dublina. – Nie śpieszy mi się do Polski, nie ma do czego – mówi Marek, choć razem z żoną opowiadają także o tym, że czasami mają ochotę wracać i że Irlandczycy są mniej kulturalni, nie tak schludni jak Polacy i gorzej wychowują swoje
dzieci, którym pozostawia się zbyt wiele swobody.

Piekarnia i gazeta

80 tysięcy Polaków w samym Dublinie to wielki rynek. Naprzeciwko naszego pensjonatu jest „Polski Sklep”, prowadzi go Rosjanin, zatrudnia nielegalnie Polki, płacąc im po 3–4 euro (najniższa ustawowa stawka to ponad 7,5 euro). Takich „polskich” sklepów jest więcej, w prawie wszystkich supermarketach specjalne działy z „Produktami z Polski” . Jest wszystko: od pierogów po soki „Kubuś”. Niedawno Karol Tracz i Piotr Otko zaczęli rozkręcać najnaturalniejszy biznes: piekarnię tradycyjnego polskiego chleba, bo irlandzki ma zupełnie inny smak. Sprowadzili zaczyn i drożdże z Polski, sprowadzają także mąkę. – Założyliśmy, że wszystko musi być takie jak w kraju – mówi Karol Tracz. Biznes rozwija się znakomicie, zaczęli 1 maja, a już mają 120 punktów sprzedaży. Zatrudniają 8 osób. Nie zapominają o tych, którym nie wiedzie się tak jak im, codziennie 150 chlebów dostarczają do kapucyńskiego centrum pomocy bezdomnym, w którym połowę klienteli stanowią Polacy.

Rozwija się także polska prasa. Obecnie ukazują się dwa tygodniki „Polska Gazeta” i „Fakty” oraz „Polski Herald” – copiątkowy 12-stronicowy dodatek do „Evening Heralda”, największej irlandzkiej gazety popołudniowej. – Wkrótce po uruchomieniu stron w języku polskim sprzedaż „Heralda” wzrosła o 3 tysiące, a liczba ta szybko rośnie – informuje Iwona Słabuszewska-Krauze, redagująca „Polskiego Heralda” wraz z Tomem Galvinem, Irlanczykiem, który mówi po polsku, ma żonę Polkę, a za sobą kilkuletni pobyt w Polsce. – Chodzi o to, żeby Polacy nie tworzyli getta, nie kisili się w swoim sosie, chcemy przełamać postawę izolacji, że przyjeżdżamy tu tylko, żeby zarobić i nic nas nie obchodzi ta Irlandia – podkreśla Iwona Słabuszewska-Krauze. Inny ton przebija z prasy typowo „polonijnej”: panuje w niej atmosfera oblężonej przez Irlandczyków polskiej twierdzy. – A przecież ta mała, nieznana Irlandia to chyba jedyny kraj w Europie, który przyjął nas z tak niewiarygodną życzliwością, i nadal nas traktuje po prostu jak braci.
Narzekanie na nich to zwykła niewdzięczność – mówi ks. Jarosław Maszkiewicz, duszpasterz Polaków w Irlandii.

Andrzej Kerner

d2hvzlu
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2hvzlu
Więcej tematów