Jeżeli prezydent Donald Trump zechce użyć broni nuklearnej, będzie mógł to zrobić bez oglądania się na nikogo
• W USA wielu obawia się powierzenia "nuklearnego guzika" nieobliczalnemu Trumpowi
• Taką narrację od tygodni forsuje jego rywalka Hillary Clinton i jej sztab
• Problem leży w procedurach regulujących użycie broni jądrowej przez prezydenta USA
• Gospodarz Białego Domu może wydać taki rozkaz bez oglądania się na nikogo
• Chodzi o szybkość podejmowania decyzji, bo w przypadku wrogiego ataku nuklearnego prezydent ma mniej niż 10 minut na zarządzenie kontruderzenia
• Tak krótki czas na reakcję powoduje, że jeden błąd może łatwo doprowadzić do atomowej zagłady
Minęła godzina 3.00 nad ranem, gdy Zbigniewa Brzezińskiego, doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta USA Jimmy'ego Cartera, zbudził pilny telefon. Wiadomość, którą usłyszał w słuchawce, mroziła krew w żyłach - dzwoniący oficer alarmował, że w kierunku Ameryki leci 250 sowieckich pocisków balistycznych. Brzeziński miał dosłownie kilka minut, by powiadomić prezydenta i uruchomić procedurę odwetową. Zażądał jednak potwierdzenia informacji o sowieckim ataku.
Drugi telefon przynosił hiobowe wieści. Sowieci wystrzelili 2200 rakiet, to zmasowane uderzenie nuklearne. Brzeziński miał już dzwonić do Cartera, gdy otrzymał trzeci telefon. Satelity i systemy radarowe nie potwierdzają sowieckiego ataku, fałszywy alarm. Prezydencki doradca odetchnął z ulgą. Okazało się, że w Dowództwie Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej (NORAD) ktoś przez pomyłkę włożył do systemu komputerowego taśmy przeznaczone do ćwiczeń wojskowych. 9 listopada 1979 roku świat od nuklearnej zagłady dzieliła jedna minuta.
Nuklearne kontrowersje
Amerykańskie media nie bez przyczyny w ubiegłym tygodniu przypomniały powyższą historię. Burzę rozpętał komentator stacji MSNBC Joe Scarborough, który ujawnił, że kilka miesięcy temu Donald Trump, podczas godzinnego spotkania z doradcą ds. polityki zagranicznej, miał pytać trzykrotnie, dlaczego USA nie mogą użyć broni jądrowej. Sztab republikańskiego kandydata na prezydenta natychmiast zdementował te rewelacje, ale wielu publicystów zaczęło głośno zastanawiać się, nie po raz pierwszy zresztą, czy powierzenie nuklearnych kodów nieobliczalnemu i porywczemu Trumpowi jest dobrym pomysłem.
Taką narrację od tygodni forsuje Hillary Clinton i jej sztab. - Trump traci kontrolę nad sobą nawet przy najmniejszej prowokacji. Kiedy otrzymuje trudne pytanie od reportera, kiedy ktoś rzuci mu wyzwanie w czasie debaty, kiedy widzi demonstranta na wiecu. Wyobraźcie go sobie w Gabinecie Owalnym w obliczu prawdziwego kryzysu - przestrzegała kandydatka Partii Demokratycznej dając do zrozumienia, że ktoś taki nie może objąć pieczy nad amerykańskim arsenałem strategicznym. Zapomniała przy tym, że jej mąż Bill wcale nie był lepszy, bo będąc gospodarzem Białego Domu miał zgubić kartę z kodami nuklearnymi. Potwierdzają to dwaj wysocy rangą wojskowi z czasów jego prezydentury.
Kilka miesięcy temu w wywiadzie dla MSNBC Trump wyraźnie sugerował, że dopuszcza użycie arsenału nuklearnego przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu. Kiedy dziennikarz zwrócił uwagę, że prezydent USA nie powinien mówić o potencjalnym zrzucaniu bomb jądrowych, odpowiedział: - Więc po co je robimy?
Wypowiedzi Trumpa spotkały się z mocną krytyką demokratów. Szkopuł w tym, że w 2007 roku, gdy Hillary Clinton ubiegała się o prezydencką nominację, miała w tej kwestii bardzo podobne zdanie co jej rywal, bo nie chciała definitywnie wykluczyć użycia broni nuklearnej przeciwko terrorystom.
30 minut do zagłady
Tak czy inaczej, być może największym problemem w tym wszystkim nie są potencjalne skazy charakteru przyszłego prezydenta, ale same procedury regulujące podejmowanie decyzji o użyciu broni nuklearnej. - System jest zaprojektowany tak, aby był szybki i rozstrzygający. Nie został zaprojektowany, by debatować nad decyzją - mówił na antenie MSNBC gen. Michael Hayden, były szef NSA i CIA. Ostateczny głos należy tylko do prezydenta, co podważa konstytucyjną zasadę, że to wyłącznie Kongres ma prawo wypowiadać wojnę. Ale innego wyjścia nie ma. Jedynie w ten sposób można zachować tzw. gwarancję wzajemnego zniszczenia, zakładającą, że w przypadku wybuchu konfliktu nuklearnego, również stronę inicjującą atak czeka totalna zagłada. To jest główny powód, dzięki któremu nigdy nie doszło do III wojny światowej.
Prawda jest taka, że pociski balistyczne wystrzelone przez rosyjskie okręty podwodne osiągnęłyby Waszyngton w góra kilkanaście minut, może nawet jeszcze szybciej. Rakiety międzykontynentalne (Intercontinental Ballistic Missile - ICBM), odpalane z terytorium Rosji - w pół godziny. To daje wyobrażenie, jak mało czasu ma prezydent USA na rozważenie kroku, którego konsekwencją byłaby niechybna zagłada ludzkiej cywilizacji.
Według scenariuszy prognozowanych przez wojskowych analityków, informacja o wrogim ataku dotarłaby do Białego Domu jakieś cztery minuty po odpaleniu pocisków. Pierwszym adresatem nie byłby jednak sam prezydent, a ktoś z jego najbliższego otoczenia, wyznaczony do pełnienia roli "kryzysowego koordynatora" (w czasie prezydentury Jimmy'ego Cartera tą osobą był właśnie Zbigniew Brzeziński). Od tego momentu pozostaje najwyżej osiem minut, by powiadomiony o wszystkim przywódca Stanów Zjednoczonych podjął decyzję o nuklearnej retaliacji.
Nikt nie może przewidzieć, kiedy i gdzie kryzysowa sytuacja zastanie prezydenta. Dlatego zawsze jak cień podąża za nim specjalnie wyszkolony funkcjonariusz z atomową walizką, popularnie nazywaną "Futbolówką". To w niej znajduje się m.in. karta z kodami uwierzytelniającymi użycie arsenału jądrowego (ją z kolei nazwano "Herbatnikiem") i czarna książeczka z opisem możliwości uderzeń odwetowych - od pełnoskalowego ataku jądrowego, po ograniczone użycie broni jądrowej.
W momencie, gdy prezydent wyda rozkaz, zostaje on przeformatowany w tzw. EAMs, czyli wiadomości działania alarmowego, które trafiają do personelu sił strategicznych USA. Dopiero gdy załogi wyrzutni rakietowych zdekodują i uwierzytelnią EAM, następuje procedura odpalenia międzykontynentalnych pocisków balistycznych. Według wyliczeń amerykańskich sztabowców na tym etapie wszystko musi odbyć się błyskawicznie, bo do uderzenia rosyjskich ICBM pozostałyby już tylko dwie minuty.
W najczarniejszym scenariuszu prezydent może nie zdążyć wydać rozkazu uderzenia odwetowego. Pierwsze pociski balistyczne z okrętów podwodnych mogą spaść na stolicę USA nawet po pięciu minutach. Według Pentagonu nie unicestwiłyby one zdolności do wyprowadzenia kontrataku, ale jeżeli głowa państwa zginęłaby w tym bombardowaniu, jego obowiązki przejąłby wiceprezydent, a po nim, gdyby zaistniała taka konieczność, kolejne osoby w łańcuchu dowodzenia.
Wszystko w rękach prezydenta
Powyższa sekwencja zdarzeń zakłada, że to Stany Zjednoczone zostałyby zaatakowane. Jednak amerykański prezydent, jako naczelny dowódca sił zbrojnych, ma wszelkie uprawnienia, by rozkazać wyprzedzające uderzenie nuklearne bez oglądania się na nikogo. Jak zauważa portal Politico, nawet nakazanie wykorzystania tortur - a Trump przyznał kiedyś publicznie, że nie zawahałby się tego zrobić - jest bardziej obwarowane prawnie.
Oficjalnie rozkaz użycia arsenału jądrowego przez głowę państwa wymaga weryfikacji ze strony sekretarza obrony. Chodzi o zachowanie tzw. zasady dwóch ludzi (two-man rule) - krytyczne decyzje dotyczące sfery bezpieczeństwa wymagają obecności dwóch autoryzowanych osób. Tyle że akurat w tym konkretnym przypadku sekretarz obrony, choć musi być obecny, nie ma prawa weta i powinien wykonać rozkaz swojego zwierzchnika. Portal Vox spekuluje, że teoretycznie szef Pentagonu mógłby w takiej sytuacji podać się do dymisji. Ale wtedy obowiązek autoryzacji spadłby na barki jego zastępcy.
Odmiennego zdania jest dr Scott D. Sagan, ekspert nuklearny z Uniwersytetu Stanforda, cytowany przez "New York Times", który zwraca uwagę, że dotychczas nie było takiego precedensu, więc nie wiadomo do końca, co by się stało. - Myślę, że wpłynęlibyśmy na niezbadane wody, gdyby prezydent wydał rozkaz użycia broni nuklearnej, a sekretarz obrony odmówiłby wydania zgody - powiedział. Jak dodał, nikt nie może przewidzieć, co mogłoby nastąpić, gdyby szef departamentu obrony stwierdził, że prezydent jest niezdolny do wydania takiego rozkazu.
Patrząc na zdrowy rozsądek, nakazanie użycia broni nuklearnej bez uzasadnionego powodu mogłoby zostać zinterpretowane jako akt świadczący o załamaniu nerwowym bądź innych problemach psychicznych urzędującej głowy państwa. A to może być powodem do uznania prezydenta za niezdolnego do czasowego pełnienia obowiązków, co reguluje 25. poprawka do Konstytucji USA. Na razie jednak jest to zupełne political fiction. I miejmy nadzieję, że tak pozostanie.