ŚwiatJeździli po świecie, by walczyć i zabijać

Jeździli po świecie, by walczyć i zabijać

Za opłatą mogli zrobić wszystko - obalić rząd, stłumić powstanie, wyrżnąć w pień znienawidzonego wroga. Najemnicy. Bohaterowie niezliczonych książek i filmów, istnieli naprawdę i naprawdę wstrząsali posadami świata. Jak powstała ich legenda? Gdzie dziś wałęsają się psy wojny?

Jeździli po świecie, by walczyć i zabijać
Źródło zdjęć: © AFP

Ludzi gotowych za pieniądze walczyć w cudzych sporach nie brakowało nigdy. W niepamiętnych czasach najemników używali egipscy faraonowie, perscy władcy i rzymscy imperatorzy, później - średniowieczni królowie i książęta. Armie kondotierów pojawiały się praktycznie wszędzie, gdzie czerwień wsiąkała w ziemię. W imieniu swoich sponsorów tłukły wrogów i podbijały kolejne twierdze. Były zupełnie naturalnym elementem niemal każdego pola walki.

W epoce znacznie nam bliższej, podczas zimnej wojny, konflikty wybuchały z wyjątkową częstotliwością, zwłaszcza w Afryce. Zapach krwi przyciągał watahy psów wojny, które szybko zyskały złą sławę. W oczach opinii publicznej zaczęli jawić się jako pozbawieni zasad awanturnicy, gotowi mordować w imię każdego, kto może wystarczająco dużo zapłacić. Czy słusznie?

Wielka wpadka

- Nie żal mi ich. Są żołnierzami, wiedzieli, na co się decydują. Zrobiłbym to ponownie - powiedział John Banks, brytyjski najemnik, komentując wyrok śmierci dla czterech mężczyzn, których wcześniej sam zwerbował do wykonania niebezpiecznej misji w Angoli.

Owi żołnierze - trzech Brytyjczyków i Amerykanin - zostali wynajęci do walki przeciwko lewicowej MPLA, najpotężniejszej z trzech angolskich partyzantek toczących bój o władzę w dawnej portugalskiej kolonii. Schwytani przez marksistowskich rebeliantów w 1976 roku, odpowiedzieli za dokonywanie egzekucji na cywilach i swoich kolegach po fachu. - Afryka czuje, że najemnicy są zagrożeniem dla jej ludzi, jej dzieci i bezpieczeństwa. Szerzą strach, przynoszą Angoli wstyd i nienawiść - argumentował sędzia Ludowego Trybunału Rewolucyjnego.

Jeden ze skazanych, Amerykanin Daniel Gerhard, trafił do Afryki zaledwie parę dni wcześniej. Angaż dostał, gdy Banks przeczytał jego ogłoszenie z magazynu "Soldier of Fortune": Szukam pracy jako najemnik na pełen etat lub kontrakt. Najlepiej w Ameryce Południowej albo Centralnej, ale może być gdziekolwiek, jeśli zapłacisz za transport.

Wyrok śmierci dla psów wojny odbił się szerokim echem w światowych mediach i zwrócił uwagę na zagadnienie kondotierów. Brytyjski premier apelował do Angolczyków o zaniechanie egzekucji, podczas gdy aktywiści potępiali "płatnych morderców". W tym czasie pechowa czwórka była jednak zaledwie drobną cząstką najemników, zazwyczaj Europejczyków, którzy wojowali w Trzecim Świecie.

Zew

Druga wojna światowa była wojną totalną, prowadzoną wszelkimi sposobami, do ostatniego żołnierza. Miliony mężczyzn i kobiet musiało przyzwyczaić się – i wielu przyzwyczaiło - do mundurów, broni, walki i zabijania. A potem wojna się skończyła, armie skurczyły, armaty zamilkły. Dla niektórych ta cisza była nie do zniesienia.

Tymczasem daleko poza Europą kolonialne imperia rozpadały się niczym domki z kart. Powstawały nowe państwa, by po chwili pogrążyć się w konfliktach. Z dżungli, bagien, pustyni i górskich przełęczy wyłaniały się kolejne partyzantki, a oblężone rządy zaciekle broniły swych warowni. I jedni, i drudzy mieli wiele zapału, wielkie plany i często sporo pieniędzy z handlu bogactwami naturalnymi. Zazwyczaj brakowało im czego innego - doświadczonych wojowników, którzy pokazaliby, jak skuteczniej się bić.

Weterani z Europy dosłyszeli odległe huki dział z Afryki i Azji. Tęskniący za prochem, nierzadko bezrobotni lub niezadowoleni wysokością płac w regularnych armiach i służbach bezpieczeństwa, potraktowali odgłosy walki jak wezwanie. I ofertę pracy.

Jednak najemnicy nie powstawali jedynie w spragnionych bitewnego hałasu umysłach. Zimna wojna podzieliła świat na połowę - między Wschód i Zachód. Stratedzy największych potęg oznaczali na mapach punkty, w których warto zdobyć lub zachować wpływy, bo ropa, bo gaz, bo złoto i diamenty. Jak to zrobić? Najprościej - wysłać wojsko i ciężkim butem złamać niepokorne kraje. Ale czasem tak się nie da. A to już własna armia tłucze się w innym miejscu i do domu wraca zbyt dużo blaszanych trumien ze szczątkami młodego pokolenia; a to publika mogłaby uznać taką interwencję za niemoralną i słupki popularności poleciałaby w dół. Może więc zatrudnić ludzi, którzy nie będą nosić narodowej flagi na ramieniu, ale za odpowiednią sumę podejmą się ryzykownej misji? Jeśli zostaną pojmani, zawsze można się ich wyprzeć i określić samozwańczymi Rambo. Jeśli zginą - no cóż, zapłaczą za nimi co najwyżej najbliżsi.

Francuzi uważali to za bardzo dobry pomysł. Mieli nawet swojego specjalistę w tym zakresie - Boba Denarda. Ten były francuski żołnierz zaczął karierę najemnika w 1961 roku, kiedy to trafił do dzisiejszej DR Konga, by wesprzeć separatystów z prowincji Katanga. Był to obszar znany z ogromnych złóż minerałów, a Paryżowi zależało, by władał nim przychylny Francji Moise Czombe. Denard szybko wykazał się jako doskonały dowódca. Przez kolejne trzy dekady wziął udział w ponad 20 wojnach i zamachach stanu, m.in. w Iranie, Jemenie, Zimbabwe, Gabonie i Nigerii. Oficjalnie - na własną rękę, ale zawsze zgodnie z interesem Pałacu Elizejskiego.

Wielu ekspertów uważa go za wysłannika Jacquesa Foccarta, enigmatycznego doradcy ds. Afryki prezydentów Francji. - Miał znacznie większe znaczenie niż przyznawano w tamtym czasie. Denard był zbrojnym agentem francuskich służb specjalnych, zwłaszcza w szczycie zimnej wojny. Stał się swego rodzaju "państwowym najemnikiem" - tłumaczył Antoine Glaser, francuski dziennikarz i znawca Afryki.

Sam Bob Denard dorobił się 1800-akrowego majątku na Komorach, gdzie żył dostatnio do swojej śmierci w wieku 78 lat.

Chleb powszedni

Konflikt w Kongu, podczas którego tak wsławił się Francuz, był żywicielem tysięcy "żołnierzy fortuny". Domagająca się niepodległości Katanga miała wystarczająco dużo gotówki i przyjaciół na Zachodzie, by przyciągnąć uzbrojonych ochotników. Prezentowali oni pełne spektrum motywacji, którymi kierować może się człowiek dobrowolnie przelewający krew na obcej wojnie. Jedni pragnęli pieniędzy, kolejni byli idealistami wierzącymi w naprawianie świata z karabinem w ręku. Nie brakowało ludzi żądnych przygód i socjopatów chcących bezkarnie zabijać. Niektórzy byli wszystkim po trochu, a jeszcze inni mieli bardzo osobiste pobudki.

Rafał Gan-Ganowicz, najbardziej znany z polskich najemników, w wieku kilkunastu lat działał w antykomunistycznej konspiracji, przez co w 1950 roku musiał uciekać z kraju. Nigdy nie pogodził się z tym, że bolszewicy ukradli mu Polskę. Na emigracji szkolił się w żołnierskim rzemiośle, by pewnego dnia móc wyrównać rachunki. Kongo było miejscem, gdzie Zachód czołowo zderzał się z komunistami zabezpieczającymi swoje interesy. Ganowicz wyruszył na pojedynek. - Mao Tse Tung powiedział, że milion ukłuć szpilką może i słonia powalić - mówił. - Ja sobie wziąłem to do serca i spędziłem życie na kłuciu moją prywatną szpileczką sowieckiego słonia. Ten słoń sczezł - wyjaśnia.

Ludzie tacy jak Ganowicz, Denard czy dowodzący oddziałem 300 najemników Irlandczyk Mike Hoare wywarli bardzo duży wpływ na przebieg kongijskich bitew, tłumiąc m.in. powstanie wrogich Czombe Simbów.

Gdy w Kongu się uspokoiło, psy wojny rozbiegły się w różnych kierunkach. Armaty waliły w wielu miejscach - Jemen, Biafra, Angola, Seszele. Wzywały swoich przyjaciół do krain ogarniętych anarchią.

Nowe Eldorado

Koniec lat 80. zakończył dobrą passę tradycyjnych, samodzielnych "żołnierzy fortuny". Chociaż niektórych z nich otaczała aura romantycznego heroizmu, opinia publiczna i większość rządów Trzeciego Świata były im przeciwne. Część krajów, w tym RPA - jeden z największych dostawców "spluw do wynajęcia” - wprowadziła ustawy zakazujące swoim obywatelom parania się prowadzeniem wojen za pieniądze. Również ONZ wystosował rezolucję przeciwko "żołnierzom fortuny”. Najemników-awanturników zaczęło ubywać, aż właściwie całkowicie zniknęli z politycznej sceny.

Ostatnie głośne nazwisko - Simon Mann - tylko dzięki naciskom brytyjskich dyplomatów uniknął ponad trzydziestu lat odsiadki za próbę przeprowadzenia zamachu stanu w Gwinei Równikowej w 2004 roku (czytaj więcej)
. Tamtejszy dyktator, Teodoro Obiang Nguema, ułaskawił go "ze względów humanitarnych". Współtowarzysze Manna w tej nieudanej eskapadzie nadal gniją w afrykańskich celach.

Dawnych kondotierów zastąpiły dziś tak zwane prywatne firmy wojskowe (z ang. PMCS). Są to potężne korporacje zatrudniające tysiące doskonale wyszkolonych pracowników, często dawnych komandosów elitarnych jednostek. Z ich usług otwarcie korzystają zachodnie rządy, zlecając im m.in. szkolenie nowych służb porządkowych w Iraku i Afganistanie. Najemników nie szuka się już w gazetowych ogłoszeniach ani zadymionych spelunach, a w katalogach międzynarodowych koncernów.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Zobacz również blog autora: Blizny Świata!

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)