Jesteśmy dewiantami: czytamy książki
Polska biblioteka w Dublinie obchodzi piąte urodziny. Podobnie jak dla kota, tak i dla dowolnej polskiej biblioteki to duży sukces, istnieć aż tak długo. Nie wiem, czy kogoś jeszcze obchodzą polskie biblioteki, ale mnie nasza dublińska obchodzi w stopniu zasadniczym i bynajmniej nie tylko dlatego, że można w niej wypożyczać moje książki. Każdy taki przybytek na obczyźnie jest na wagę złota. Poza tym, od kiedy zlikwidowano pub "Zagłoba", już tylko w murach biblioteki można dyskutować o kulturze i sztuce.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Należy przyznać to publicznie: niektórzy Polacy w Irlandii czytają książki. Niewtajemniczonym pragnę wyjaśnić, że to te papierowe przedmioty w kształcie cegły, którymi zła pani od polskiego dręczyła ich w szkole podstawowej, nim przebili jej opony w małym fiacie. Niestety niektórzy w szkole byli krnąbrni i to oni zawyżali po chamsku średnią klasową, próbując je czytać, a także w ogóle nie zrywając się z lekcji, przez co nie mogli po ludzku pójść do poprawczaka. Zamiast normalnie się rozwijać i grać w karty oraz kraść radia, oni wciąż czytali. W związku z powyższym nie mogli zrobić kariery w żadnym normalnym fachu ani w polityce, aż skończyło się tragicznie - musieli kupić bilet w jedną stronę i osiąść za granicą.
Nawet tutaj idiotyczne nawyki ze szkoły w ogóle im nie przeszły i wciąż kontynuują ten haniebny proceder, obrastając w kilogramy papieru, za który w dodatku sami zapłacili, a przecież wiadomo, że czegoś takiego to nawet nie ma komu sprzedać jak wypadnie z ciężarówki. Kilkoro najbardziej zajadłych założyło nawet w Dublinie bibliotekę, takie miejsce, gdzie nawieźli strasznie dużo książek i poukładali je w szafach, i se każdy może przyjść i pożyczyć parę, a potem nawet oddać, jeśli jest pobożny. Ale dewiacja, moi Państwo!
Niestety, muszę ze skruchą wyznać, że jestem najprawdopodobniej największym dewiantem w tym mieście, bo nie dość, że czytam książki, to jeszcze napisałem co najmniej trzy. Inni dewianci czytają to, co napisałem, a nawet wypożyczają i czasami zdarza im się oddać, o czym wspominałem już kilka linijek temu. Stanowimy razem wyjątkowo niecodzienną zbieraninę oszołomów, kultywujących ten przebrzydły sport i to naprawdę woła o pomstę do nieba, bo przecież wiadomo, że tylko umysłowo chory czyta teksty dłuższe niż na sto sześćdziesiąt znaków, a jak je pisze, to już z całą pewnością ma Downa i nigdy nie wyciśnie stu kilo na sztandze. A w dodatku siła nas! Samych książek w bibliotece polskiej jest ponoć cztery tysiące. Trzeba ogromnej masy dewiantów książkowych, by pochłonąć to wszystko, zwłaszcza, że po drodze z przystanku tramwajowego do biblioteki są przynajmniej cztery puby i nie zawsze można mieć wystarczająco dużo silnej woli, by dotrzeć na miejsce, ponieważ wszystkie te puby są irlandzkie.
I tak oto nadludzką siłą woli, nasza dublińska biblioteka wytrzymała aż pięć lat. Pozwalam sobie niniejszym na urodzinowy pean pod jej adresem, z tej również okazji, że zaproszono mnie w jej progi z okazji tych urodzin. Jedną z jubileuszowych atrakcji było walne spotkanie Czerwińskiego z polskimi dublińczykami, co mnie zaskoczyło o tyle, że we własnym mieście nie uważałem się nigdy za żadnego lokalnego celebrytę i prędzej uwierzyłbym, że tak liczną widownię zgromadzą tu wśród rodaków tańczące niedźwiedzie albo uczestnicy Big Brother, czy jak jemu było. Tymczasem na Czerwińskiego przyszła pełna sala ludzi, będzie ze siedem pełnych nysek, a w dodatku wszyscy chcieli tam rozmawiać ze mną o moich książkach, co mnie zasadniczo zbiło z tropu, ponieważ przyzwyczaiłem się, że prawie nikt w moim otoczeniu nie ma o moich książkach zielonego pojęcia i jedyna wiedza większości dublińskich rodaków na mój temat zaczyna się i kończy na felietonach w „Wirtualnej Polsce”.
Wielu z nich nie rozumie, co to jest felieton, podobnie zresztą jak nie wiedzą, co to jest książka. Tymczasem do naszej biblioteki nadciągnął spory tłum ludzi, czytających i jedno, i drugie, z dużą przewagą drugiego. Mało tego, wszyscy chcieli rozmawiać o literaturze. Wieczór przerodził się w dyskusję na temat „Międzynarodu”, którym naród nasz pewnie nigdy już nie będzie, co zresztą posłużyło mi za pretekst do wykładania filozofii bezsensu narodowości. Całość uwieczniła ekipa dokumentalistów, którzy, jeśli dobrze zrozumiałem, przyjechali w tym celu aż z Berlina, by później pokazywać tę relację na festiwalach filmowych, jako żywy dowód na to, co wyprawia polska diaspora w Irlandii, Republic Of. Myślę, że nie wypadliśmy źle. Z filmu będzie wynikało, że jesteśmy bardzo kulturalni i mamy dylematy egzystencjalne, a także bywamy odświętnie ubrani i w ogóle nie używamy brzydkich wyrazów. Słabo nie jest. Mogłem tylko poprawić kaszkiet, gdybym tylko miał gdzieś pod ręką lustro. Jak się ma taką ekologiczną fryzurę jak
ja, trzeba w tym kraju ciągle nosić coś na głowie.
Ludzie w tych stronach mają zapał do czytania i to w dodatku szczery, bo i oni sami są szczerzy, nie zmanierowani salonowymi modami. Sięgają po książkę, bo ta książka im się podoba; nikt ich nie przekona, że jest wspaniała, albo że jest kupą szajsu - dochodzą do tego sami i przez to uważam ich za bezcenną grupę czytelników. Z takich byłby dumny każdy Conan-Bibliotekarz. Bezcenne też jest w takich warunkach posiadanie polskiej biblioteki; słowo pisane staje się na wagę złota w świecie, w którym nawet piśmienni zaczynają mówić z obcym akcentem i wygłaszać złote myśli w rodzaju "mam przed lunchem call o retailu". Sprawa jest poważna: jeśli nie będziemy pielęgnowali naszej książkowej dewiacji, przepadliśmy z kretesem. A wiele wskazuje na to, że jeśli sami nie będziemy jej pielęgnowali, nikt za nas tego nie zrobi; polska kultura poza granicami rzeczpospolitej jest raczej traktowana po macoszemu, podobnie zresztą jak i w obrębie jej granic. Dlatego książki w „Biblary” są w sporej części prezentami od bywalców; w
zakupie nowości pomagała też szalonym bibliotekarzom ambasada. Biblioteka działa na zasadzie non-profit i jest prowadzona przez niepoprawnych marzycieli, wierzących w kult słowa. Paradoksalnie mamy tutaj takich zupełnie sporo, czego prawie nigdy nie wspomina się w relacjach polskich mediów, gdzie występują głównie nasi menele, kanciarze zasiłkowi oraz wykresy dotyczące recesji.
Nie wspomniałem wcześniej, że placówka nazywa się „Biblary”? A to przepraszam. Właściwie nie tyle biblioteka nosi tę nazwę, co stowarzyszenie polonijne, w którego skład wchodzi. Chylę czoła przed genialnym copywriterem, który połączył „library” z „biblioteką”, myślę, że jak na dzielnicę pubów, nazwa powinna robić uzasadnione wrażenie. "Biblary" znajduje się przy Amiens street 107 i jak nadmieniłem, mieści w sobie cztery tysiące książek. Gdybyście kiedyś byli w tych stronach, szczerze polecam odwiedzić tę instytucję. Oprócz biblioteki na miejscu znajduje się czytelnia, a oprócz mnie bywa tam naprawdę sporo najprawdziwszych książkowych dewiantów, z którymi można porozmawiać o literaturze z taką pasją, jak kibice futbolowi rozmawiają o futbolu. A jeśli trafią się na miejscu indywidualiści, łączący obie te pasje, wizyta na Amiens Street może być prawdziwym rajem dla duszy.
A teraz pozwolą Państwo, że się oddalę; zamierzam obejrzeć wraz z synem kolejny odcinek „Peppa Pig”, ulubionego serialu angielskich dzieci, który opowiada o świniach taplających się w błocie.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com