"Jemu się udało - ale z niego świnia!"
Mnożą się ostatnio legendy o tym, jak Polaków "wyjechanych" widzą Polacy w Polsce. Jedni wyobrażają sobie, że śpimy tutaj na pieniądzach, a inni, że klepiemy biedę i kopiemy rowy albo nosimy worki. Modne jest też przekonanie, które podzielają często nasi gospodarze, mianowicie że wszyscy pobieramy zasiłki dla bezrobotnych. Na podstawie tych objawień skłonny jestem uważać, że Polacy w Polsce nie widzą nas w ogóle. Pewnie dlatego, że mają za daleko - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.
18.07.2011 | aktual.: 25.07.2011 12:55
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Rozmawiałem ostatnio w Dublinie z pewnym znajomym rodakiem, który żalił mi się, że sam już nie wie, jak ma rozmawiać ze swoimi kolegami z Polski, kiedy przyjeżdża do nich w rodzinne strony. Zawsze, kiedy chce im stawiać piwo, od razu zacietrzewiają się, że zgrywa burżuja, że ich też stać, i że nie potrzebują łaski. I że od razu widać, że mu pieniądze przewróciły w głowie. Kiedy on nieśmiało zaprzecza, że nie śpi na forsie i tak jak wszyscy, jakoś wiąże koniec z końcem, zaś propozycję poczynił w intencji przyjaźni, oni znowu szydzą, że nic mu się nie udało i że nigdy nie był zaradny, i żeby sobie darował fundowanie i zostawił na kartofle dla dzieci. Wtedy on się naburmusza, kontrując żeby nie byli tacy "fafarafa", ponieważ w Polsce piwo jest cztery razy tańsze i może rzeczywiście w Irlandii nie jest Rockefellerem, ale tutaj stać go na co tylko chce. Kolegom na to skacze gula i pragną krwawej zemsty. Przecież to do cholery nie podobne, żeby przyjeżdżał tutaj taki jeden z
drugim i myślał, że stać go na wszystko. Nie chcemy jego pieniędzy! A w ogóle to zdradził nasz kraj i na pohybel mu, zwłaszcza kiedy już faktycznie postawi wszystkim kolejkę.
Dalsza część wieczoru przebiega w podobnej atmosferze i kończy się zmową milczenia przez kolejne pół roku, kiedy to jeden z nich łamie ją, wysyłając do tegoż znajomego e-mail z nieśmiałą sugestią, żeby przyjechał, to sobie zagrają w nogę, jak kiedyś w 1991. I tak dalej.
Właściwie nasuwa się od razu pytanie gdzie on wynalazł takich kolegów, chociaż jeśli mam być szczery, i mnie zdarzyły się podobne rozmowy. Z kolegami co prawda unikamy tematu finansów, a poza tym z większością dawnych kamratów urwały mi się kontakty, zaś w Polsce bywam niezmiernie rzadko. Przy okazji tych wizyt zauważyłem jednak, że w dziedzinie emigracyjnej rzeczywiście pokutują w Polsce dwa zasadnicze stereotypy, nawiasem mówiąc, obydwa błędne. Według jednego jesteśmy absolutnym planktonem i zgrają upokorzonych niewolników („no bo przecież tak się traktuje Polaków na Zachodzie”), harujących po 14 godzin dziennie za marne grosze. Do Polski przyjeżdżamy na wakacje oraz udawać, że nam się udało i są to jedyne chwile, kiedy możemy również udawać to przed samymi sobą, robiąc w polskich sklepach normalne zakupy. Drugie wyobrażenie jest zorientowane przeciwnie: udaliśmy się do Eldorado, gdzie zarabia się po 10 tysięcy euro („no bo przecież tyle się zarabia na Zachodzie”), samochody zmienia co dwa lata, byczy się
co kwartał na Lanzarote i w związku z tym jest się kompletną świnią i sukinsynem, ponieważ to niedopuszczalne, żeby komuś aż tak sprzyjał los.
Kliszowe są też reakcje rodaków na obydwa stereotypy. Pierwszy wywołuje litość, z nieudolnie maskowaną dozą chorej satysfakcji, drugi zaś jeszcze bardziej niezdrową zazdrość o to, że ktoś może mieć lepiej. Najbardziej jednak przeraża mnie to, że za granicą nie jest ani tak, ani tak. Pomijając przypadki skrajne, które rzeczywiście występują w przyrodzie i zdają się potwierdzać takie wyobrażenia, dla większości z nas nie ma tu ani nędzy, ani raju. Jest po prostu normalnie. Jesteśmy normalnymi ludźmi, prowadzącymi normalne życie, w normalnych warunkach, za normalne pieniądze, wśród innych normalnych ludzi. Nienormalna jest w zasadzie tylko pogoda, jeśli nie liczyć kilku drobnostek, które i tak są tematem na zupełnie inną okazję. I może rzeczywiście Polak często nie ma tutaj zbyt dobrych perspektyw rozwoju, z powodu orzełka na paszporcie i zbyt wielu sąsiadujących spółgłosek w nazwisku, ale błoga normalność, za którą płaci tę cenę, rekompensuje wszystko.
Niestety próby wyjaśnienia tego fenomenu rodakom mieszkającym w Polsce nie dają żadnego efektu, ponieważ przeciętny Polak nie rozumie, co to znaczy „normalnie”. Przypuszczam, że „normalnie” jest pojęciem zbyt nienormalnym jak na polskie standardy i nie wątpię, że może przerastać ludzką wyobraźnię. Samo sformułowanie „normalne pieniądze”, którego użyłem kilka linijek wyżej w dosłownym znaczeniu, w polskim żargonie oznacza pieniądze nienormalnie wysokie.
Najwyraźniej normalność w Polsce brzmi jak nazwa czekolady z Peweksu, którą można było oglądać przez szybkę, i kupić na święta, zebrawszy wcześniej odpowiednią ilość nielegalnie zakupionych dolarów. Albo jak ten sklep za żółtą zasłoną dla partyjnych bonzów, z czasów kiedy normalność była w Polsce na kartki. Wnioskuję więc, że ktoś, kto mówi, że żyje normalnie, też musi wzbudzać w Polakach histeryczne eksplozje nienawiści. To z całą pewnością partyjna świnia, która nic sobą nie przedstawia, ponieważ to oczywiste że nakradł się i zagarniał pod siebie, a poza tym wszyscy wiedzą, że to dewiant i satanista, a jego korzenie są przecież wiadomo jakie. I tak dalej.
Być może zmienia mi się mentalność i przestaje być polska, a może po prostu nigdy nie była taka, ale nigdy nie rozumiałem, dlaczego właściwie Polacy nienawidzą każdego, kto nie ma gorzej, a jeśli ktoś ma gorzej, to nim gardzą. Nie rozumiem tego zjawiska, bo w mojej rodzinie zawsze obowiązywał zakaz zazdroszczenia czegokolwiek i komukolwiek. Zakazane było też dzielenie ludzi podług tego, ile mają. A w roli uzasadnienia występowała przypowieść, którą pozwolę sobie zacytować, podsumowując tym samym moje dzisiejsze wywody, trochę mniej monty-pythonowskie niż zwykle.
Mój ojciec, którego dzieciństwo przypadło na najlepsze lata II Rzeczypospolitej, wpadł kiedyś na zupełnie niezły pomysł zaliczenia szkolnych zajęć praktyczno-technicznych i postanowił zbudować ule dla trzmieli, z intencją hodowania ich później w przydomowym ogródku. Jak postanowił, tak też zrobił, zaś jego trzmiele i ule szybko wzbudziły sensację w okolicy, a sąsiedzi przychodzili chwalić go za inwencję. Niestety w sąsiedztwie mieszkał rówieśnik ojca, którego nazwę Młotkiem, z powodów cenzuralnych, a także by opisać go w miarę wiarygodnie. Młotek nienawidził ojca szczerze, podobnie jak wszystkich Czerwińskich, ponieważ czytali książki i słuchali radia. Za każdym razem, kiedy przechodził koło ich domu, z nienawiści pluł na ulicę. Kiedy pojawiły się ule, nie wytrzymał. Pewnej nocy zakradł się do ogródka ze szpadlem i rozniósł je wszystkie w perzynę, odchodząc w glorii i chwale, wśród chmary bezradnych owadów.
Znamienna jest też dalsza historia Młotka i mojego ojca. Ten pierwszy dekował się przez całą wojnę, a po jej zakończeniu został działaczem i budował Polskę Ludową, w myśl zasady, że nie matura, lecz chęć szczera. Ten drugi na własnych oczach stracił dom i został sierotą, po czym postanowił wziąć aktywny udział w drugiej wojnie światowej, przyłączając się do AK. Jego emerytura nie była normalna. Nie wystarczała na opłaty. Jego syn natomiast, jak wiecie, otworzył drzwi od klatki i uciekł. Miał już dość Młotków, którzy niszczyli jego ule.
W związku z tym naprawdę nie wiem, jakiej rady udzielić znajomemu, który chciał wypaść dobrze przed kolegami, ponieważ nie wiem jakiej udzieliłbym samemu sobie. Stawiać piwo - burżuj. Nie stawiać - łachmyta. Mieć dobrze - świnia. Mieć źle - nieudacznik. Mieć normalnie - zdrajca. Może w tym roku lepiej wybrać się na Lanzarote?
A piwo, no cóż. Rzeczywiście jest w Polsce cztery razy tańsze. Wyobraźcie sobie jednak, że jeszcze taniej jest w Bangladeszu, nie mówiąc o Słowacji.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński