Janusz miał wylew na dyżurze. Ratownik nie wytrzymał stresu i pracy ponad normę
Pan Janusz miał wylew podczas kolejnego, kilkunastogodzinnego dyżuru w pogotowiu. Został znaleziony przy karetce. Mężczyzna ma niedowład prawostronny i trudności z mową. - Cały czas jesteśmy na wysokiej adrenalinie i nie mamy jak tego stresu odreagować. To tykająca bomba - zdradza WP jego kolega.
03.01.2019 | aktual.: 03.01.2019 19:05
Janusz jest ratownikiem medycznym. Od dziesięciu lat pracuje w dwóch miejscach - na etacie w pogotowiu ratunkowym w Bochni i na kontrakcie w Brzesku. Wyrabiał 400 godzin miesięcznie. Organizm zareagował na ogromny stres i adrenalinę, która towarzyszy mu na co dzień.
Podczas dyżuru w Brzesku miał wypadek. Znalazł go inny ratownik medyczny. - To było przed świętami. Miał ze mną dyżur. Pozostał na chwilę w karetce, żeby coś uzupełnić. Zaniepokoiłem się, że go długo nie było, więc poszedłem sprawdzić, czy wszystko okej. Znalazłem go leżącego obok karetki. To był wylew - mówi WP pan Arkadiusz.
Koledzy po fachu musieli szybko zareagować. Udzielili mu pomocy, mężczyzna trafił do szpitala w Krakowie. Tam, w ramach pobytu, odbywa rehabilitację.
Sebastian Lewandowski, koordynator Zespołów Ratownictwa Medycznego w Bochni, przyznaje w rozmowie z WP, że to ciężki przypadek. - Gdyby to był udar niedokrwienny, miałby większe szanse do powrotu w stu procentach do zdrowia. A tak, ten krwiak, który zrobił się w mózgu, naciska na pewne struktury. Janusz ma niedowład prawostronny i częściową afazję, czyli rozumie, co się do niego mówi, ale nie jest w stanie płynnie odpowiadać - wyznaje WP.
"Tykająca bomba"
Lewandowski mówi nam, że praca w pogotowiach ratunkowych jest bardzo trudna. - Tych wyjazdów mamy coraz więcej. Społeczeństwo jest coraz bardziej roszczeniowe, ludzie są agresywni, zmienił się charakter pracy. Towarzyszy temu ogromny stres - zdradza.
- Wszyscy pracownicy służby zdrowia myślą, że są nieśmiertelni. Że ich nie będzie dotyczyła większość schorzeń pacjentów, do których jeżdżą. To jedna z najbardziej zaniedbanych grup zawodowych. Cały czas jesteśmy na wysokiej adrenalinie i nie mamy jak tego stresu odreagować. To tryb nastawiony na przetrwanie. To tykająca bomba. Ratownicy, lekarze, pielęgniarki, umierają na dyżurach. To się niestety dzieje - dodaje.
- Jakbyśmy mogli pracować na jednym etacie i nie musielibyśmy dorabiać, to pewnie byłoby inaczej. Człowiek byłby wypoczęty i miałby czas, żeby zająć się swoim zdrowiem. My niestety leczymy się dopiero wtedy, kiedy naprawdę nam się coś dzieje. Udary i zawały to częsta rzecz tutaj - wtóruje mu pan Arkadiusz. - Też ludziom wydaje się, że my jesteśmy niezniszczalni. A to przecież nieprawda - my chorujemy jeszcze więcej, bo nie mamy czasu się leczyć - dodaje.
Ratowniku, ratuj się
Koledzy-ratownicy chcą pomóc panu Januszowi stanąć na nogi. Powrót do zdrowia trwa minimum pół roku. Przez cały ten czas pan Janusz powinien chodzić na rehabilitację. - On jest już w Brzesku w państwowym szpitalu zapisany na kolejną rehabilitację. Udało się załatwić mu miejsce - mówi nam Lewandowski.
Później ratownik będzie musiał rehabilitować się prywatnie, na własną rękę. Pracownicy organizują w związku z tym zbiórkę, by po państwowych rehabilitacjach mężczyzna mógł zacząć leczyć się prywatnie. - My, pracownicy pogotowia w Bochni, organizujemy zbiórkę u siebie, a pracownicy w Brzesku zbierają u siebie. Chłopaki z Limanowej ze szpitala też będą zbierać pieniądze - informuje.
Jest też wsparcie z placówki w Bochni - pan Janusz ma otrzymać pomoc ze specjalnego funduszu szpitalnego - informuje nas Lewandowski. Skontaktowaliśmy się też ze szpitalem w Brzesku. - Interesujemy się losem Janka, odwiedzamy go cały czas. Dla nas to ogromne przeżycie. Teraz potrzebuje wsparcia psychicznego. W tym momencie musimy poczekać, aż będzie gotowy na rehabilitację. Nasza rola zacznie się w momencie, kiedy na nią do nas trafi - mówi nam Katarzyna Gierczyńska, lekarz koordynator ratownictwa medycznego w Brzesku.
"Sprzęt jednorazowego użytku"
Analogiczny przypadek jak pana Janusza miał miejsce kilka lat temu na terenie województwa zachodniopomorskiego. - Pamiętam plakaty z informacją o zbiórce wśród ratowników na jego rehabilitację - mówi nam tamtejszy ratownik medyczny. Jak dodaje, pracownicy kontraktowi rzadko jednak otrzymują wsparcie od szpitala, w którym są zatrudnieni. - Są traktowani jak ktoś, kto łata dziury i jest na każde zawołanie. W razie problemów zdrowotnych są spychani na drugi plan - twierdzi Lewandowski.
- Ratownicy czy pielęgniarki - właściwie cały tzw. średni personel medyczny - traktowani są przez kierownictwo jak sprzęt jednorazowego użytku. Obciąża się ich dyżurami - stosując często mobbing - po czym, gdy się już zużyją, zmęczą, wypalą czy zachorują - wymienia się ich na nowy. I gra zaczyna się od początku - mówi ratownik z zachodniopomorskiego.
- Kontrakt można rozwiązać bez żadnych konsekwencji. Dziś jest - jutro go nie ma. Skoro przestaje brać dyżury - jest firmie zbędny, a karetka musi wyjechac bez względu na wszystko. Jego dyżury wezmą inni koledzy na kontrakcie. Bo nie ma tu gwarancji ani minimalnej, ani maksymalnej liczby godzin - stąd astronomiczne wartości 400 czy 500 h miesięcznie, które przepracowują ratownicy - stwierdza.
Druga strona medalu
Zdaniem Lewandowskiego, bez rozwiązań systemowych nie da się tego przejść. - Nie każdy jest w stanie postawić sobie granicę i powiedzieć: nie pracuję, bo straci na tym moje zdrowie. I jest też pytanie, kto powinien wziąć za to odpowiedzialność. Czy pracodawca, który dopuścił do tego, że on pracował ponad siły, czy on sam, że sam dopuścił do takiej sytuacji? - pyta.
Jeśli chcesz wesprzeć zbiórkę na rzecz pana Janusza, KLIKNIJ W TEN LINK.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl