PolskaJan Frycz - amant przetrącony

Jan Frycz - amant przetrącony

Przeciętny widz na pytanie: „Kto jest najlepszym polskim aktorem?”, odpowie, wymieniając nazwiska Zamachowskiego, Kondrata, Lindy, Pazury. A przecież to Jan Frycz potrafi dziś zagrać wszystko i każdego. Niepostrzeżenie znalazł się w gronie największych polskich aktorów. Tuż obok Gajosa i Zapasiewicza.

11.04.2007 | aktual.: 19.04.2007 12:24

Jest aktorem, który oszczędnie dawkuje zwierzenia. Nie brata się z branżą, nie kokietuje, nie spowiada się mediom. To styl życia, nie ideologia. Logo Frycza to role, które zagrał. Plus wielki szacunek, którym cieszy się w środowisku. Prawie wszyscy aktorzy i reżyserzy na dźwięk jego nazwiska uśmiechają się radośnie lub z respektem kiwają głowami. A widzowie? Są zdezorientowani. Frycz to nie Gajos ani Kondrat. Podobny talent, ale zupełnie inna marka – aktor bez nalepki, bez gęby. A raczej z gębą zwielokrotnioną. Bo nie można Frycza sprowadzić do jednego mianownika, skatalogować. Pokrótce opowiedzieć o jego wadach i zaletach. Frycz jest nieprzenikniony.

Janek nie ma prawdziwych przyjaciół w branży – mówi Jan Englert._ Wszyscy go bardzo cenią, ale on stwarza dystans, chadza własnymi drogami. Jak kot._

Przyjaźń to czasami wspólne pokonywanie problemów, czasami wspólne życie, ale moja przyjaźń z Fryczem polega na wyrzucaniu z siebie demonów – mówi Krystian Lupa. To człowiek niezwykłej wrażliwości i intuicji. Ale trudny, wojowniczy.

Kiedy zza kamery obserwuję grę Janka, zawsze się uśmiecham – mówi Andrzej Barański, u którego Jan Frycz zagrał swoje ważne role filmowe – malarza Jeremiego w „Dwóch księżycach” (1993) i Jerzego Wawickiego w „Horrorze w wesołych bagniskach” (1995). To jest czysty podziw dla ogromnego talentu i radość z faktu, że mam możliwość pracy z kimś takim. Pan Bóg wzorowo wyposażył go we wszystko, co powinien mieć aktor. Talent, urodę i głos. Byłem zły na Janka, że pali papierosy, bo powinien chronić wspaniały dar, jakim jest jego głos. Jak znakomici byli Hańcza, Fijewski, Opaliński – każdy z nich to inny „instrument”, inna, niepowtarzalna muzyka – tak i Janek został pięknie obdarowany.

Pogląd Andrzeja Barańskiego podzielają inni twórcy. Frycz jest pewniakiem. Jego kunszt dostrzega się nawet w najgorszym filmie, najsłabszej inscenizacji teatralnej.

W pracy jest bezwzględny – mówi Krzysztof Globisz. Nie znosi połowiczności, niedopracowania, nieróbstwa. W życiu prywatnym może mu się zdarzyć taka połowiczność, na scenie nigdy.

Uważam, że większość rzeczy zagrałem poniżej założeń. Miałem wiele artystycznych wpadek, niejednokrotnie czułem, że rozczarowałem reżysera– mówi Jan Frycz. – Ale często było odwrotnie. To ja czułem się oszukany. Piękne plany okazywały się utopią.

Zagrał dziesiątki ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych. Wybitnych, bardzo dobrych, także przeciętnych. Najważniejsze w spektaklach Krystiana Lupy, Mikołaja Grabowskiego, w filmach Andrzeja Barańskiego i Mariusza Trelińskiego. Wyróżniał się już na studiach. Poznaliśmy się w PWST – wspomina Krystian Lupa. Jasiek był o rok niżej ode mnie. Ja na wydziale reżyserskim, on na aktorskim. Wtedy występował we wszystkich etiudach Mikołaja Grabowskiego. Mijaliśmy się ciągle, bo wszyscy o nim mówili, ale ja miałem do niego jakieś dziwne uprzedzenie. Uważałem go za bufona. Wymyśliłem sobie, że pochodzi ze sławnej krakowskiej rodziny Fryczów, z rodziny wybitnego scenografa Karola Frycza. No i że to takie piękne, zepsute przez dziadka dziecko. Zapytałem go o to. Odpowiedział: „Ja to raczej z Fryców jestem”.

Tak właśnie było – śmieje się Frycz. Ale w końcu jeszcze na studiach zagrałem u Krystiana Mandelbauma w „Nadobnisiach i koczkodanach” Witkacego. To był mój dyplom. Lupy nie interesują zepsute dzieci z dobrych domów. On nie szuka aktorów gotowych, świetnie przygotowanych do zawodu, szuka w aktorze niepokoju, psychologicznego balansowania.

Krystian Lupa: Bardzo szybko zrozumiałem, że ten twardy pancerz, którym Frycz otacza się w życiu i w pracy, kryje jego zagubienie i wrażliwość. Zagubienie dziecka, wrażliwość mężczyzny.

W spektaklach Lupy Frycz zagrał dwie najważniejsze role teatralne – Iwana Karamazowa w „Braciach Karamazow” według Dostojewskiego (1990, 1999) i Escha w dwóch odsłonach „Lunatyków” Hermanna Brocha (1995, 1998). Kto raz widział scenę rozmowy Karamazowa z Aloszą (Paweł Miśkiewicz), nie zapomni tego nigdy. Iwan-Frycz siedzi odwrócony tyłem do widowni. Je zupę. I rozmawia z bratem: o zupie i o Bogu. Samotności i lęku przed miłością. Frycz monologuje, miesza łyżką albo unosi dłoń. A widzowie są świadkami teatralnego cudu. Czas stanął bowiem w miejscu. I stoi. Po 40 minutach monologu Jana Frycza następuje przerwa. Ludzie patrzą na zegarki. Jak to? Przecież to była tylko chwila. Minęła jak życie. Z kolei w Eschu Frycza krył się prymitywizm i głęboko skrywany lęk. Przerażenie i chamstwo. To wielka, jedna z najważniejszych kreacji w historii polskiego teatru. Lupa: W trakcie pracy nad „Lunatykami” Janek niebywale intensywnie pracował i nieustannie marzył. Wieczorami, kiedy wszystko w sobie przetrawił, dzwonił do
mnie. Potrafił mnie zamęczać przez dwie, trzy godziny. Przecież jednak bardzo lubiłem być przez niego zamęczany.

Przez kilka ostatnich lat w rodzimym Starym Teatrze Frycz nie otrzymał wielu ciekawych propozycji – ostatnia ważna krakowska rola Frycza to homoseksualny Poncjusz Piłat w „Mistrzu i Małgorzacie” według Bułhakowa w reżyserii Lupy z 2002 roku. Bo już jego Gombrowicz w „Tangu Gombrowicz” (2003) i Reżyser/Geniusz w „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego (2004) – oba przedstawienia w reżyserii Mikołaja Grabowskiego – to wprawdzie role interesujące, ale zagrane w nieudanych spektaklach.

Błahostką był także udział Frycza w poświęconym Piwnicy pod Baranami fragmencie spektaklu „Krakowskie kabarety XX wieku” (reżyseria Krzysztofa Materny). Między innymi dlatego Jan Frycz niedawno znów został członkiem zespołu warszawskiego Teatru Narodowego. Znów, gdyż był już w Narodowym za dyrekcji Adama Hanuszkiewicza. Chyba każdy teatr w Polsce marzy, żeby mieć w zespole takiego asa – mówi dyrektor narodowej sceny Jan Englert.

Myślę, że zwyczajnie trzeba co jakiś czas zmieniać miejsca – komentuje swoją decyzję Frycz. Nie obraziłem się na Kraków, na Stary Teatr, nadal mieszkam w Krakowie, po prostu uznałem, że dzisiaj ciekawsze role teatralne czekają na mnie w Warszawie. Ale za jakiś czas znowu wszystko może się zmienić. Poza tym aktor nieustannie potrzebuje obecności autorytetu, a pan Jerzy Jarocki, dzięki któremu rozpoczęła się moja powtórna warszawska przygoda, na pewno jest dla mnie takim autorytetem.

Istotnie, już pierwsza rola Frycza w Narodowym zagrana w spektaklu Jarockiego była wydarzeniem. Iwan Nikołajewicz Zachedryński w „Miłości na Krymie” Mrożka to jakby bohater z „Lunatyków” Lupy ļ rebours. O ile jednak Esch był snem wielkiej wizji, o tyle bohater „Miłości na Krymie” jest snem wizji pokracznej. Zachedryński wydaje się szyderczo potraktowanym przez aktora stopem jego wielkich ról krakowskich. Iwan to drobny podrywacz, dorobkiewicz, a w finale przegrany duch z przeszłości, któremu marzy się dawna Wielka Rosja z bimbrem i samowarem. Na dnie przeciętności Zachedryńskiego czai się jednak ponadprzeciętna rozpacz. Zawłaszczająca jego bylejakość i oportunizm. Klęska łączy zaś cynicznego Iwana Zachedryńskiego z przerażającym Iwanem Karamazowem. I z grubiańskim Eschem.

Od Tadeusza Łomnickiego, do którego Fryczowi dziś jest chyba najbliżej, nauczył się, że zrozumienie roli polega na zrozumieniu tekstu. Nie ważne, czy chodzi o rolę główną, czy drugoplanową. Bez tego zrozumienia nie pójdzie się ani kroku dalej. Dlatego Frycz czyta każdy scenariusz, każdy dialog dziesiątki razy. Jest dojmująco dokładny, chce wszystko wiedzieć o postaci, wszystko zrozumieć.

Artystycznie rodziłem Janka – mówi Jan Englert, u którego Frycz zagrał pierwsze i najważniejsze role telewizyjne: Irydiona (1982), Hamleta (1985), Trieplewa w „Czajce” (1986), Iwanowa (1996), księdza Piotra w „Dziadach” (1997), Marka Antoniusza w „Juliuszu Cezarze” (2006). Frycz to amant, ale amant przetrącony, zbrukany, z charakterystycznym, mocnym, niepasującym do efebowatej urody głosem.

Danuta Stenka: Niby wszystko o Jaśku wiem, tyle razy graliśmy razem. Wiem, na co go stać, i wiem, że stać go na wiele, ale on za każdym razem zaskakuje. Przez całe lata w powszechnej świadomości funkcjonowałem jako facet, który przegrał samochód w karty w „Wielkim Szu” Chęcińskiego. Niespecjalnie mnie to bolało – wspomina Jan Frycz. Dzisiaj chyba nikt już nie kojarzy aktora tylko z tą rolą. Lista ważnych filmów z udziałem Frycza jest bardzo długa. „Pożegnanie z Marią” Zylbera (1993) i „Pręgi” Piekorz (2004), wspomniane już filmy Andrzeja Barańskiego, „Pożegnanie jesieni” (1990) i „Egoiści” (2000) Mariusza Trelińskiego, „Zwolnieni z życia” (1992) Krzystka i „Tam i z powrotem” (2001) Wójcika, „Pornografia” (2003) Kolskiego, „Bezmiar sprawiedliwości” (2007) Saniewskiego. Frycz należy do rzadkiej kategorii aktorów, którzy „robią” filmy– twierdzi historyk kina Maria Kornatowska. To Frycz trzyma „Pręgi” i „Bezmiar sprawiedliwości”. Jest odważny, stać go na ekshibicjonizm. A to w polskim kinie rzadkość.
Myślę, że warto by dla niego wreszcie napisać jakąś naprawdę ciekawą rolę, bo szkoda takiego faceta.

Odwagę i brawurę, o której wspomina Kornatowska, Frycz wykazał choćby w kontrowersyjnych „Egoistach” Trelińskiego. Zagrał tam starzejącego się geja – dandysa, który zachłystuje się własną dekadencją. Kolejni chłopcy, kolejne klapy, widmo koszmarnej starości. Filip decyduje się na gest skrajny. Prawie nagi, w groteskowym gorsecie i z laleczką „Pindi” w dłoni podpala dom, unicestwia siebie.

Frycz nie broni swoich postaci za wszelką cenę, często się wręcz nad nimi znęca. Nie delektuje się bohaterstwem ani antybohaterstwem. Rozwibrowanie spotyka się z goryczą. Frycz jest bowiem ambiwalentny. W życiu i w zawodzie; w kinie i w teatrze. Wyjątkowość aktorstwa Frycza polega na łączeniu przeciwieństw. Łączeniu stylu Holoubka i Łomnickiego. Frycz to z jednej strony aktor ze starej, dobrej krakowskiej szkoły. Świetna dykcja, zawodowstwo, unikanie improwizacji, tysiące godzin spędzonych na scenie i pokora wobec zamysłów autora i reżysera. A jednak kiedy wywrotowa wizja reżysera przekona aktora do nowych ścieżek interpretacyjnych, wówczas Frycza stać na bunt przeciw wszystkim świętościom: Stanisławski ląduje w koszu, pojawia się von Trier. A od tego dobrze wychowanego, dobrze ubranego i wyuczonego jak należy roli aktora dostajemy porywający artystyczny „rzyg” – jak sam to określa – czyli brawurę, ekshibicjonizm, a nawet bezwstyd. Absolutne obnażenie.

Potrafi być wzorowym amantem („Dama Kameliowa” Antczaka), ale i komediowo przerysowanym fajtłapą („Francuski numer” Wichorowskiego). Grał ubeków, gangsterów, potwornych ojców. W „Piekle/niebie” (2004) Natalii Korynckiej-Gruz Frycz był pedofilem. W mizernych rodzimych statystykach zajmuje też chyba pierwsze miejsce, jeśli chodzi o liczbę (i jakość) wspaniale zagranych ról gejowskich: to choćby Wawicki w „Horrorze w wesołych bagniskach”, Filip w „Egoistach” czy Harry w niedawnej telewizyjnej „Kolekcji” Pintera w reżyserii Marcina Wrony. A scena zmysłowej iluminacji hrabiego Łohoyskiego (Jan Peszek) i Atanazego (Frycz) w „Pożegnaniu jesieni” to zapewne najpiękniejsza gejowska scena w polskim kinie.

Frycza jest teraz dużo, pewnie za dużo. Zwłaszcza w serialach. Ale trudno powiedzieć, by rozmieniał się na drobne. Bo choć z jednej strony oglądamy smaczny epizod w „Magdzie M.”, to z drugiej mamy wybitną rolę w „Bezmiarze sprawiedliwości” Wiesława Saniewskiego. W niemal wszystkich wywiadach Frycz wspomina o ojcu. Wyniosłym górniku, od którego Esch, grany przez Frycza bohater „Lunatyków” Krystiana Lupy, przejął wojowniczo uniesiony do góry palec. Odnoszę jednak wrażenie, że zły i okrutny ojciec z „Pręg” Magdaleny Piekorz, który po prostu nie potrafił być dobry, to kolejny rozdział prywatnej walki aktora ze swoim tatą. Frycz chce mu udowodnić, że się nie pomylił. I że go bardzo kocha. A kochając – nieustannie się buntuje. Do dzisiaj. A matka? Była piękną i mądrą kobietą – mówi.

Na ścianie maleńkiego służbowego mieszkania Jana Frycza w Warszawie zawisł niedawno portret Jana Pawła II. Wiara? Wyrafinowanie? Świętokradztwo? Herezja? W odpowiedzi na moje pytanie Frycz się tylko uśmiecha.

Łukasz Maciejewski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)