PublicystykaJakub Majmurek o Mateuszu Morawieckim: Ostatnia nadzieja dobrej zmiany

Jakub Majmurek o Mateuszu Morawieckim: Ostatnia nadzieja dobrej zmiany

Choć poparcie dla PiS w sondażach nie spada, premier Beata Szydło oceniana jest znacznie gorzej. Gdyby PiS miał wycofać się w jakiś sposób w kwestii sporu o Trybunał Konstytucyjny, zmiana szefowej rządu mogłaby być dla tego dobrym pretekstem. Wydaje się, że na dłuższą metę jedyną osobą, która mogłaby zastąpić Szydło jest Mateusz Morawiecki, obecny wicepremier ds. rozwoju i autor szalenie ambitnego planu gospodarczej polityki rządu. Dziś w rządzie to Morawiecki jest ulubionym urzędnikiem prezesa, jego plan z polecenia Nowogrodzkiej ma priorytet - pisze Jakub Majmurek dla WP.

Jakub Majmurek o Mateuszu Morawieckim: Ostatnia nadzieja dobrej zmiany
Źródło zdjęć: © Eastnews | Andrzej Iwanczuk
Jakub Majmurek

29.04.2016 | aktual.: 26.07.2016 13:38

Aby partia mogła utrzymać władzę przez więcej niż jedną kadencję, musi złożyć się na to szereg czynników. Można wygrywać czerpiąc siłę ze słabości opozycji i braku alternatywnego ośrodka, zdolnego skupić wokół siebie wyborców. Tak w dużej mierze było w wypadku PO w okresie 2007-2015. Choć budowanie własnej pozycji na słabości politycznych przeciwników pozwala wygrywać nawet kilka wyborów z rzędu, to nie tworzy trwałego politycznego poparcia dla wprowadzanych przez dany ośrodek zmian. Taka władza bardzo łatwo sypie się, jak domek z kart - jak widzimy to na przykładzie tego, co dzieje się z dawną partią Donalda Tuska po przegranych w maju zeszłego roku przez Bronisława Komorowskiego wyborach prezydenckich.

Co jest w takim razie potrzebne do mocnego osadzenia władzy danej partii w demokracji liberalnej? Takiego, jakie w Wielkiej Brytanii brytyjskim Torysom zapewniło władzę przez 18 lat (1979-1997), a potem Laburzystom przez 13 (1997-2010), czy chadeckiemu kanclerzowi Niemiec Helmutowi Kohlowi przez cztery kadencje? Czy z bliższych i bardziej odpowiadających naszym realiom analogii: Fideszowi na Węgrzech?

Trzy filary władzy

Przykład Fideszu pokazuje, że potrzebne są dwie rzeczy. Po pierwsze dominacja na polu ideologicznym. Leszek Miller powiedział kiedyś, że Polską rządzić można tylko ze środka. Można się zgodzić z byłym premierem, z tym, że w Polsce - tak jak w każdym kraju - naprawdę silne partie i ruchy społeczne są w stanie przesuwać ten środek tak, by znajdował się on bliżej zajmowanych przez nie pozycji. Prawdziwy sukces w tej dziedzinie polega nie na tym, by reprezentować "zdroworozsądkowe poglądy", ale by tak przekształcić przestrzeń publiczną, by za "zdroworozsądkowe" uznawane w niej były pozycje, jakie od dawna zajmujemy. Na Węgrzech w dużej mierze udało się to Fideszowi, w Polsce PiS zrealizował to w mniejszym stopniu. Debata radykalnie przesunęła się u nas na prawo, poglądy wcześniej w niej marginalne są w niej dużo głośniejsze niż kiedyś, ale stało się to za cenę zniszczenia centrum debaty i wytworzenia dwóch wzajemnie się ignorujących
obiegów - co niekoniecznie jest dobrą podstawą dla długotrwałego sukcesu.

Po drugie dla partii Viktora Orbána kluczowe okazało się zbudowanie układu interesów otaczającego władzę - bloku istotnych grup społecznych zainteresowanych ekonomicznie pozostawaniem partii przy władzy na tyle, by ignorować niepasującą jej do końca ideologię. Na ten blok na Węgrzech składała się niższa klasa średnia "kupiona" obniżkami cen rachunków gazu, jej wyższe warstwy zachęcone polityką fiskalną, wreszcie przedsiębiorcy. Rząd z jednej strony wspiera ich przeciw części zagranicznego kapitału (w tych sektorach gospodarki, gdzie węgierski może go łatwo zastąpić), z drugiej pomaga im rozwijać się na styku publicznego i prywatnego sektora. Ogranicza też programy socjalne, by wytworzyć grupę pracowników skłonnych pracować za niskie stawki.

PiS pod tym względem stara się naśladować politykę swoich węgierskich sojuszników. Z jednej strony mamy uniwersalne świadczenie 500 plus, budujące poparcie dla partii wśród młodych rodzin. Z drugiej potężny partyjny zaciąg do urzędów, mediów publicznych i spółek Skarbu Państwa tworzący szeroką grupę osób zainteresowanych utrzymaniem PiS przy władzy. Jest też oferta dla sprekaryzowanej części klasy średniej, bliskiej PiS światopoglądowo. Rządowe programy wychowania obywatelskiego, wychowania patriotycznego, wychowanie patriotyczno-historyczne w wojsku, kolejne propagujące bliską rządzącej partii muzea - wszystko to także dobrze płatne z publicznych środków miejsca pracy dla absolwentów historii i pokrewnych kierunków.

Drobny i średni polski handel miała związać z PiS ustawa o podatku od sklepów wielkopowierzchniowych - w teorii mająca uderzać w wielkie, zagraniczne sieci i wzmacniać polskich kupców. Na razie propozycje ministra Pawła Szałamachy okazały się niefortunne i uderzające w interesy grupy, którą miały dla partii i rządu pozyskać, ale na pewno PiS na różne sposoby będzie starał się obłaskawić i związać ze sobą ekonomicznie tę grupę. W końcu, jak pokazuje plan Marowieckiego, PiS chce podobnie jak Orbán na Węgrzech użyć narzędzi, jakimi dysponuje państwo i podległe mu podmioty gospodarcze (banki, agencje inwestycyjne itd.) dla aktywnego wzmacniania (także przy pomocy środków publicznych) polskiego kapitału i pozycji jego właścicieli w globalnym systemie gospodarczym.

Po trzecie, jak pokazuje przykład znad Dunaju, do połączenia tych dwóch czynników potrzebny jest trzeci: lider wiarygodny dla bardzo różnych grup elektoratu, zarówno tych motywowanych ideologicznie, jak i ekonomicznie. Kto mógłby być takim liderem w Polsce? Jeszcze przed wyborami z 2015 roku wiadomo było, że nie może być nim Jarosław Kaczyński - uwikłany w zbyt wiele kontrowersji, budzący zbyt żywe emocje, mający opinię zbyt nieprzewidywalnego. Wydawało się, że mógłby nim być Andrzej Duda. On okazał się jednak wiarygodny tylko dla gorzej wykształconego, ludowo-kościelnego elektoratu rządzącej partii, do dziś entuzjastycznie reagującego na jego wizerunek, ale na pośrednika między PiS a "kapitalistami narodowymi", jakich wokół siebie miałaby na wzór Fideszu skupić ta partia, w ogóle się nie nadaje.

Zmiana w Ujazdowskich?

Roli tej nie będzie odgrywać także premier Beata Szydło. Po niecałym półroczu widać, że jest ona jeszcze słabszym politycznie premierem, niż Andrzej Duda jest prezydentem. W dodatku Jarosław Kaczyński, choćby w ostatnim wywiadzie dla tygodnika "wSieci", raz jeszcze przypomniał, że rząd Beaty Szydło jest "eksperymentem", który po jakiś czasie zostanie zweryfikowany. Wszystkie dochodzące z Nowogrodzkiej plotki wskazują, że trwanie tego eksperymentu jest zaplanowane do jesieni, najdłużej do końca roku. Prezes Kaczyński wyraźnie daje do zrozumienia, że nie jest zadowolony z pani premier.

I faktycznie, trudno o zadowolenie. Premier Szydło nie odnajduje się w warunkach ostrego politycznego konfliktu, w jaki jej rząd wepchnął sam Kaczyński. Nie jest w stanie efektywnie komunikować się ze społeczeństwem, dotrzeć do tej jego części, która mogłaby dać się przekonać poszczególnym pisowskim projektom politycznym, a która alergicznie reaguje na Jarosława Kaczyńskiego czy Antoniego Macierewicza. Choć poparcie dla PiS w sondażach nie spada, to wynika to w dużej mierze z rozbicia i słabości opozycji. Sama Szydło oceniana jest znacznie gorzej. Według badań IBRiS-u z kwietnia, negatywne opinie na temat premier wyraża ponad połowa ankietowanych. Najgorsze notowania szefowa rządu ma wśród najmłodszych respondentów, w grupie do 24 roku negatywną opinię o niej ma 80 proc. badanych, w grupie 24-34 - dwie trzecie.

Także gdyby PiS miał wycofać się w jakiś sposób w kwestii sporu o Trybunał Konstytucyjny, zmiana szefowej rządu mogłaby być dla tego dobrym pretekstem. Kto by ją miał zastąpić? Na giełdzie pojawiają się różne nazwiska. Najczęściej wymieniany jest obecny wicepremier ds. kultury, profesor Piotr Gliński. Podobno prezes Kaczyński czuje się wobec niego ciągle zobowiązany za wszystkie kpiny, jakich miał doświadczyć jako "premier z tabletu", chce mu je wynagrodzić czymś bardziej prestiżowym, niż obecny urząd. Nie jest więc wykluczone, że to on wprowadzi się do końca roku do gmachu Kancelarii Premiera na Alejach Ujazdowskich.

Ale z punktu widzenia długotrwałego zabezpieczenia podstaw władzy PiS w Polsce, Piotr Gliński nie jest dobrym rozwiązaniem. Wywodzi się z akademii, nie ma doświadczenia w kontaktach z biznesem, nie będzie dla niego sensownym partnerem. Jako minister kultury skonfliktował się ze środowiskiem silniej niż jakikolwiek minister po roku 1989. Z pewnością pozyskiwanie osób początkowo do PiS nienastawionych entuzjastycznie nie jest jego silną kartą. Kto w takim razie mógłby być taką postacią, zapewniającą PiS długie i stabilne rządy?

Orbán z Wrocławia?

Wydaje się, że na dłuższą metę jedyną taką osobą jest Mateusz Morawiecki, obecny wicepremier ds. rozwoju i autor szalenie ambitnego planu gospodarczej polityki rządu. Jego przyjście do rządu PiS było zagadką. Rzucił świetną posadę jako prezes BZ WBK, w zamian za potencjalnie mało znaczącą funkcję wicepremiera. Wielu komentatorów spekulowało, co faktycznie Jarosław Kaczyński obiecał Morawieckiemu - prezesurę Narodowego Banku Polskiego (w czerwcu kończy się kadencja Marka Belki), przyszły fotel premiera, czy może nawet namaszczenie na następnego lidera polskiej prawicy? Ich negocjacje w sprawie warunków zaangażowania Morawieckiego w projekt PiS trwać miały podobno około półtora roku. Dziś w rządzie, jak donosi choćby ostatnia "Polityka", to Morawiecki ma być ulubionym urzędnikiem prezesa, jego plan z polecenia Nowogrodzkiej ma mieć priorytet w rządowej polityce.

Morawiecki jak nikt inny nadaje się do tego, by wokół PiS zbudować blok grup interesu, skoncentrowany wokół silnych grup kapitałowych wspieranych gospodarczo przez państwo. Właśnie do takich grup skierowany jest plan wicepremiera. Zawiera on bez wątpienia szereg ciekawych i wartych uwagi pomysłów, ale jednocześnie - na co wskazywali choćby eksperci ekonomiczni z Centrum im. Kaleckiego - skierowany jest on wyłącznie do już i tak silnych na rynku przedsiębiorców, ignoruje stronę społeczną, pracowniczą, rolę równości i sprawiedliwego podziału dochodu narodowego, jako narzędzi rozwoju. Morawiecki w wielu swoich wypowiedziach zapowiadał zresztą, że polska gospodarka powinna nastawiać się na wzmacnianie rodzimego kapitału, głównie za sprawą ograniczenia konsumpcji i zwiększenia poziomu inwestycji.

Wzmocnienie pozycji Morawieckiego w układzie rządzącym jest też koniecznym warunkiem powodzenia jego planu - tylko on jest bowiem w pisowskim rozdaniu kimś wiarygodnym dla dużego biznesu. Ma za sobą niewątpliwy sukces jako prezes jednego z najlepiej radzących sobie na rynku dużych banków. Jednocześnie, jak twierdzą znające go osoby, w kwestiach światopoglądowych (zwłaszcza stosunku do PRL) jest on równie na prawo, jeśli nie bardziej, niż prezes Kaczyński. Jeśli istotą orbanizmu jest z jednej strony ideologiczna mobilizacja oparta na antykomunizmie i odrzuceniu współczesnego, zachodniego liberalizmu światopoglądowego; z drugiej sojusz z budowaną przy wsparciu państwa "narodową burżuazją", którego społeczne skutki rekompensowane są przez różne populistyczne rozwiązania (na Węgrzech obniżki cen gazu, u nas 500 plus), to wbrew obawom liberalnych komentatorów, Jarosław Kaczyński polskim Orbánem na pewno nie będzie. Ale rolę tę może spełnić Mateusz Morawiecki.

Oczywiście, na drodze do tego scenariusza stoją liczne przeszkody. Morawiecki do PiS wstąpił dopiero w marcu, jest szeregowym członkiem partii - Orbán jest naturalnym liderem i twórcą własnej. Nawet jeśli potwierdzą się plotki, że na czerwcowym kongresie partii Morawiecki zostanie wybrany jej wiceprezesem, to ciągle nie będzie miał w niej zaplecza. Nawet jeśli jego ojciec Kornel przyprowadzi do klubu PiS kilku posłów z Ruchu Kukiza, nie zmieni to wiele. Morawiecki będzie ciągle politycznie słabszy nie tylko od Antoniego Macierewicza, ale także od Zbigniewa Ziobry, jeśli nie Jarosława Gowina. Po schedę po Kaczyńskim stoi w kolejce wielu politycznie bardzo silnych kandydatów, z pewnością nie będą chcieli ustąpić miejsca Morawieckiemu, na pewno nie bez walki i nie za darmo. Ale być może, tak jak Jarosław Kaczyński i jego paladyni (Ziobro, Macierewicz, itd.) zrozumieli przed wyborami w 2015 roku, że muszą odsunąć się w cień, by sprzedać elektoratowi "dobrą zmianę", tak samo nie jest wykluczone, że zrozumieją
teraz, że "Budapeszt w Warszawie" traktowany na poważnie także wymaga wycofania zużytego, pierwszego garnituru partii i postawienia na kogoś z zewnątrz.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (772)