PublicystykaJakub Bierzyński: Oburzenie - Biedronia można kupić. Nie tak, jak myślicie

Jakub Bierzyński: Oburzenie - Biedronia można kupić. Nie tak, jak myślicie

"Sprzedawał się" Obama. Sprzedaje się Trump i Melania. Dlaczego dziwi nas, że tą drogą poszedł Robert Biedroń? Nawołuje Polaków: "Policzmy się", a do liczenia potrzebuje funduszy. To bardzo dobra droga. Przejrzysta i bez kantów.

Jakub Bierzyński: Oburzenie - Biedronia można kupić. Nie tak, jak myślicie
Źródło zdjęć: © PAP | Marcin Bielecki
Jakub Bierzyński

Ostatnio tematem żywo dyskutowanym w sieci i na politycznych salonach jest sklep internetowy ruchu Roberta Biedronia.

Reakcje są skrajnie różne - od zachwytu po oburzenie. "Teraz wiadomo po co mu polityka, chce zrobić szmal na koszulkach", "To nie wypada, żeby poważny polityk sprzedawał gadżety", "Po co mu to było – żenada", "Fantastyczny pomysł – sam kupię", "W końcu ktoś ma pomysł na finansowanie działalności politycznej" - jak widać, opinie wyrażane na forach, pokazują jasno - sklep Roberta Biedronia podzielił Polaków. Trudno znaleźć osobę, która nie ma zdania w tej sprawie.

Jako doradca Roberta i entuzjasta sklepu z gadżetami spróbuję przekonać malkontentów, że to ma sens.

Macron kupczy Rewolucją Francuską

Po pierwsze sprzedaż gadżetów promocyjnych w kampaniach politycznych jest światową normą. Budżety kampanii wyborczych w Europie Zachodniej oraz w USA, są zasilane ze sprzedaży materiałów promujących partie polityczne i konkretnych kandydatów.

Emmanuel Macron tak zasmakował w sprzedaży własnej podobizny w kampanii wyborczej, że robi to nadal już jako prezydent Republiki. W sklepie internetowym kancelarii prezydenta Francji można kupić kubek do kawy lub herbaty z podobizną urzędującej głowy państwa za jedyne 29,90 euro. Dostępne są T-shirty z bon motami prezydenta i wielki plakat z jego podobizną do kolorowania dla dzieci. Sklep oferuje tak niejednoznaczne akcesoria jak złota bransoleta z hasłami Rewolucji Francuskiej. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że drobny przedmiot z grawerą "Wolność Równość Braterstwo" wyceniono na niebagatelną sumę 250 euro. Trochę drogo jak na prezydenta, który w programie obiecywał walkę z nierównościami społecznymi, wykluczeniem i nędzą. Mimo kontrowersji, a może dzięki nim, sklep z pamiątkami urzędu prezydenta odniósł spektakularny sukces sprzedając gadżety za 350 tys. euro w ciągu zaledwie trzech dni po otwarciu.

Do merchandisingu politycznego przyzwyczailiśmy się w Wielkiej Brytanii. Gadżety z Union Jack i pamiątki z rodziną królewską – symbolem brytyjskiej państwowości, są elementem folkloru turystycznego na wyspach, a przede wszystkim ogromnym biznesem zasilającym kasę rodziny królewskiej setkami milionów funtów rok w rok.

Dla Obamy szczekał pies

Mistrzami w marketingu politycznym są Amerykanie. Za oceanem rozwinął się ogromny przemysł wspierający kampanie polityczne kandydatów. W sklepie obecnie urzędującego prezydenta USA możemy kupić laleczkę - podobiznę Donalda Trumpa za 24,95 dol., miniaturę jego żony Melanii, kubek z prezydentem i oczywiście czerwoną bejsbolową czapkę z daszkiem z napisem "Make America great again".

Linia z prezydentem i wiceprezydentem chyba słabo się sprzedawała, bo zarówno kubki jak termosy oraz długopisy z ich portretami są aktualnie przecenione: kubki o 40 proc., termosy (uwaga okazja) aż o 60 proc.!

Oferta jest elastyczna. W sezonowej edycji bożonarodzeniowej można kupić laleczkę Donald Trump w czerwonej czapce św. Mikołaja na głowie, z choinką i portretem Lincolna w tle. Prezydent USA ma nienaturalne szeroki uśmiech i nieproporcjonalnie wielką głowę. Całość robi dość upiorne wrażenie. Nie polecam, choć, jak głosi podpis na stronie, cena jest prawdziwie okazyjna: "deal dnia - jedynie 95 dol.".
W sklepie jest oferta dla dzieci. Mało tego - dla niemowląt. Śpiochy i śliniaki z godłem prezydenta Stanów Zjednoczonych są dostępne w dwóch tradycyjnie amerykańskich kolorach: niebieskim i różowym.

Sztukę zamieniania popularności w banknoty do perfekcji doprowadził poprzedni prezydent – Barrack Obama. Z tego powodu jego kampania wyborcza stała się wręcz przedmiotem żartów. "Czy twój pies szczeka dla Obamy?" to typowy mem z tej serii. Sklep z gadżetami kampanii Obamy miał tak szeroką ofertę, że przypominał supermarket i tak, nieco zgryźliwie, przez amerykańskich dziennikarzy został nazwany. Mem z psem wziął się z jednego z oferowanych w nim produktów: obroży dla psa z dumnym napisem: "I bark for Barrack". Co znaczy ni mniej ni więcej tylko: "szczekam dla Barracka".

Rozumiem, że obawiając się zarzutów o preferencje wobec właścicieli psów ponad właścicieli kotów (nierówne traktowanie do dla demokratów tabu) obroże dla kotów były także dostępne, choć napis nie rymował się tak zgrabnie. Oprócz obroży dla zwierząt w sklepie można było kupić tak dziwne produkty jak lakier do paznokci, przenośną lodówkę itp.

Wizerunek kandydatów często ozdabia kampanijne bluzy i koszulki z kultowym „Hope” Baracka Obamy na czele.

Jak widać poważni politycy światowego formatu nie stroną od sprzedawania gadżetów w kampaniach wyborczych, także tych z własnym wizerunkiem.

Już dawno w Stanach Zjednoczonych zorientowano się, że drobne dotacje od milionów zwolenników stanowią większość funduszy wyborczych. Każdy lubi mieć coś w ręku wydając pieniądze na kampanię swojego wybrańca. Jedni na pamiątkę (plakat), inni żeby się pochwalić (medal) lub publicznie zamanifestować własne przekonania (ubrania). Gadżety reklamowe są formą pośrednią pomiędzy zbieraniem datków na kampanię a czystą komercją. Dlatego nie podlegają powszechnym regułom gry rynkowej i pozwalają komitetom wyborczym realizować wyjątkowo wysokie zyski. W kampanii Obamy koszt wytworzenia sprzedawanych gadżetów wynosił jedynie jedną czwartą oferowanej ceny.

Sprzedaż pamiątek może być istotną formą finansowania działalności. Szczególnie jest to prawdziwe w Polsce, gdzie startujące inicjatywy polityczne nie mają innego źródła finansowania niż składki, datki lub właśnie merchandising.

Żeby policzyć Polaków, trzeba mieć fundusze

Rozumiem, że kampania Biedronia wyróżnia się pod tym względem na polskim rynku i budzi tym samym kontrowersje. Według światowych standardów jest więcej niż skromna. Nie dziwi też zaskoczenie. Polacy nie są przyzwyczajeni. Cóż, czas najwyższy. Biedroń w promocji politycznej wyznacza nowe standardy. Polityczny merchandising także zrobił jako pierwszy lecz, zapewniam państwa, nie ostatni.

Paradoksalnie za sprzedażą "niepoważnych" gadżetów przemawiają także bardzo poważne argumenty czysto polityczne. Lepiej sprzedawać gadżety sympatykom niż miejsca na listach własnym kandydatom. Partie w przeszłości (chyba wszystkie) wymagały od swoich kandydatów startujących w wyborach specjalnej "składki". Nowoczesna pobiła rekord – w wyborach do sejmu 2015 roku miejsce na liście do parlamentu kosztowało 30 tys. złotych. Bez gwarancji sukcesu. Niepowodzenie nie oznaczało zwrotu pieniędzy. Ryzyko całkowicie brał na siebie kandydat na posła. Czy to jest demokratyczne? Z pewnością nie. Kryterium dochodowe staje się elementem selekcji do wykonania biernego prawa wyborczego. W kolejnej kadencji sejmu warto zastanowić się nad modelem finansowania partii politycznych. Płacenie za miejsca na listach to patologia polskiej demokracji. Podobnie jak "dobrowolne składki" płacone na partię przez obdarowanych przez nią urzędami lub intratnymi posadami członków. Takie praktyki ocierają się o korupcję polityczną i powinny być zakazane. Z tej perspektywy sprzedaż czapeczek wydaje się niewinną igraszką.

A kampanie stają się drogie. Politycy mają przekonanie, że bez solidnego zaplecza finansowego nie da się wygrać wyborów to dużej mierze pieniądze właśnie w otwierają drogę do władzy. Czy to prawda przekonamy się w kolejnych wyborach. Naprzeciw siebie staną partię zasilane rok w rok hojnie z budżetu (PiS- 48 milionów złotych, PO – 42,7 mln , PSL -7,6 mln rocznie) oraz takie jak ruch Roberta Biedronia – prawie całkowicie bez pieniędzy. Czy idea, zapał i wiara przeważą nad siłą mamony? Przekonamy się już za rok.

Sprzedaż fantów promocyjnych ma jeszcze drugie dno. Nie chodzi jedynie o to by zebrać pieniądze, ale także by zamienić swoich zwolenników w mobilne nośniki reklamowe. Armia ochotników chodzących z wizerunkiem lub cytatem kandydata jest bezcennym narzędziem propagandy.

Nie tylko ich widać, ale przede wszystkim prowokują do rozmowy i aktywnie przekonują adwersarzy. Im więcej tym lepiej. Tę prostą prawdę jakiś czas temu odkryła w Polsce skrajna prawica. Ubrania Red is Bad widać na ulicach. Obecność "patriotycznych"symboli w przestrzeni publicznej powoduje, że skrajne do tej pory hasła i idee wychodzą z niszy do mainstreamu dyskursu. Po drugie jest to niebagatelny pokaz siły. Zobacz ilu nas jest!

Nie ma powodu by biernie godzić się na dominację prawicy w sferze symbolicznej. Tym bardziej, że bezinteresowne wsparcie ze strony rzeszy zaangażowanych zwolenników jest w kampaniach politycznych bezcenne. Plakat, slogan lub spot reklamowy rzadko zmieni przekonania polityczne człowieka, rozmowa z drugą osobą już tak.

Po trzecie, czasem, tak jak w Polsce, gadżety wywołują szeroką dyskusję. Ta dyskusja zwraca uwagę na kandydata i na wartości jakie za nim stoją. Na tym etapie kampanii Roberta Biedronia to efekt zamierzony. Trzeba czymś zająć ludzką uwagę budując napięcie przed ogłoszeniem programu. A to dopiero 2 miesiące przed nami.

Przepraszam, na co się oburzacie?

Nic dziwnego, że tweety prominentnych dziennikarzy i komentatorów politycznych oburzonych "brakiem powagi", lekkomyślnością i brakiem gustu sztabu Biedronia, napędzały ruch na stronie sklepu. W ciągu paru pierwszych dni liczba wizyt przekroczyła 100 tysięcy. Gadżety sprzedają się zdecydowanie lepiej od oczekiwań. Bezpłatna reklama oparta na kontrowersji budzi szczere zainteresowanie i jest wielokrotnie skuteczniejsza niż płatne ogłoszenia. Naturalny ruch wzmaga dyskusję w sieci co rozkręca spiralę zainteresowania klientów i przychodów. Im więcej tym lepiej.

Ostatnią grupę krytyków stanowią osoby popierające polityczną siłę Roberta Biedronia, którym jednak nie podoba się estetyka proponowanych gadżetów. Na temat gustów nie należy dyskutować. Jestem pewien, że to dopiero początek. Projektanci z własnej inicjatywy przysyłają własne pomysły. Powstają nowe wzory i wkrótce każdy będzie mógł wybrać coś dla siebie. Ruch społeczny zyska konieczne pieniądze, ale przede wszystkim widoczność.

Prawdziwy sukces osiągnie wtedy, gdy hasło „Policzmy się” będzie można zrealizować na ulicach.

Źródło artykułu:WP Opinie
robert biedrońBarack ObamaDonald Trump
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)