ŚwiatJak Viktor Orban rozgrywa kryzys imigracyjny na swoją korzyść

Jak Viktor Orban rozgrywa kryzys imigracyjny na swoją korzyść

Twardy, charyzmatyczny i decyzyjny - taki w oczach wielu jest Viktor Orban. Węgierski premier nie tylko wykorzystuje kryzys imigracyjny, by odebrać poparcie rosnącemu w siłę radykalnemu Jobbikowi, ale także zagraża koncepcji Unii Europejskiej. Jak pisze dla Wirtualnej Polski prof. Bogdan Góralczyk, który spędził kilka lat na placówce dyplomatycznej na Węgrzech, "ślamazarne instytucje europejskie", skupiają się na skutkach, a nie na przyczynach kryzysu i właśnie dlatego przegrywają starcie ze stanowczym węgierskim politykiem.

prof. Bogdan Góralczyk

Dramatyczne sceny: tysiące uchodźców koczujących na dworcu; długi sznur ludzi maszerujących z tobołkami w środku dnia przez stolicę, a potem autostradą "ku wolności"; tłum nacierający na policyjny szpaler, by wyrwać się z obozu.

To nie Afryka, Trzeci Świat czy odległy kontynent, to Budapeszt, a więc środek Europy. To dzieje się u naszych bratanków. Po kryzysie ukraińskim w pobliżu naszych granic wyłonił się następny. Nie możemy udawać, że nas nie obchodzi i nie dotyczy. Tym razem stawką jest spójność Europy i całego projektu europejskiego.

Orban bohaterem

Przez minione dni politykiem europejskim, o którym było najgłośniej stał się węgierski premier Viktor Orban. Sformułował kilka tez, które obiegły europejskie i światowe media. W wywiadzie dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung", tuż przed przyjazdem do Brukseli na rozmowy w tej sprawie, ocenił, iż mamy do czynienia nie tyle z problemem imigracyjnym, ile "nową odmianą współczesnej wędrówki ludów". Podkreślił, że ci, którzy uciekają, są w większości muzułmanami, a nie chrześcijanami i wyraził przy tym troskę nad stanem naszych chrześcijańskich wartości, za co później został skrytykowany przez przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska, przypominającego mu, że do podstawowego kanonu tych wartości należy braterstwo i współczucie dla innych.

Zarówno w wywiadzie, jak w rozmowach z najważniejszymi politykami unijnymi Orban twardo bronił swoich racji, w tym budowy muru na granicy z Serbią. Mówił, że "to nie jest problem europejski, lecz problem niemiecki". A już po powrocie do kraju, w cotygodniowym wywiadzie radiowym, stwierdził: "Jeśli wszystkich przyjmiemy, to mamy koniec Europy".

Twarda retoryka i antyimigracyjne działania Orbána - budowę muru poprzedziła na Węgrzech wielka kampania propagandowa - w wielu kręgach, również i w Polsce, się podobają. A sondaże - u nas i w Europie - dość jednoznacznie wskazują przewagę tych, którzy imigrantów nie chcą, o muzułmanach już nie mówiąc.

Wielka skala

Motywy działania węgierskiego premiera są jasne. Wiosną tego roku, przegrywając wybory uzupełniające i tracąc konstytucyjną większość, uświadomił on sobie, iż przeciwnikiem dla niego nie są już słabi liberałowie i mocno rozproszona lewica, lecz skrajny, rasistowski i ksenofobiczny Jobbik.

Co zrobił? Postanowił przejąć część elektoratu głównego przeciwnika. A to jest najskuteczniejsze wtedy, gdy przejmuje się część jego haseł. Tym samym, Węgry najpierw mocno przesunęły się na prawo, a tamtejszy system przybrał jeszcze więcej cech nieliberalnych lub wprost autokratycznych. Dopiero na tej podstawie Orban zaczął kreować się na obrońcę chrześcijaństwa i Europy.

Sami widzimy, że kwestia jest znacznie szersza. Co zaskakuje nas w ostatnich dniach, to skala zjawiska. Nawet na Węgry, mimo postawienia zasieków na granicy, codziennie trafia do 2 tys. i więcej osób. A do Grecji czy Macedonii trafia ich jeszcze więcej. Fala nadal uderza.

Wiadomo skąd to się wzięło. Zachód nabroił. Najpierw w Iraku. Potem łudząc się co do "demokratyzacji" Bliskiego Wschodu po Arabskiej Wiośnie. Zamiast tego, przyszła brutalna wojna domowa w Syrii i nie mniej brutalne Państwo Islamskie (ISIS). A kolejna interwencja Zachodu, w Libii, zdestabilizowała następny kraj. Twardo przypomniał o tym inny polityk naszego regionu, też uznawany za populistę, słowacki premier Robert Fico.

Mamy więc bezpośrednio u naszych europejskich granic strefę destabilizacji, brutalnej wojny domowej i konfliktów. Od dawna było jasne, że to może w nas uderzyć. Nikt jednak nie podjął środków zaradczych, bo też chyba nikt nie spodziewał się aż takiej skali zjawiska.

Co prawda wszystkie liczby, jakimi sie posługujemy, są szacunkowe, ale ich wymowa jest jednoznaczna. W tym roku dwoma ścieżkami, "śródziemnomorską" (Lampedusa) oraz "bałkańską" (Grecja, Macedonia, Serbia, Węgry) ruszyło już na północ, ku Europie ponad 350 tys. osób. A Niemcy przyznali oficjalnie, że do końca br. spodziewają się u siebie aż 800 tys. migrantów.

Tak więc, to nie koniec. Kryzys ma znamiona strukturalnego, a więc trwałego, bowiem inne szacunki powiadają, że ze strefy okrutnej wojny domowej w Syrii i w obawie przed brutalnością i zezwierzęceniem ISIS w państwach ościennych znalazło się ok. 4 mln uchodźców, w tym w Turcji połowa z nich, a nawet w maleńkim Libanie ponad milion. A liczba osób wyrzuconych z domów jest jeszcze większa.

Wiadomo, co należałoby zrobić: zbudować szeroką koalicję, włącznie z państwami arabskimi, i rozpocząć akcję na lądzie przeciwko ISIS, bowiem kosztowne naloty - jak widać - niewiele dają i problemu nie rozwiązują.

Nie łudźmy się jednak, że do tego dojdzie, choć płynie stąd pierwszy kluczowy wniosek: to nie jest już problem uchodźczy, lecz polityczny i geostrategiczny.

A jeśli tak, to następne kluczowe pytanie rodzi sie wokół Turcji, jakby nie było państwa członkowskiego NATO. Jak to się dzieje, że właśnie z niego napływa na greckie wyspy najwięcej uciekinierów, po kilka tysięcy dziennie? Kto na to pozwala - i dlaczego?

Poradzimy sobie, choć częściowo, ze zjawiskiem, jeśli natychmiast rozpoczniemy ścisłą współpracę ze wszystkimi służbami, jawnymi i tajnymi, tych państw, których problem dotyczy, włącznie z Turcją i Libanem, bo np. w Libii nawet nie wiadomo, z kim należałoby rozmawiać.

Mamy do czynienia z akcją zorganizowaną, co widać gołym okiem, nawet z ekranów. Dowodem na tę tezę także fakt, iż wśród uciekinierów jest wcale niemała liczba osób z Afganistanu i Pakistanu, a nawet innych państw (przez Morze Śródziemne płyną natomiast uciekinierzy z Libii, Erytrei i Sahelu).

Pojawił się intratny interes, za którym stoją dziesiątki, jeśli nie setki zorganizowanych międzynarodowych gangów przemytniczych (tu liczby, z naturalnych względów, są tym bardziej szacunkowe). Jeśli natychmiast nie uderzymy w tych gangsterów, żerujących na ludzkim nieszczęściu, nic nie zdziałamy. A to po raz kolejny oznacza konieczność ścisłego współdziałania wszelkich możliwych służb.

Następne pytanie. To nie Węgry, lecz Grecja jest pierwszym państwem unijnym na tej ścieżce. Czemu dopiero Orbán zaczął stawiać tamy i mury oraz próbować - bo przecież nie do końca mu się udało - rejestrować imigrantów? Przecież gołym okiem widać, że większość z nich, to młodzi mężczyźni, którzy nawet sami podkreślają, że "stać ich" na dalszą jazdę, a więc zamożni i nie zahukani. Kwestię rozeznania, kto jest kim wśród tej wielkiej fali, czy nowej wędrówki ludów, też należy postawić wśród priorytetów.

Tymczasem UE mówi o jakichś kwotach, a więc chce marnować energię na walkę ze skutkami, a nie przyczynami. A już zapowiedź, że kwestią migrantów zajmie się kolejny szczyt UE, zaplanowany... na połowę października, brzmi jak farsa i jest pełnym oddaniem pola zdecydowanemu i nieprzebierającemu w środkach Orbanowi.

A przypomnijmy, że w tym roku było już dwa nadzwyczajne szczyty UE poświęcone tej kwestii… I co? Widzimy, co się dzieje.

Co dalej?

Cokolwiek się na ten temat napisze, nie będzie zgody. Uchodźcy mocno nas podzielili. Rzucili wyzwanie strefie Schengen, a nawet całej UE. Jeśli nie znajdziemy wspólnego języka, a na razie na to się nie zanosi, to może być tak, że dojdzie do dalszej polaryzacji zarówno na naszych scenach wewnętrznych, jak też pomiędzy europejskimi państwami. Już zarysowało się pęknięcie w kontekście wypowiedzi kanclerz Angeli Merkel, zachęcającej do przyjmowania migrantów, a stanowiskiem państw Wyszehradu, wspierających "zdecydowane działania Węgier".

Tak dziś wygląda "europejska solidarność" i wspólne wartości, o których tyle mówiono. W tej chwili retoryka nie wystarczy. To czas czynów, a nie słów.

Jeśli instytucje europejskie będą nadal tak ślamazarne jak dotąd; jeśli szybko nie znajdziemy wspólnego języka i nie wypracujemy zupełnie nowych zasad unijnej polityki migracyjnej i azylowej, to prawdziwym zwycięzcą może okazać się Viktor Orban, w oczach wielu - również i u nas - polityk twardy, charyzmatyczny i decyzyjny. A że przy okazji rodzi się wizerunek państwa ksenofobicznego i egoistycznego? No cóż, w kontekście ochrony własnego garnka (oficjalnie: budżetu), takimi wzniosłymi i idealistycznymi argumentami mało kto się przejmuje.

Natomiast taki scenariusz, to nic innego, jak wizja dalszego przesunięcia się europejskiej sceny politycznej na prawo, przewagi głosów skrajnych, opartych na demagogii i populizmie podszytym niechęcią do "obcego", kimkolwiek by on nie był.

To nie jest czas moralitetów. Doświadczyła tego węgierska opozycja, początkowo próbująca w tej tonacji grać. Raz jeszcze z Orbanem przegrała, gdyż opinia publiczna nie opowiedziała się po jej stronie.

Oby tylko to wyzwanie nie zamieniło nas w cyników lub hipokrytów, bo w progi takiego okresu pod presją masy uciekinierów o innej skórze, religii i kulturze właśnie zdajemy się wkraczać. Przed nami wielki egzamin z europejskich wartości, od tej podstawowej, mówiącej o ludzkiej solidarności poczynając.

Tytuł i lead pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (609)