ŚwiatJak Turcja (nie) walczy z Państwem Islamskim

Jak Turcja (nie) walczy z Państwem Islamskim

Na pierwszy rzut oka Turcja wykonała pod koniec lipca znaczącą woltę w swej dotychczasowej polityce wobec Państwa Islamskiego. Wiele wskazuje jednak na to, że mamy do czynienia nie tyle z rzeczywistymi zmianami w strategii, co raczej z propagandą i pozorowanymi akcjami militarnymi. Głównym celem Ankary nie jest bowiem walka z samozwańczym kalifatem, ale obalenie reżimu Baszara al-Asada w Syrii i torpedowanie wszelkich niepodległościowych zapędów Kurdów.

Jak Turcja (nie) walczy z Państwem Islamskim
Źródło zdjęć: © hvkk.tsk.tr
Tomasz Otłowski

21.08.2015 | aktual.: 21.08.2015 10:48

Gdy niespełna miesiąc temu Ankara - w reakcji na krwawy zamach islamistów w miejscowości Suruc w południowej Turcji - podjęła otwarte działania militarne przeciwko Państwu Islamskiemu (IS) i jego kalifatowi, większość komentatorów uznała to za oficjalne i jednoznaczne (choć mocno spóźnione) przystąpienie do wojny po stronie międzynarodowej koalicji. Niestety, rzeczywistość w regionie i w samej Turcji jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, podobnie jak stosunek Ankary do IS i głównych problemów w jej otoczeniu międzynarodowym. Warto zatem sprawdzić, jakie są rzeczywiste cele i interesy Turków w Lewancie i co oznacza - w sensie strategicznym i operacyjnym - to rzekomo nowe tureckie podejście do wojny z terroryzmem.

Aspekt strategiczny

Ogłaszając swe przystąpienie do wojny z kalifatem, Ankara uzasadniła to przy użyciu sformułowania będącego klasycznym propagandowym (ale też politycznym) "wytrychem". "Wojna z terroryzmem" - określenie to, jako z pozoru oczywiste, umknęło uwadze zachodnich mediów, które nie zwróciły w większości uwagi na fakt, iż w ramach tak ogólnikowo sprecyzowanych celów wojny Turcja może walczyć nie tylko z IS (czego się po niej spodziewano i oczekiwano od dawna), czy Partią Pracujących Kurdystanu (PKK), ale nawet - potencjalnie - z własnymi wewnętrznymi przeciwnikami politycznymi. A nawet z Kurdami z Syrii oraz Iraku, z tamtejszej autonomii regionalnej. Wiadomo bowiem, że pojęcie walki z terroryzmem jest niezwykle pojemne i niejednoznaczne, a wypełnienie go konkretną treścią zależy tylko od inwencji i wyobraźni (oraz politycznej kalkulacji) tych, którzy o tym decydują. Historia ostatnich lat, także z geograficznie bliskich Polsce regionów, pełna jest przykładów, gdy terrorystami określano przeciwników politycznych czy
ugrupowania walczące o suwerenność.

Kluczowe dla zrozumienia faktycznych celów i intencji rządu tureckiego wydaje się włączenie przez niego do grona przeciwników (czyli "terrorystów") także Kurdów z lewackiej Partii Pracujących Kurdystanu. Pozornie nie ma tu żadnej dwuznaczności - wszak Turcy mają z PKK problem od wielu dekad, a sama organizacja faktycznie ma na sumieniu aktywność bez dwóch zdań terrorystyczną, ciesząc się także wysoką pozycją na słynnej liście ugrupowań terrorystycznych prowadzonej przez amerykański Departament Stanu. Diabeł jak zwykle tkwi jednak w drobnych szczegółach - tym razem w tym, że PKK to siostrzana (a w zasadzie "matczyna") organizacja dla PYD (Partia Unii Demokratycznej), czyli ugrupowania syryjskich Kurdów. Ugrupowania, którego militarne ramię - YPG (Oddziały Obrony Ludowej) - jest dziś w północnej Syrii faktycznie jedyną siłą zbrojną, nie tylko doskonale broniącą swych pozycji przed atakami formacji Państwa Islamskiego, ale też skutecznie przeprowadzającą operacje ofensywne przeciwko kalifatowi. I które cieszy
się nie tylko sympatią Zachodu, ale też jego faktycznym wsparciem militarnym.

Turcy, uderzając w komórki PKK w swym kraju, oficjalnie chcą zlikwidować zagrożenie terrorystyczne ze strony tej kurdyjskiej grupy. Jest to o tyle ciekawe i dziwne, że aktywność PKK w Turcji w ostatnim czasie należała do najniższych w historii, trwał bowiem (co prawda często przerywany) proces pokojowy, mający doprowadzić do pełnego zakończenia walk przez kurdyjską partię. Turków zaskoczyły i rozwścieczyły jednak wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych w ich kraju, w których prokurdyjska Ludowa Partia Demokratyczna (HDP) zdobyła ponad 13 proc. głosów. Rezultaty elekcji, wraz ze wzrostem pozycji Kurdów w regionie, wpłynęły najpewniej na zaostrzenie stanowiska Ankary wobec PKK i zerwanie procesu pokojowego.

Wydaje się jednak, że przy okazji Turcy chcą upiec na tym ogniu jeszcze jedną pieczeń - sukcesy militarne YPG w Syrii (zwłaszcza bohaterska i skuteczna obrona enklawy Kobane, a ostatnio ofensywa przeciwko IS w regionie Tel Abjad), podobnie jak równoczesny wzrost znaczenia i sił Kurdów w Iraku - sprawiły, że tzw. kwestia kurdyjska ponownie znalazła się w polu zainteresowania międzynarodowej opinii publicznej. Dla Ankary taka sytuacja oznacza jednak śmiertelne zagrożenie: wszak niemal jedna trzecia tureckiego terytorium to obszar postrzegany przez Kurdów jako część ich przyszłego niepodległego państwa. Nie ulega wątpliwości, że Turcja nigdy nie pozwoli, aby w jej pobliżu powstał kurdyjski organizm państwowy, w najmniejszym choćby stopniu przypominający suwerenny podmiot prawa międzynarodowego, gdyż wprost zagrażałoby to integralności terytorialnej i stabilności państwa tureckiego.

Militarne sukcesy Kurdów w walce z IS oraz związana z nimi medialna popularność sił kurdyjskich z Syrii i Iraku sprawiły, że sprawa kurdyjska stała się nagle na Zachodzie niemal równie rozpoznawalna (a może nawet i bardziej?) co nieśmiertelna "kwestia palestyńska". Wymusiło to więc na Ankarze zmianę polityki wobec kalifatu, a szerzej i tego, co dzieje się w Lewancie. Nie mogąc wprost uderzyć wyłącznie w PKK - jako strukturę nadrzędną (w sensie polityczno-ideologicznym, organizacyjnym, kadrowym i finansowym) względem Kurdów syryjskich (i w mniejszym stopniu irackich), Turcy "ubrali" swą nową strategię w szaty walki z terroryzmem jako takim, głównie na użytek zachodniej opinii publicznej podkreślając, że chodzi głównie o Państwo Islamskie.

Nic jednak bardziej mylnego - Turcja nie chce w rzeczywistości zbyt mocno zaszkodzić kalifatowi, i z pewnością nie zrobi nic, co realnie przybliżyłoby kres tego quasi-państwa. Radykałowie z IS są bowiem dla Ankary i jej obecnych władz tym, czym od lat dla muzułmańskich włodarzy Pakistanu są tamtejsi "dobrzy islamiści" (także ci powiązani wprost z Al-Kaidą): użytecznym narzędziem w strategicznej rozgrywce toczonej w najbliższym otoczeniu międzynarodowym, potencjalnym środkiem nacisku na wrogów i przeciwników.

W przypadku Islamabadu chodzi tu w zasadzie wyłącznie o Indie. W przypadku Ankary - o znienawidzony syryjski reżim Baszira al-Asada, ale też o rosnący w siłę szyicki Iran (szczególnie po niedawnym zawarciu przezeń porozumienia z mocarstwami ws. programu nuklearnego), czy - w mniejszym stopniu - o Arabię Saudyjską, rywalizującą z Turcją o rząd dusz nad sunnickimi muzułmanami w regionie. Z perspektywy tureckiej, tolerowanie istnienia i działań Państwa Islamskiego, w tym zwłaszcza jego aktywności (propagandowej, werbunkowej, ekonomicznej) na terenie Turcji, dawało nadzieję na objęcie (choćby mocno względnego i ogólnego) "patronatu" nad jego aktywnością. Z drugiej strony pozwalało Turkom żywić nadzieję na uzyskanie jakiegoś wpływu na strategię tej grupy, a więc do pewnego stopnia kontrolować działania IS i utrzymywać je z dala od własnego terytorium i interesów.

Atak w Suruc zburzył te złudzenia, choć zapewne nie przesądzi jeszcze o zmianie całej strategii Ankary wobec kalifatu. Dał jej natomiast doskonały pretekst do pokazania Kurdom, gdzie ich miejsce i ukrócenia ich mrzonek o niepodległości, a Zachodowi - że Turcja "zmienia swą politykę" wobec IS.

Aspekty operacyjne

Przedstawione powyżej uwarunkowania strategiczne przekładają się na szczebel operacyjny, który zresztą jest najlepszym potwierdzeniem, że zniszczenie Państwa Islamskiego nie jest i nie będzie zasadniczym celem Turków. Choć niedługo minie już miesiąc od rozpoczęcia tureckiej "wojny z kalifatem", to jej dotychczasowy przebieg nie jest imponujący. Turcja, dysponująca jedną z najpotężniejszych armii na Bliskim Wschodzie, prowadzi swą kampanię przeciwko IS w sposób bardziej niż symboliczny. Potwierdza to obawy, że realne zaszkodzenie Państwu Islamskiemu nie leży w interesie Ankary.

Turcy byliby bez wątpienia zdolni do zadania kalifatowi znacznych strat i szkód, a kto wie - możliwe nawet, że przy autentycznej woli politycznej i determinacji mogliby wręcz samodzielnie rozprawić się z tym zbrodniczym tworem. Turcja ma ku temu nie tylko potencjał i możliwości militarne, ale co najważniejsze dysponuje - chyba jako jedyna w sąsiedztwie kalifatu - najlepszym rozeznaniem i wiedzą na temat sił i środków IS. Ma także dokładnie rozpracowane struktury i komórki kalifatu, w tym zwłaszcza na swym terytorium. Niestety, jak wszystko wskazuje kalkulacje polityczne władz tureckich zakładają wyższość takich celów, jak obalenie reżimu Asada w Syrii czy torpedowanie wszelkich niepodległościowych i separatystycznych zapędów Kurdów.

Dotychczasowe tureckie działania militarne coraz bardziej sprawiają zatem wrażenie akcji pozorowanych, których głównym celem jest stworzenie - poprzez umiejętne operowanie narzędziami medialnymi i propagandowymi - wrażenia rzeczywistego wysiłku wojskowego. Co prawda część źródeł w regionie donosi o rzekomo intensywnych działaniach tureckich sił specjalnych gdzieś w głębi terytorium kalifatu, informacji tych jednak z oczywistych względów nie można zweryfikować ani tym bardziej potwierdzić. Z kolei syryjscy Kurdowie z YPG coraz częściej raportują o przypadkach zatargów, a nawet starć z tureckimi pogranicznikami - coś, co jeszcze niedawno nie miało miejsca, bo Turcy unikali prowokacji. Nie można zatem wykluczyć, że obecnie - w dobie "wojny z terroryzmem" - Ankarze przydałby się jakiś powód do wciągnięcia także YPG/PYD na listę celów tej operacji.

W takiej sytuacji jedną z najważniejszych (o ile nie jedyną) operacyjną korzyścią dla sił międzynarodowej koalicji walczącej z IS jest decyzja Turcji o udostępnieniu dla samolotów sojuszniczych tureckiej przestrzeni powietrznej i bazy lotniczej w Incirlik. Jednak nawet i ten element nie jest czymś, bez czego wojna z kalifatem nie mogłaby się obejść. Dotychczas koalicyjne maszyny doskonale dawały sobie radę bez tureckiej bazy, operując z Jordanii, Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu czy też, w przypadku samolotów USA, z pokładów lotniskowców (obecnie - USS "Theodore Roosevelt" w Zatoce Perskiej).

Tym samym, o ile nic nie zmieni się w najbliższych dniach i tygodniach, turecką wersję wojny z kalifatem będzie można uznać - przynajmniej na płaszczyźnie operacyjnej - za całkowite fiasko. Główne cele Turcji, ważnego członka NATO i nominalnie wciąż najważniejszego (po Izraelu) sojusznika Waszyngtonu na Bliskim Wschodzie, znajdują się jednak gdzie indziej. A co gorsza - są sprzeczne nie tylko z celami USA, ale i większości krajów regionu, zaangażowanych w walkę z Państwem Islamskim.

Tytuł i lead pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (216)