Jacek Żakowski: Zdrowie dla "Pań" i "Panów"
"Wyjaśniamy - żadnych dopłat do świadczeń" zatweetowało Ministerstwo Zdrowia, gdy wybuchła burza po ujawnieniu projektu zmian w ustawie o świadczeniach zdrowotnych. Istotnie projekt "władzy Panów" o żadnych dopłatach nie mówi. Mówi tylko o pełnych opłatach za ominięcie kolejki w publicznej służbie zdrowia.
Pomysł jest stary, od lat forsują go ultraliberałowie. Polega na tym, że zwykli śmiertelnicy mają czekać w kolejkach, a "Panowie" (i "Panie"), których będzie stać (także w publicznej służbie zdrowia), za opłatą dostaną wszystko od ręki. Na przykład Pani Małgorzata Sadurska, była prezydencka minister, która z woli PiS ma w PZU zarabiać circa milion rocznie, czyli ok. 3 tys. dziennie (w tym wakacje i święta), od ręki za jedną dniówkę usunie sobie żylaki i - jak policzyli koledzy z Super Expressu - jeszcze jej tys. zł. zostanie, na przykład na dwie kolonoskopie (po 450 zł), na partyjną składkę albo na tacę dla ojca dyrektora.
Czyli będzie klawo dla kasty nowych "Pań" i "Panów". Nowa PiS-owska elita, która zastępuje odrywanych jeszcze od koryta, dostanie od PiS to, czego "odrywani" nie mogli się doprosić od poprzedniej władzy.
Małe kłamstewko
Dlaczego, nawet gdy gospodarką rządził straszny Balcerowicz, a potem wredny Tusk (na PiS-owskich filmikach zabierający dzieciom misie i pustoszący lodówki), mimo usilnych próśb poprzednia władza nie odważyła się na taki gest wobec poprzedniej elity? Odpowiedź wymaga ujawnienia małego kłamstewka autorów nowego/starego projektu.
"To rozwiązanie w żaden sposób nie ograniczy uprawnień pacjentów do nieodpłatnych świadczeń", zapewnia ministerstwo na swojej stronie internetowej. Elegancko można powiedzieć, że nie jest to cała prawda. A mówiąc wprost - jest to zwyczajna nieprawda. Bo formalnie i wprost rzeczywiście żadne ograniczenia się z wprowadzeniem komercji do publicznych szpitali nie wiążą. One są tylko jej oczywistym skutkiem. Mechanizm, który takie rozwiązanie uruchomi, jest prosty i bardzo dobrze znany z neoliberalnych reform w wielu usługach społecznych.
Duże problemy
Polska służba zdrowia ma dziś dwa zasadnicze problemy: po pierwsze ma za mało pieniędzy, a po drugie - ma za mało lekarzy i pielęgniarek. Reszta to drobiazg. Lekarzy i pielęgniarek mamy za mało z trzech powodów. Po pierwsze, od ćwierć wieku za mało ich kształcimy. Po drugie, przez lata za mało im płaciliśmy, więc pracują za granicą. A po trzecie, starzejemy się, więc popyt na służbę zdrowia rośnie. Deficyt lekarzy sprawia, że choć ludzi w Polsce ubywa, nawet w prywatnych przychodniach radykalnie wydłużyły się kolejki do specjalistów. Na horyzoncie jest jednak prawdziwa katastrofa. Bo w wielu specjalnościach (nawet w medycynie pierwszego kontaktu), wiek lekarzy rośnie i gdyby nie praktykujący wciąż emeryci, imigranci oraz wydłużony do granic wytrzymałości czas pracy, już dziś w wielu miejscach Polski nie dałoby się zrealizować limitów NFZ. Ponieważ na rynek wchodzi mniej lekarzy i pielęgniarek, niż z niego odchodzi, problem będzie szybko narastał. Wielu placówkom grozi z tego powodu zamknięcie. Przetrwają te, które będą lepiej płaciły.
Wpuszczenie do publicznej służby zdrowia prywatnych pacjentów tylko pozornie niczego tu nie zmieni. Ministerstwo zapewnia, że państwowe szpitale i przychodnie będą mogły leczyć komercyjnie pod warunkiem wypełnienia limitów bezpłatnych świadczeń. Jeśli jednak ceny usług komercyjnych będą wyższe od cen płaconych przez państwo, dyrektorzy zadbają, by limity były jak najniższe. Będą do tego zmuszeni, by utrzymać lekarzy i pielęgniarki. Bo im więcej będą mieli droższych i bardziej dochodowych świadczeń opłacanych prywatnie, a im mniej tańszych i mniej dochodowych - publicznych, tym więcej będą mogli płacić i łatwiej im będzie uniknąć likwidacji z braku personelu. Skończy się więc lub bardzo zmaleje, presja potężnego lobby służby zdrowia na zwiększanie liczby kontraktowanych świadczeń, a zacznie się presja na zmniejszanie ich liczby i podnoszenie cen. Ten mechanizm sprawi, że coraz mniej będzie można dostać za darmo, ceny będą rosły, a kolejki będą się wydłużały.
Im lepsza służba zdrowia nie jest potrzebna
Żeby konkurować z popytem "prywatnych" pacjentów, NFZ będzie musiał drożej płacić za kontraktowane usługi lub zamawiać ich mniej. By więcej płacić, musiałby zwiększyć składkę, która w Polsce należy do najniższych w Unii. Będzie to jednak jeszcze trudniejsze, niż dotąd. Bo wzrośnie i bardzo się umocni wpływowa już dziś grupa osób, które i tak leczą się prywatnie, więc nie chcą płacić składki, lub - jeśli już ją płacą - chcą by była jak najniższa. Jedną z głównych przyczyn biedy (niedofinansowania) publicznej służby zdrowia jest w Polsce to, że ludzie którzy decydują o wysokości składki (posłowie, senatorowie, ministrowie, wysocy urzędnicy, szefowie mediów, czołowi eksperci, celebryci, wpływowi przedsiębiorcy) oraz ich rodziny, na co dzień korzystają z prywatnych abonamentów, a w razie poważniejszej choroby zawsze znajdą "dojście" pozwalające ominąć kolejki w publicznych szpitalach i trafić do najlepszych lekarzy. Lepsza publiczna służba zdrowia nie jest im potrzebna. Dlaczego mieliby się godzić na podniesienie składki? Nawet jeśli wreszcie zaakceptują jej podniesienie, w najlepszym razie pozwoli to zrównoważyć wzrost cen.
Jeszcze gorszy może się jednak okazać inny mechanizm uruchomiony przez wpuszczenie na wielką skalę komercji do publicznej służby zdrowia. Żadna dotychczasowa władza nie dbała aż tak, by jej ludzie byli sowicie opłacani. Zadowolenie klasy PiS-owskich "Panów" (i "Pań"), którą dzięki takiej polityce będzie stać na płacenie za komercyjne usługi w publicznej służbie zdrowia, sprawi, że radykalnie spadnie jej zainteresowanie poprawą dostępu do usług bezpłatnych. Zdecydowanie zmaleje więc szansa, że istotnie więcej studentów będzie przyjmowanych na drogie studia medyczne i że będzie istotnie więcej pieniędzy na dalsze kształcenie lekarzy. Płace coraz bardziej deficytowych lekarzy będą więc coraz szybciej rosły, póki nie osiągną poziomu płac w Niemczech i Skandynawii, gdzie wydatki publiczne na służbę zdrowia są kilkakrotnie wyższe. To zaś zwiększy presję na zwiększanie skali komercjalizacji i zmniejszanie liczby coraz droższych dla państwa świadczeń, za które pacjenci nie płacą. Proporcja między płatną i bezpłatną częścią publicznej służby zdrowia będzie się więc coraz szybciej zmieniała na korzyść komercji. A ci, których nie będzie stać na komercję, będą czekali w coraz dłuższych kolejkach.
Pozory mylą
Zmaleje też motywacja do stworzenia systemu bardziej racjonalnych zakupów nowoczesnego sprzętu w służbie zdrowia. Dziś ministerstwo może mieć ból głowy z nadmiarem nowoczesnych urządzeń, na których wykorzystanie NFZ nie ma dość pieniędzy, bo inwestycje robione są bez ładu i składu za europejskie pieniądze, które dyrektorzy szpitali zdobywają przy wsparciu samorządów, nie pytając, czy starczy dla nich limitów. Każdy dyrektor i samorządowiec lubi się pochwalić widoczną inwestycją, a firmy dostarczające sprzęt mają mistrzowski marketing. Póki nie zmieni się system, póty zakupy sprzętu nie będą dostosowane do potrzeb pacjentów i możliwości finansowania ich eksploatacji w systemie publicznym. Wybór "komercjalizacja albo marnotrawstwo" będzie więc coraz drastyczniejszy i presja na komercjalizację będzie rosła. Faktyczna dostępność bezpłatnych usług będzie jednak również pod wpływem tej presji malała, bo ich cena będzie musiała rosnąć. "Panowie" (i "Panie") będą zadowoleni, a my coraz częściej będziemy słyszeli, że "służba zdrowia to worek bez dna", a "budżet nie jest z gumy".
Proponowane przez min. Radziwiłła szerokie wpuszczenie komercji do publicznej służby zdrowia tylko pozornie wygląda na racjonalną i mało istotną zmianę. Faktycznie jest to kolejna - po oświacie - fundamentalna "deforma" w systemie usług publicznych prowadząca do ograniczenia, a w dalszej perspektywie do faktycznego zniesienia, konstytucyjnego prawa do opieki medycznej finansowanej z środków publicznych. Klasa nowych "Panów" po takiej "dobrej zmianie" zapewne "da radę". Rząd się wyleczy. A "ciemny lud" poczeka dłużej, trwając na modlitwie z ojcem dyrektorem.
Jacek Żakowski dla WP Opinie