PublicystykaJacek Żakowski: Polska ma twarz Korwina

Jacek Żakowski: Polska ma twarz Korwina

- Janusz Korwin-Mikke mówi różne rzeczy. Ale czasem jak palnie, nie wiadomo: śmiać się, płakać czy strzelić do niego z czołgu. To, co powiedział o zalewających Europę ludzkich śmieciach i uchodźcach trzymanych tu w obozach koncentracyjnych nie było ani o jotę gorsze od tego, co mówił i robił już wcześniej – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. Zdaniem publicysty Polska w Unii wcześniej miała twarz Bronisława Geremka, a dzisiaj Korwin-Mikkego. Żakowski twierdzi, że ta zamiana będzie dla nas kosztowna i bolesna. Dziennikarz nie ma również wątpliwości, że – niezależnie od tego, kto akurat w Polsce będzie rządził – wkrótce przyjmiemy dużo więcej niż 12 tys. uchodźców (ostatnia propozycja Junckera). Dlaczego?

Jacek Żakowski: Polska ma twarz Korwina
Źródło zdjęć: © Eastnews | Jan Graczynski
Jacek Żakowski

W poniedziałek unijni ministrowie mają zdecydować, jak podzielić między kraje setki tysięcy uchodźców koczujących w Grecji, Włoszech i na Węgrzech. Polska będzie w trudnej sytuacji, bo w tej sprawie ma niestety gębę Janusza Korwin-Mikkego. Jesteśmy coraz bardziej samotni i dużo za to zapłacimy.

W Parlamencie Europejskim jest sporo dziwaków i oryginałów, ale JKM szybko stał się dziwakiem uosabiającym - jak to ujął przewodniczący Komisji Europejskiej - "różnorodność w całej jej rozciągłości". W tym sensie to, co i jak JKM mówił przez wiele miesięcy, nie miało dla biegu spraw i dla nas wszystkich żadnego znaczenia. Każdy kraj i każdy temat miewa swoich odmieńców i to o niczym nie świadczy.

Ale skończyło się. JKM właśnie zaczął o nas świadczyć i zaczął mieć wpływ na nasze relacje z innymi. W Polsce tego nie widać, bo jesteśmy zajęci swoimi sprawami, ale zmiana jest zasadnicza. Może być istotna, długotrwała i kosztowna dla Polski.

To, co powiedział JKM o zalewających Europę ludzkich śmieciach i uchodźcach trzymanych tu w obozach koncentracyjnych nie było ani o jotę gorsze od tego, co mówił i robił już wcześniej. W zasadzie była to norma jak na dziwadło pośród europarlamentarnych dziwadeł. Kilka miesięcy temu słuchacze puściliby jego słowa mimo uszu lub uśmiechaliby się z ubolewaniem. Ale kontekst się zmienił.

Europa przeżywa kryzys, który wielu uważa za politycznie i tożsamościowo najgroźniejszy w całej jej historii. Bo w sprawie uchodźców próbie poddane są fundamenty Unii. Solidarność, prawa człowieka, bezpieczeństwo i model społeczny. Solidarność z Grecją, Włochami, Węgrami zalanymi przez setki tysięcy uchodźców. Prawa człowieka ludzi uciekających przed śmiercią w Syrii, Iraku, Czadzie. Bezpieczeństwo granic, które okazały się nieszczelne i bezpieczeństwo obywateli obawiających się, że z uchodźcami przyjdzie do Europy Państwo Islamskie. Model społeczny, który może nie wytrzymać kosztów przyjęcia setek tysięcy, a może milionów, nowych obywateli.

Europa jest, jak nigdy, podzielona, pytaniem, co z tym fantem zrobić. W każdym społeczeństwie istnieją rozmaite opcje, ale rządy reprezentują w zasadzie dwie. Jedne dbają głównie o to, by pozbyć się lub uniknąć kłopotu i ciężaru, a drugie zastanawiają się, jak pogodzić fundamentalne europejskie wartości, które w obliczu setek tysięcy uchodźców znalazły się w ostrym konflikcie. W praktyce różnica może być niewielka, ale dla spójności fundamentów Unii może mieć zasadnicze znaczenie.

W fundamentalnym sporze Polska - chyba nieoczekiwanie dla siebie i chyba nie całkiem zasłużenie - stała się nie tyle liderem, co symbolem tej części Europy, która najpierw mówi o tym, dlaczego nie chce uchodźców, a dopiero potem o wartościach. To nas różni od większości zachodnich partnerów, którzy - przynajmniej publicznie - gdy chodzi o prawa człowieka, najpierw ważą wartości, a potem zastanawiają skąd wziąć kasę i jak zminimalizować ciężar czy ryzyko.

Ta polska wyrazistość wywołała falę hejtu w Europie nie wyłączając Parlamentu Europejskiego. Nawet oficjele z komisji publicznie, w dość bezpośredni sposób pouczali nas już, co to są europejskie wartości, prawa człowieka i prawo azylu. Wypowiedzi w rodzaju słów niedawnego (i może przyszłego) ministra sprawiedliwości, Jarosława Gowina, zapewniającego, że nie wpuści uchodźców, bo nie chce "by polskie niemowlęta były wysadzane w powietrze", zrobiły na Zachodzie wrażenie. Przez wiele osób zostały zrozumiane jako stanowisko głównego nurtu polskiej polityki i przejaw naszej zasadniczej inności.

Żaden poważny zachodni polityk takich bzdur nie gada. Powaga problemu wynika jednak nie tyle z islamofobicznej histerii jednego czy drugiego polskiego polityka, co z faktu, że ich wypowiedzi - przynajmniej co do meritum - nie odbiegają od tonu wypowiedzi przedstawicieli władz. Prezydent, premier, ministrowie dość ostentacyjnie nie palą się do pomagania uchodźcom i używają argumentów na Zachodzie zarezerwowanych dla radykalnej prawicy, a omijanych przez polityków centrum, za jakich podają się liderzy PO.

Opinię o dominującej w Polsce ksenofobii potwierdzili też polscy europosłowie z PO i PSL, należący do Europejskiej Partii Ludowej. EPL, w której dominują niemieccy chadecy, zajęła życzliwe uchodźcom stanowisko bliskie Angeli Merkel, a polscy europosłowie w większości prywatnie i publicznie powtarzali mantrę: "jak mus, to dwa tysiące i ani kroku dalej". Sytuacja stała się tak poważna, że w trakcie środowej debaty po entuzjastycznym poparciu, jakiego propozycji Junckera udzielił lider EPL Manfred Weber, w imieniu polskiej delegacji (PO i PSL) wystąpił poseł Olbrycht, który - rzecz raczej niespotykana - polemizował z Junckerem i Weberem, czyli ze swoją własną grupą polityczną.

W ten sposób w oczach zachodnich polityków JKM przestał być tylko politycznym dziwakiem i stał się politycznym Polakiem. Nie tyle odszczepieńcem, co radykalnym i może ekstrawaganckim wyrazicielem prawdziwej "polskiej opcji" w sprawie uchodźców.

Sytuacja stała się jeszcze poważniejsza w środę, kiedy komisja ogłosiła swój plan w sprawie podziału uchodźców między różne kraje. Polski rząd zrobił już wprawdzie gest zapowiadając otwartość, ale wciąż, podobnie jak polski prezydent, przeciwstawiał się obowiązkowemu przydzielaniu państwom kwot uchodźców, których mają przyjąć. W politycznym europejskim kodzie znaczy to: "nie poczuwamy się do solidarnego wkładu w rozwiązanie kryzysu humanitarnego, z którym borykają się inne kraje Unii". Gdyby nie JKM i Gowin, można by takie stanowisko czytać jako zaproszenie do rozmów. Po "śmieciach" i "niemowlętach" sens był ponuro oczywisty. Polska jest inna i się wyłamuje.

Może Orban mówi gorsze rzeczy niż Duda i Kopacz, ale każdy w Europie rozumie, że Węgrzy mają prawo czuć się zagrożeni ludzką rzeką płynącą przez ich granice. Może Fico czy Klaus mówią gorszym językiem niż polscy politycy, ministrowie i europarlamentarzyści, ale od małych krajów można mało oczekiwać, a Polska jest dużym krajem. Żaden inny duży kraj Unii nie zajął w sprawie uchodźców tak cynicznego, egoistycznego i ksenofobicznego stanowiska, jak Polska. Chodzi nawet nie tyle o samo meritum, co o sposób prowadzenia rozmowy.

W środowej dyskusji na temat propozycji Komisji Europejskiej, by państwa Unii podzieliły między siebie 160 tys. uchodźców, wzięło udział dwoje polskich europosłów - Anna Fotyga z PiS i Jan Olbrycht z PO. Żadne z nich nie ustosunkowało się do słów JKM, chociaż nawiązywało do nich wielu mówców we wtorek i środę. Straciliśmy więc szansę zawrócenia JKM tam, gdzie był poprzednio, czyli do krainy dziwadeł. Co gorsze, w odróżnieniu od większości uczestników debaty, oboje Polacy mówili językiem czystych, egoistycznie rozumianych, interesów. Mówili łagodniej niż JKM, ale w istocie to samo. Anna Fotyga zakończyła swoje wystąpienie hasłem "najważniejsze jest bezpieczeństwo", które w politycznym kodzie stało się znakiem islamofobów, a Jan Olbrycht skupił się na niedopuszczeniu do obowiązkowych kwot i zapowiedział, że Polska nie da się zmusić do przyjmowania narzuconej grupy uchodźców pod "szantażem przy pomocy pieniędzy europejskich". W praktyce oznacza to, że Polska jest przeciw solidarnej dyslokacji, bo już widać, że
nie uda się jej realizować w oparciu o dobrowolne deklaracje rządów.

Przez ćwierć wieku Polska grała z Europą grę "jak zjeść ciastko i je mieć". A nawet jak zjeść ciastko i w nagrodę dostać dwa kolejne, a potem zjeść dwa ciastka i mieć cztery, etc. Angażując w politykę zagraniczną minimalne środki uzyskiwaliśmy doskonałe wyniki, bo zwykle umieliśmy robić bardzo dobre wrażenie wzorowych Europejczyków. Dzięki temu mieliśmy lepsze niż nasi sąsiedzi warunki przystąpienia do Unii. Większy udział w różnego rodzaju unijnej pomocy, uprzywilejowaną pozycję przy podziale najwyższych stanowisk. W sprawie uchodźców ścigamy się niestety z tymi, którzy w głównym nurcie Unii generują najwięcej niechęci. Gdyby to mogło mieć jakiś pozytywny skutek, może warto by było stoczyć bój. Ale w tej grze nic nie możemy zyskać.

Jak nie mogliśmy obronić Traktatu Nicejskiego ("Nicea albo śmierć"), bo paraliżował Unię i trzeba go było zmienić, tak nie zapobiegniemy obowiązkowym kwotom uchodźców, bo bez kwot dyslokacja nie będzie skuteczna, a bez niej Europa pogrąży się w chaosie, którego wszyscy się boją. Nasi potencjalni sojusznicy już to zresztą zrozumieli. Orban wciąż gada swoje, ale merytorycznie ustąpił, gdy im obiecano worek europejskich pieniędzy na migrantów. Hiszpanie zrozumieli, że jeśli nie okażą solidarności w tej sprawie, to inni nie okażą im solidarności tam, gdzie oni jej potrzebują. Cameron (któremu dzięki wyłączeniu traktatowemu Unia nic nie może kazać) sam obiecał przyjmować co najmniej po 4 tys. rocznie prosto z Syrii i coraz więcej mówi o humanitarnych wartościach, a coraz mniej o kłopotach. Zostajemy więc praktycznie sami przeciw zdecydowanej większości Europy. I zwłaszcza przeciw rozwścieczonym na Polskę, choć wciąż uprzejmym, Niemcom, którzy przecież mieli być naszymi największymi sojusznikami.

Nie mam wątpliwości, że Polska przyjmie nie tylko 12 tys. uchodźców, którzy przypadają na nas wedle ostatniej propozycji Junckera, ale także kolejne (może większe) grupy, które na nas przypadną w przyszłości, bo przecież migracyjna fala tak szybko nie zgaśnie. Obojętnie kto będzie w Polsce rządził, przyjmiemy imigrantów, tak jak musieliśmy przyjąć pożegnanie z Niceą, choć rządzili jej najwięksi obrońcy. Przyjmiemy ich nie dlatego, że mamy na to ochotę i nie dlatego, że ktoś będzie nas szantażował, ale dlatego, że żaden polski polityk nie zaryzykuje zdewastowania fundamentów Unii, którym zawdzięczamy nie tylko pieniądze, ale i poczucie bezpieczeństwa w naszych sporach z Rosją.

Dramat polega na tym, że Polska (pewnie już rękami prezesa Kaczyńskiego, premier Szydło i prezydenta Dudy) zrobi to, co do niej w ramach Unii należy, dopiero wówczas gdy nasz reputacja zostanie zrujnowana i sympatia większości europejskich liderów do Polski zostanie nadwerężona. Zapłacimy za to zapewne już podczas nadchodzącego przeglądu unijnego budżetu. Kiedy komisja będzie dramatycznie szukała pieniędzy na uchodźców, "nasze" pieniądze w budżecie staną się łatwym łupem, bo nie będziemy mieli tradycyjnych obrońców naszych interesów, a sami nie zwojujemy wiele.

Do niedawna Polska miała w Unii twarz Bronisława Geremka. Twarz odpowiedzialnej, mądrej, lojalnej polityki. Bardzo dużo dzięki temu zyskaliśmy. Także w brzęczącej monecie. Zamiana twarzy Geremka na twarz Korwin-Mikkego, która niestety dokonuje się tej jesieni, będzie dla nas kosztowna i bolesna. A im później ten proces przerwiemy i im dalej się on posunie, tym bardziej będzie bolało i więcej kosztowało.

Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski

*

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1418)