Izrael chce przeniesienia polskiej ambasady do Jerozolimy. Morawiecki słusznie się nie zgadza
Izraelczycy tłumaczą ustępstwa Netanjahu w sprawie ustawy o IPN. Sądzą, że chodziło o przeniesienie polskiej ambasady do Jerozolimy. Doradca Morawieckiego mówi WP, że Izrael nie może tutaj liczyć na ustępstwa Polski. To sukces polityki realnej. Przynajmniej chwilowy.
02.07.2018 12:38
Zachowanie Beniamina Netanjahu wobec Polski tłumaczyła Gili Cohen, dziennikarka publicznej telewizji Kann. Jej zdaniem premier Izraela chce doprowadzić do przeniesienia z Tel-Awiwu do Jerozolimy ambasad czterech krajów Grupy Wyszehradzkiej. O pomoc osobiście prosił w tej sprawie premiera Węgier Wiktora Obrana uważanego za lidera V4.
O ile Węgry, Czechy i Słowacja, z punktu widzenia Izraela, nie sprawiają większych problemów, to najtwardszym oponentem jest Polska. Brak porozumienia w sprawie ambasad powoduje, że pod znakiem zapytania jest nawet spotkanie grupy V4, które latem miało odbyć się w Jerozolimie.
Odczytując oświadczenie ustalone z premierem Mateuszem Morawieckim, Netanjahu naraził się na krytykę, która najostrzej płynie z lewej strony sceny politycznej. Cohen uważa, że pozwalając Polsce zakończyć sprawę ustawy o IPN, premier Izrael liczył na złagodzenie oporu Warszawy w sprawie przeniesienia ambasady do Jerozolimy.
- W czasie rozmów pojawiły się w Izraelu takie sugestie, ale obecnie kwestia przeniesienia naszej ambasady do Jerozolimy nie jest rozważana – mówi Wirtualnej Polsce Andrzej Pawluszek, doradca premiera Mateusza Morawieckiego. – Oczywiście są brane pod uwagę różne warianty, jednakże na tym etapie takiej decyzji ze strony polskiej nie należy się spodziewać.
Zupełnie zrozumiałe jest, że Netanjahu bardzo zależy, aby kraje V4 poszły za przykładem USA i przeniosły swoje placówki z Tel-Awiwu. Unia Europejska obstaje przy stanowisku, że Jerozolima zostanie uznana za stolicę państwa żydowskiego po zawarciu porozumienia pokojowego z Palestyńczykami. To będzie swego rodzaju nagroda za kompromis kończący konflikt bliskowschodni.
Tymczasem Netanjahu stara się wykorzystać V4 w roli konia trojańskiego i rozbić jedność europejską. W relacjach z Polską posługuje się przy tym polityką historyczną, czyli wykorzystuje interpretację historii dla osiągnięcia celów politycznych. Nie ma dla niego znaczenia, czy wspólna deklaracja jest zgodna z punktem widzenia izraelskich historyków. Istotne jest co może w tej sytuacji uzyskać.
To podejście jest bardzo charakterystyczne dla izraelskich przywódców. Szymon Peres stwierdził kiedyś, że historia jest kompletnie nieważna, bo mówi o rzeczach, które się już wydarzyły, tymczasem istotne jest to, co dzieje się teraz i będzie działo się w przyszłości.
Trudno nie odnieść wrażenia, że porozumienie podpisane przez Netanjahu i Morawieckiego odzwierciedla zderzenie izraelskiej polityki realnej z polską "polityką słuszności". O ile Izraelczykom zależy na realizacji bieżących i przyszłych interesów państwa, o tyle Polacy potrzebują potwierdzenia swoich racji historycznych.
Patrząc na doniesienia izraelskich mediów, to potencjalny zysk dla państwa żydowskiego z takiej transakcji jest oczywisty. Z kolei Polska powinna poważnie zastanowić się nad kosztami. Przeniesienie ambasady do Jerozolimy nie tylko podważa obowiązujące od 70 lat reguły obowiązujące w relacjach międzynarodowych, ale także byłoby gestem porównywalnym do uznania rosyjskiej aneksji Krymu.
Oznaczać będzie, że silne państwa mogą dowolnie kształtować swoje granice kosztem słabszych. Nie jest to dobre posunięcie państwa obawiającego się imperialnych ambicji wielkiego sąsiada. Co więcej, Polska, która już teraz uważana jest za problematycznego członka UE, otwarcie podważyłaby politykę Wspólnoty, nie mówiąc już o relacjach ze światem arabskim i szerzej, muzułmańskim.
Przeniesienie ambasady do Jerozolimy jest kartą w międzynarodowej rozgrywce. Zawsze nią było, choć dopiero ruch Donalda Trumpa w sprawie relokacji amerykańskiej placówki, spowodował wyjęcie jej z politycznej zamrażarki.
Obecnie jest to jeden z niewielu tak poważnych atutów w naszych rękach, a jego zagranie wymaga bardzo poważnej i rzeczowej analizy kosztów i zysków. Na tym właśnie polega polityka realna. Z tej perspektywy rząd Mateusza Morawieckiego na razie jest na etapie ograniczania szkód wynikających z uchwalenia ustawy o IPN. Najpierw politycy PiS spowodowali katastrofę, a teraz ogłaszają sukces polegający na załagodzeniu jej skutków.
Zwycięstwo zostało odniesione wyłącznie w obszarze "polityki słuszności". Nie jest to jednak gra, w której uczestniczą Beniamin Netanjahu, Donald Trump, Władymir Putin czy inni, istotni przywódcy na świecie. W tej sytuacji cieszą zapewnienia doradcy premiera o odrzuceniu sugestii, a w praktyce pewnie także nacisków Izraelczyków. W przeciwnym wypadku Polsce groziłyby poważne straty, a Mateusz Morawiecki dołączyłby do długiej listy polityków, którzy bez reszty podporządkowują stosunki międzynarodowej sprawom wewnętrznym i własnemu interesowi politycznemu.
Jarosław Kociszewski dla Opinii WP
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl