Irlandia: Wielki Zderzacz Bankierów
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Irlandzka bankowość przeżywa złoty okres, dzięki swojemu nadzwyczajnemu talentowi do dysfunkcji. Włodarze doszukują się upadku gospodarki w zwolnieniach lekarskich, policja staje przed sądem, z poczty znikają pieniądze, innymi słowy jest wesoło. Natomiast w Dublinie Hendrix będzie grał Beatlesów. A teraz jadziem.
Niepewne na bank
Słowo "bank” jest w Irlandii kultowym hasłem. Już dawno przestało oznaczać instytucję oddającą się tezauryzacji i obecnie symbolizuje wszystko, co kojarzy się z przekrętem, upadkiem, fiaskiem, degrengoladą i kacem moralnym, zaś w kręgach osób starszych emeryckim odpowiednikiem komunikatu "wystąpił nieznany błąd”. "Bankier” to natomiast ekwiwalent "hakera”, przy czym jest nacechowany dużo bardziej pejoratywnie. Ludzie w tych stronach mają sentyment do hakerów, z racji ogólnego zamiłowania tego ludu do wywrotowych tradycji. Bankierzy wywołują u nich reakcje wymiotne. Jedynie Europejski Bank Centralny, tudzież Inwestycyjny, nie prowadzi do torsji. Stamtąd bowiem przybywają do nas unijne pieniądze.
Nie dziwi zatem, że tutejsze media chcą pozostać w symbiozie z odbiorcą i o bankach słyszy się tu, widzi i czyta co 15 minut, przez co bankowość stała się równie newralgicznym tematem dla dziennikarzy, jak dla zwykłych śmiertelników irlandzki deszcz, który bawi się ze słońcem w kotka i myszkę.
Wygląda na to, że przyszłość irlandzkiej bankowości jest na bank bardzo niepewna, choć rozrywkowa. Po kabaretowych przygodach Ulster Banku, którego system komputerowy padł na całe cztery tygodnie, ogłoszono, że inny bank, nieistniejący już Anglo-Irish, uważany za przyczynę irlandzkiej recesji, będzie przedmiotem filmu fabularnego, co by było w zgodzie z moją teorią, że prędzej czy później Irlandczycy zaczną zarabiać pieniądze na historii swojego kryzysu. Irish Film Board przeznaczył 16 tysięcy euro dla autorów scenariusza. Mam tylko nadzieję, że bank z którego mają zostać przelane, nie upadnie wcześniej ani nie ucieknie do Gwatemali.
Podobnie jak w Polsce, każda rozmowa prędzej czy później schodzi na sejmowe koterie i polityczne bicie piany, tak w Irlandii wszystko zaczęło się ludziom kojarzyć z bankami. Nawet odkrycie naukowców, którzy wyodrębnili nową cząstkę elementarną z użyciem Wielkiego Zderzacza Hadronów, wywołało bankowe skojarzenia. Satyrycy twierdzą, że w Irlandii należy zbudować Wielki Zderzacz Bankierów, maszynę, która wystrzeli na wprost siebie dwóch prezesów, doprowadzając do wyłonienia jakiejś nowej, elementarnej cząstki.
Miliony na chorobowym
Natomiast Europejski Bank Inwestycyjny, o którym była już uprzednio mowa, przekazał Irlandii 100 milionów euro na budowę szkół. Z jednej strony to dobra wiadomość dla irlandzkiego szkolnictwa, które nie jest w tym kraju przesadnie popularne, a drugiej, czy nie byłoby o wiele prościej zakładać nowe szkoły w "osiedlach duchów”? Regularnie widuję puste biurowce, które niedługo zawalą się od półmetrowej warstwy kurzu, z halami wielkości boiska, które mogłyby pomieścić nawet kilka podstawówek jednocześnie. Nikt ich nie sprzedaje nawet filmowcom, by sprowadzili do Irlandii Bruce’a Willisa, który rozpirzy je z główki. Więc może nadawałyby się do wspomożenia edukacji? A sto milionów mogłoby pójść na służbę zdrowia, która istnieje w formie tak szczątkowej, że w zasadzie jest nieistniejąca. Na przerzut do Irlandii czekają przecież miliony absolwentów medycyny na całym świecie.
A skoro już o zdrowiu mowa, to trwa w Irlandii debata na temat zwolnień lekarskich, które ponoć na masową skalę otrzymują absolutnie zdrowi ludzie. Zaczęło się od reporterki "Sunday Timesa”, która odwiedziła dziesięciu lekarzy rodzinnych, twierdząc bez ogródek, że jest zdrowa, ale potrzebuje urwać się z pracy na wesele. Tylko trzej doktorzy mieli obiekcje, reszta bez problemu wystawiła odpowiednie kwitki. Należy zauważyć, że takie zwolnienie to w Irlandii bardzo kosztowny kawałek papieru. Wizyta u lekarza rodzinnego kosztuje tu bowiem w okolicach 60 euro, a coś takiego jak publiczny lekarz rodzinny nie istnieje; jedynym wyborem jest więc praktyka prywatna. Tak czy owak, miejscowy urząd zdrowia bije na alarm, twierdząc, że zwolnienia chorobowe kosztują tutejszą gospodarkę 1,5 miliarda euro rocznie, i apeluje do lekarzy, by nie wystawiali zwolnień, dopóki ktoś nie jest naprawdę chory. Pewnie skończy się tak, że przestaną je wydawać Polakom, no bo przecież ktoś musi chodzić do roboty.
W odpowiedzi na apel dla odmiany posypały się skargi od ludzi, którzy naprawdę chorowali i odmówiono im zwolnienia albo dostali je na trzy dni, a trzeba być idiotą, by sądzić, że trzy dni to wystarczająco długo na wyleczenie zapalenia płuc. Ale nic to, przecież gospodarka traci. Gospodarki nie obchodzą nasze płuca.
Achtung, polizei!
Osobliwą gwiazdą miesiąca, po bankach oczywiście, była irlandzka Garda, czyli tutejsza policja. Niestety, nie z powodu udaremnienia przestępstwa albo uratowania kota na drzewie, lecz z przyczyn zupełnie mało policyjnych. Otóż były gliniarz z komisariatu w Bray wyznał publicznie, że alkohol, który policjanci konfiskują złodziejom, jest często rozpijany przez funkcjonariuszy. Powodem do burzy miały być dwie zgrzewki cydru, którą wyżej wymieniony odebrał włamywaczowi i zabrał na imprezę. W zasadzie ja chłopaków rozumiem. Nikt się nie zgłosił po zgubę, złodziej siedzi, no to co mieli zrobić z tym Bulmersem, wylać go do ubikacji? Przecież tyle się teraz mówi o oszczędzaniu, o alternatywnych źródłach dochodu, alternatywnych paliwach i tak dalej.
Inni gwardziści mieli dla odmiany kłopoty z powodu kowbojskiego najazdu na dom pewnej starszej pani, która nie zrobiła niczego nielegalnego. Jak to zwykle bywa w Irlandii, pomylili adresy i o wschodzie słońca wzięli szturmem jej chałupę, myśląc, że atakują bandytów. Niestety nie miała poczucia humoru i podała ich do sądu, zyskując na tym okrągłe 50 tysięcy euro.
Pani miała na nazwisko Hamlett, personaliów gliniarzy nie podano. Wszystko to zdarzyło się w mieście Termonfeckin w hrabstwie Louth i naprawdę nie można się oprzeć wrażeniu, że tutejsze nazwy geograficzne pochodzą z innej planety lub powieści Tolkiena.
A tak swoją drogą, to świetny pomysł na łatwe pieniądze. Kiedy zauważymy w okolicy jakąś drużynę typu SWAT, albo przynajmniej patrol z pałami, należy zrobić wszystko, co w naszej mocy, przy użyciu pokojowych metod oczywiście, by zajrzeli do nas do domu, narobili wrzasku, pomachali kajdankami, a nawet (to już w skrajnych przypadkach), wysypali skarpety z szuflad i stłukli ze dwie szklanki. 50 tysięcy piechotą nie chodzi, Moi państwo, zwłaszcza w takich trudnych czasach jak dziś.
Natomiast pewien kierownik poczty z Gorey ewidentnie pozazdrościł sławy asystentce basisty U2, która poszła siedzieć za defraudację, i też podprowadził z tak zwanego zakładu pracy półtora miliona, po czym zniknął, zamierzając zapewne "rozpocząć nowe życie”, jak to mówią w filmach gangsterskich. Niestety, sprawa się wydała, kierownika złapano i nawet w gazetach nie było o nim za wiele, bo całą jego sławę przyćmiła asystentka Adama Claytona.
Nieuchronnie wracamy tym samym do tematu filmów. Oto w Dublinie trwają zdjęcia do biograficznego filmu o Jimim Hendriksie, zatytułowanego "All Is By My Side”. Główną rolę ma zagrać rapper nazwiskiem Andre 3000, a główny problem twórców tego dzieła polega na tym, że nie mają zgody na rozpowszechnianie utworów Jimiego Hendriksa. Zamierzają posłużyć się piosenkami Beatlesów, które rzeczony Jimi będzie w filmie grał na własną modłę, co zresztą zrobił za życia raz czy dwa, gwoli ścisłości. Czas więc na film o Beatlesach, którzy będą grać wyłącznie utwory The Jimi Hendrix Experience w aranżacji na tamburyn i pianino. Może być ciekawie.
Tymczasem deszcz pada nieustannie.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com