"Irlandia padła na twarz przez... Polaków"
Wraz ze zmierzchem irlandzkiego dobrobytu w Dublinie zanika jedna z jego największych atrakcji turystycznych: drobne pieniądze, leżące na ulicy. Był to zarazem jeden z najlepszych sposobów na sprawdzenie, kto w tym mieście jest Polakiem, ponieważ tylko Polacy podnosili miedziaki z trotuaru. Krajowcy wierzyli, że zbieranie drobnych przynosi pecha. Wiara czyni cuda, więc Polacy dotąd zbierali irlandzkie drobne, aż gospodarka tego kraju padła na twarz.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Tak, to były czasy, moi drodzy. Boom w Irlandii był ponad wszelką wątpliwość wydarzeniem historycznym, o którym już za kilkanaście lat minstrele z Dun Laoghaire będą ryczeli rzewne songi na banjo i grzebyk, w irlandzkich barach od Paryża aż po Tokio. Dawno, dawno temu, w krainie Bajobongo zapanowała wielka radość, właściwa tylko zwycięzcom loterii oraz Kopciuszkom, które napatoczyły się na dobrą wróżkę. Każdemu krajowi życzę takiego balu, nawet jeśli ma trwać tylko do rana, gdy kareta okaże się zaledwie dynią na czterech kółkach, pantofelek trampkiem, szampan jabolem, a książę niemieckim bankierem, który wykupił cały majdan za pięć zeta.
Ja sam nigdy nie zapomnę tej radości, jaka mnie ogarnęła, kiedy żem w towarzystwie walizki maszerował po raz pierwszy w życiu przez centrum Dublina i napotykał pięcio- i dwucentówki średnio co 20 metrów. Uznałem się wtedy za największego szczęściarza, jakiego wydała ziemia. Byłem uzbrojony w szczęście jak Rambo i wszystkie role Schwarzeneggera razem wzięte. Po przejściu całego O’Connella, który jest miejscowym odpowiednikiem Marszałkowskiej, skrzyżowanej z Champs-Élysées i ulicą Tadeusza Kościuszki w Garwolinie, uzbierałem całą kieszeń drobniaków o łącznej wartości 0,75 euro. Od chuchania bolał mnie już aparat gębowy, a w miarę jak zbierałem pieniądze, zaczynałem dostrzegać zdegustowane miny tubylców, odwracających się w moją stronę. Dopiero po dotarciu pod miejscowy uniwersytet, gdzie urzędują turyści, radarowcy z drogówki i nieliczni studenci, zorientowałem się, że nikt oprócz mnie tych miedziaków nie zbiera. Dołożyłem drugie tyle i kupiłem sobie w kiosku mineralną, uznawszy mimo wszystko, że nie mam nic
przeciwko temu, jak przywitała mnie ta intrygująca kraina.
Nie wiem jak sprawy wyglądały w czasach biedy i saksów u Anglika, ale kiedy w Irlandii sypnęło groszem, pieniądze w tym kraju naprawdę zaczęły leżeć na ulicy. Drobne poniżej 10 centów przestały mieć dla krajowców jakąkolwiek wartość i miałem czasami wrażenie, że wyrzuca się je na chodnik wraz ze zmiętym rachunkiem oraz gumą do żucia, bo tam właśnie mieszkańcy tego miasta tradycyjnie wyrzucali gumy do żucia oraz zmięte rachunki. W kasach nie wydawano reszty, kiedy chodziło o dwa albo trzy centy i każdy, kto czekał, aż je dostanie, był uznawany za dowcipnisia, który wyżywa się na steranych ludziach pracy. Działało to na szczęście też i w drugą stronę - nikt nie miał większych obiekcji z wydaniem towaru, do którego pełnej ceny brakowało kilku centów kupującemu. Chodniki przed automatami, w których kupuje się wszelkiej maści badziewie od gazowanych konserwantów w płynie aż po zbyt drogie bilety na tramwaj, były usłane drobniakami jak wejścia do pubów petami i podobnie jak w przypadku petów, nikt nie kwapił się
po nie schylać.
Uliczni grajkowie, narkomani oraz menele prosząc o drobne mieli na myśli nominały o sile nabywczej jednego cidera wzwyż i nawet przybycie zawodowych żebraków bałkańskich w te strony nie zdołało wymieść drobnych pieniędzy z ulic Dublina. Ponieważ złote zęby kosztują i nie ma sensu fundować ich, do usranej śmierci zbierając z ziemi dwucentówki. Natomiast Irole zawodowo żyjący z zasiłków w ogóle nie prosili o pieniądze, tylko od razu wyciągali kosy i tak zostało im do dziś.
Jedyni ludzie, którzy podnosili drobniaki z chodników, przyjechali z Polski. Był to zresztą jeden z najbardziej skutecznych sposobów, by sprawdzić kto jest Polakiem, a kto reprezentuje lokalną brać - ten pierwszy podnosił monetę, chuchał, wsadzał do kieszeni i odchodził z uśmiechem na twarzy. Ten drugi mijał ją bez większej uwagi i tylko uśmiech na jego licu był permanentnej natury.
Zawsze kiedy wspominam Polaków podnoszących miedziaki z dublińskiego chodnika, w tym siebie samego, przypomina mi się pudelek jednej koleżanki, który był tak kudłaty, że nie było wiadomo gdzie ma głowę, a gdzie przeciwległą końcówkę przewodu pokarmowego. By to ustalić, należało wyciągnąć parówkę i pomachać pudelkowi, który nastawiał się wówczas właściwą końcówką. To samo było z Polakami, zbierającymi w Dublinie monety. Prawdziwi Polacy jak nikt na świecie potrafili też radować się ze znaleziska. Na ulicach słyszało się więc rzewne "O ku**a, Stasiek, znowu dwa centy!". Pudelek koleżanki nie potrafił się tak cieszyć.
Wypytałem kiedyś znajomych i-Ludzi, dlaczego właściwie nie chce im się schylać po te drobne. Podejrzewałem, że naprawdę zapadli na syndrom zwycięzcy loterii i są tak opieszali, że szkoda im na te centy kręgosłupa, a ich podnoszenie uważają za przejaw dziadostwa i powód do wstydu. Otóż okazało się, że niekoniecznie. W przeciwieństwie do Polaków, dla których każdy grosz napotkany w ten sposób jest oznaką szczęścia, mieszkańcy Irlandii uważają takie grosze za źródło pecha. "Podniesiesz jednego centa, będziesz miał jednego centa przez całe życie" - wyjaśniono mi esencję tej wiary. W jej myśl, jak rozumiem, tylko podnoszenie z ziemi 100-eurowych banknotów może zapewnić godny poziom egzystencji, a najlepiej żeby leżały w paczkach po 10 tysięcy. Usiłowałem dowodzić, że podniósłszy jednego centa, można przecież podnieść drugiego i trzeciego, a w myśl staropolskiej zasady, ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka i z czasem z tych centów uskłada się całe euro. Oni jednak byli nieprzejednani i powtarzali, że jeden
cent to pech i że każdy kto go podniesie, jest głupi.
Byłem więc głupi, ponieważ zawsze zabierałem miedziaki na dublińskich ulicach. Ostentacyjnie chuchałem na każdą monetę, nie bacząc na ironiczne spojrzenia autochtonów i wkładając ją do tylnej kieszeni spodni. W domu zaś składowałem wszystkie znalezione centy w pamiątkowej puszce po kawie, zdobiącej parapet. Najwyraźniej, mimo zmiany położenia geograficznego, dalej obowiązywał mnie polski system przesądów, ponieważ to kolekcjonerstwo nigdy nie przyniosło mi pecha. Wprost przeciwnie, kiedy puszka się wypełniała, średnio raz na dwa miesiące przynosiła dochód sięgający 20 euro, które przejadałem u osiedlowego Chińczyka. Tłumaczyłem sobie wtedy, że Irlandia płaci mi daninę, chociaż nie byłem w stanie sprecyzować za co dokładnie się tak wykosztowuje.
Mimo zupełnie normalnej pracy, która w zasadzie mogłaby mi pozwolić na wyrzucanie drobnych pod siebie, nie porzuciłem tego nawyku. Zbierałem miedziaki przy kasie w Tesco i na przystanku Luasa. Schylałem się po nie na chodniku i przed wejściem do kiosku. Nie wiedziałem, że z każdym centem przynoszę Irlandii pecha i że w wiadomościach, których nie słucham z założenia, mówi się coraz więcej o narastającym narodowym kryzysie.
Pewnego dnia wyzbierałem wszystkie irlandzkie drobne i Irlandia zbankrutowała. Na ulicy nie ma już ani jednej miedzianej monety, a jeżeli zdarzają się pojedyncze przypadki, to tylko dlatego, że jeszcze nie przechodziłem tamtędy albo że było za ciemno. Płacz i zgrzytanie zębów rozległo się w tej krainie. Niemcy musieli wyciągnąć pieniądze z materaca i pożyczyć Irlandii, by na dublińskich ulicach znów można było rozsypać jednocentówki. Podobno z Niemiec płyną trzy tankowce pełne jednocentówek, które zostaną rozsypane w większych miastach republiki.
Wiadomość ta dotarła do mnie dzisiaj rano i przygwoździła do ziemi. Naprawdę nie wiedziałem, że to wszystko przeze mnie. Przeliczając po jednym cencie za pecha, fundowałem Irlandii 12 tysięcy pechów rocznie, przez pięć lat z rzędu. To okropne.
Dziś już nie ma boomu. Przypomniały mi się za to słowa piosenki pod tytułem "Misiowie puszyści" zespołu Siekiera, który wyłania się z mroków mojej młodości w chwilach tak wysublimowanej zadumy jak dziś: "Szewc zabija szewca, bum tarara, bum tarara". I tylko osiedlowy Chińczyk miał z tego naprawdę niezły interes.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński