SpołeczeństwoIreneusz Krosny dla WP: dziś liczy się błyskawiczny efekt

Ireneusz Krosny dla WP: dziś liczy się błyskawiczny efekt

"Współczesny kabaret ma wiele twarzy. Mam wrażenie, że dominuje ta bardzo ludyczna. Zamiast puenty można kilka razy zakląć i już widownia się śmieje". Z Ireneuszem Krosnym, mistrzem gestu, który nigdy nie miał ochoty krzyknąć ze sceny, rozmawiamy o współczesnych widzach, kabarecie PRL-u i o tym, że szukanie porozumienia z widzem jest tym, co najbardziej pociąga w sztuce pantomimy.

Ireneusz Krosny dla WP: dziś liczy się błyskawiczny efekt
Źródło zdjęć: © Teatr Jednego Mima | Teatr Jednego Mima

Monika Rozpędek, Wirtualna Polska: Ile razy chciało się panu krzyknąć ze sceny?

Ireneusz Krosny: - Nigdy. Gdy gram ruchem, całkowicie jestem w tym świecie. Nawet, jeśli chcę coś dopowiedzieć, albo zareagować na to, co dzieje się na sali, zawsze robię to ruchem. Przez myśl nie przejdzie, by użyć słów. Na scenie przełączam się na język ciała.

Na co dzień także ważniejszy jest gest? Czy po zejściu ze sceny zamienia go pan całkowicie na słowo?

- W rozmowie bezpośredniej z całą pewnością gest. Mowa ciała jest czymś, co najmniej kontrolujemy. Dlatego mamy do niej ogromne zaufanie. Pantomimę można grać na całym świecie i każdy widz taki spektakl zrozumie. Co więcej, robi to intuicyjnie. Naukowcy mówią, że co najmniej 55 proc. komunikacji to ta, za pomocą mowy ciała. Jestem absolutnie przekonany, że w kontakcie międzyludzkim ważniejszy jest gest niż słowo.

Zdarzało się panu grać przed mniej przychylną widownią? Pamięta pan najmniej komfortową sytuację?

- Swego czasu wymienialiśmy refleksje z Grupą Mozarta na temat publiczności w Belgii. Mieliśmy takie samo wrażenie. To naród, który nie wyraża swoich emocji. Podczas spektaklów nie ma momentów, w których ludzie nagle wybuchają śmiechem. Owszem, klaskają, są bisy, ale dopiero po spektaklu dowiadujemy się od nich, że to był rewelacyjny występ.

I wtedy, gdy nie czuje się chemii z widownią, jest mniejsza chęć i mobilizacja do gry?

- Większa, bo człowiek cały czas szuka jakiegoś klucza. Spektakl jest zawsze porozumieniem stron. Jeżeli go nie ma, to cały czas poszukuję, staram się, myślę: a może bardziej w tę stronę? Jeżeli już je złapię i wiem, w którym kierunku powinienem iść, jestem w domu. Gorzej, jeśli go nie znajdę. Wtedy cały czas kluczę.

Szukanie porozumienia jest właśnie tym, co najbardziej pociąga w tym zawodzie?

- To jedna z głównych rzeczy, którą w tym zawodzie lubię. To praca, którą daje się radość ludziom. Najbardziej cieszy, gdy oni się cieszą. Po to się to robi. Pamiętam, jak występowałem na Teneryfie. 2,2 tys. widzów. Plener nad brzegiem Oceanu. Gramy, zrobiła się fajna atmosfera. Zagrałem jeden bis, drugi, po trzecim nie miałem już pomysłu, co by tu dalej. Ale widzowie byli tak rozbawieni, że sami zaczęli śpiewać mi jakieś hiszpańskie piosenki. Zupełnie jakbyśmy byli na wspólnej imprezie. Takie historie zostają w sercu.

A to, że scena zawsze jest w innym miejscu? W Polsce i na świecie?

- To jest wpisane w mój zawód. Norma. Całe życie gram tam, gdzie mnie zapraszają. Dziś akurat jestem w Kutnie. Właściwie każdy występ jest gdzie indziej.

Był taki moment, że dostał Pan propozycję półrocznego tournée po Stanach Zjednoczonych. Wtedy się pan nie zdecydował. Jak przeczytałam w jednym z wywiadów - dla rodziny. Nie żałuje pan tej decyzji?

- Nie. Powiem nawet więcej. Im człowiek jest starszy, tym bardziej ceni sobie relacje z ludźmi. Sława, kariera, pieniądze - to wszystko jest świetne. I robi wrażenie na młodym człowieku. Ale jak porozmawia się z kolegami artystami, którzy powoli kończą karierę, wszyscy mówią niemal to samo: w pewnym momencie sława staje się normalnym elementem pracy, po której chce się wrócić do swoich. Do żony, która kocha, i którą się kocha. Chce się mieć dzieci, z którymi ma się dobre relacje. I w tym momencie pojawia się pytanie: czy ja te relacje stworzyłem? Czy tylko podróżowałem, występowałem, stawałem się sławny? Czy dzieci znają mnie tylko z telewizji? A tak łatwo tego nadrobić się nie da.

Panu udało się rozgraniczyć czas pracy i ten "domowy". Ale mimo to często pan podróżuje. Jak można pogodzić życie artysty z życiem rodzinnym? Czy te dwa "życia" nie kłócą się ze sobą?

- W moim przypadku sprawdził się niezwykle prosty schemat. Pewnego razu, gdy moja działalność zaczęła się pięknie rozwijać, zagrałem 26 przedstawień w miesiącu. Czyli byłem cztery dni w domu. Usiedliśmy z żoną i zaczęliśmy się zastanawiać: no fajnie, kariera się rozwija, pieniądze są, praca jest. Tylko czy o to nam chodziło? Żeby widzieć się 4 dni w miesiącu? Odpowiedź była jedna. Zrobiliśmy sobie limit. 14 dni w miesiącu pracuję, a pozostałe pół miesiąca to czas, gdy jestem na miejscu. Ten schemat funkcjonuje już kilkanaście lat i doskonale się sprawdza.

Na miejscu, czyli w Tychach. Nigdy nie myślał Pan o tym, by przeprowadzić się do większego miasta?

- Tu się urodziłem, mieszkam. Tu jestem u siebie. Nie ma miesiąca, żebym nie był w Warszawie czy Krakowie. Ale mieszkać tam na stałe? Nie ma mowy. To są jednak korki, wszędzie daleko. A mieszkam w niedużym mieście, gdzie mam rodzinę, przyjaciół. I zdecydowanie wolę tę wersję.

Miał pan w swoim życiu moment zwątpienia, rezygnacji? Zmęczenia podróżami?

- Pewne rzeczy dzieją się samoczynnie. Po jakimś czasie rośnie liczba zajęć edukacyjnych. Prowadzę coraz więcej warsztatów, szkoleń z mowy ciała. To już jest ten moment, kiedy chcę pozostawić swoją wiedzę innym.

Jednak odnoszę wrażenie, że młodzi ludzie nie lgną do uprawiania sztuki pantomimy. Dlaczego?

- Są trzy powody. Z całą pewnością to jest trudna sztuka. I mało medialna. Bardzo dobrze sprawdza się na żywo, ale bardzo źle w wersji telewizyjnej. Niestety dziś ludzie, patrząc na tego typu występy mają wrażenie, że wiedzą, co to jest pantomima. Ale dopiero, gdy oglądają na żywo, mówią: to w ogóle jest coś innego. Medialność dzisiejszego świata nie sprzyja pantomimie. To sztuka trójwymiarowa, która powinna być oglądana na żywo.

Poza tym w pantomimie bardzo mocno utrwalił się wizerunek utworzony przez Marcela Marceau. Gdy zapytamy ludzi na całym świecie jak wygląda mim, większość odpowiedziałaby: człowiek z pobieloną twarzą, brwiami namalowanymi w połowie czoła. Mnóstwo mimów przejęło ten styl. To z kolei spowodowało pewne zatrzymanie się w sztuce pantomimy. Styl Marcela Marceau był bardzo dobry, ale w jego czasach. A czasy się zmieniły. Mim w takiej postaci odstaje od obecnej rzeczywistości. W moim wizerunku pantomimy nie powielam tego stylu. Nie mam koszulek w paski, nie używam makijażu. Stworzyłem postać, która jest całkowicie neutralna. I jak widać, ludziom się to podoba.

A trzeci powód?

- Jeżdżąc po różnych festiwalach na świecie, nie tylko pantomimicznych, stwierdzam, że współczesny widz jest coraz mniej cierpliwy. Objawia się to tym, ile czasu ktoś ogląda film na YouTube, zanim stwierdzi, czy jest dla niego atrakcyjny. Z upływem lat ten czas się skraca. Z każdą chwilą ubywa sekund, w których można zainteresować człowieka. Możemy powiedzieć: trudno, taki świat. Ale to powoduje spłycanie sprawy. Trudno jest dziś zbudować atmosferę, fabułę. Bo liczy się błyskawiczny efekt. Dochodzi do tego, że spektakle teatralne sprowadzają się do zbioru właśnie efektów. Jakby ktoś chciał opowiedzieć o czym dany spektakl był, uczciwie musiałby stwierdzić, że o niczym. Przez przyspieszanie medialne następuje spłycanie kultury. Gdyby dziś Dostojewski napisał "Zbrodnię i karę", nie wiem, czy miałby jakąkolwiek siłę przebicia.

O byciu mimem zdecydował pan już w wieku 14 lat. Wtedy też dołączył pan do Teatru Pantomimy. Teraz ma pan lat…

- Ho, ho. 49.

Nigdy nie pomyślał pan sobie "koniec"? Pytam o inspiracje, które wciąż musi pan odnajdywać, tworząc nowy program.

- Mam za sobą 25 lat na zawodowej scenie. Nie liczę 10 lat amatorskich. I rzeczywiście, w pewnym momencie nadchodzi się moment, kiedy znów trzeba zrobić coś nowego. Wtedy pojawia się myśl: przecież wszystko już było. I to jest najtrudniejsza część mojej pracy. Przyznaję, że nie zabieram się za to z wielka ochotą. W tej chwili szykuję dużą scenkę na temat piłki nożnej. Uznałem, że nasza drużyna gra bardzo dobrze, a w przyszłym roku mamy Mistrzostwa Świata. Więc jak nie teraz, to kiedy? To chyba będzie najtrudniejsza scena w moim życiu jeśli chodzi o pracę nad jej tworzeniem.

Kto jest pierwszym weryfikatorem pierwotnego kształtu scenki?

- Bywa, że rozmawiam sobie z żoną, chociaż nigdy nie pokazuję jej scenek w trakcie pracy. Poznaliśmy się w Teatrze Pantomimy, więc wie, o czym mówię. Potrafi sobie to wyobrazić. Czasami coś ciekawego mi podrzuci. Proces tworzenia jest dość długi. Ale ostateczny kształt nie następuje nigdy. Scenka, jak długo jest grana, tak długo ewoluuje. I nigdy nie ma żadnej innej weryfikacji, poza premierą. Pierwszą ocenę wystawia widownia.

Wyrzucił pan kiedyś z programu jakąś scenkę, bo nie śmieszyła?

- Oczywiście. Nie było ich dużo. Ale pamiętam scenkę śmieszno-liryczną "Dziecko". Były zabawne momenty, ale na samym końcu dziecko opuszczało dom. Puenta była bardzo prawdziwa: dzieci opuszczają rodziców i idą w świat. Zakończenie okazało się być zbyt liryczne. I ile razy zagrałem tę scenkę, tyle razy, po jej zakończeniu, na nowo musiałem rozkręcać publiczność. Trzeba było z niej zrezygnować.

Pana znajomi oczekują, że będzie pan ich rozbawiał podczas wspólnych spotkań?

- Raczej nie. Jestem osobą, która lubi sobie pożartować, ale wbrew pozorom na co dzień nie robię tego ruchem. Zwyczajnie, jak każdy normalny człowiek, opowiadam kawały.

Ale jest też liryczna osobowość Ireneusza Krosnego, którą widać chociażby po wspomnianej przez pana scence "Dziecko". Która na co dzień przeważa?

- Zdecydowanie humorystyczna. Ale im jestem starszy, tym częściej patrzę na świat refleksyjnie. Zaczynam zastanawiać się nad procesami społecznymi. Na początku człowiek bierze życie takim, jakie jest. A później zastanawia się: dlaczego takie jest? I ja jestem już na tym drugim etapie.

Nie chciał pan nigdy pokierować swoich kroków w kierunku scenek opisujących rzeczywistość polityczną?

- Nie. Pantomima się do tego nie nadaje. To sztuka, która dobrze opowiada o emocjach. Polityka musi odwoływać się do konkretnych słów. Próba robienia pantomimy politycznej jest skazana na porażkę. To ślepy zaułek.

Studiował pan na wydziale teologii na KUL-u. Był już pan wtedy mimem. To przedziwna mieszanka zainteresowań.

- Tak może się wydawać. Ale wtedy to była jedyna niesocjalistyczna uczelnia w Polsce. Poza tym działała tam scena plastyczna Leszka Mądzika, która jest tam do dziś. To był teatr, który miał wtedy najwięcej tournée zagranicznych. Miałem okazję poznać jego twórcę, gdy był na występach w Tychach. I tak zrodziła się u mnie myśl, że trzeba by stworzyć scenę pantomimy na KUL-u. Teatr założyłem na pierwszym roku studiów. Ale potrzebowałem wyszkolonych ludzi. Problem pojawił się, gdy po trzech latach nauki moi aktorzy się porozjeżdżali. Mogłem przyjąć nowych, ale znów, jako teatr, byłbym na początku drogi. Dlatego po trzech latach działalności studenckiej stwierdziłem, że interesuje mnie zawodowstwo. Założyłem Teatr Jednego Mima, który funkcjonuje do dziś.

Obraz
© Teatr Jednego Mima | Teatr Jednego Mima

Teologia była zatem jedynie dodatkiem? Pretekstem do studiowania na KUL-u i do stworzenia teatru?

- Nie tylko. Nie mogłem pójść na studia pantomimy, bo takich nie było i nie ma. Szkoła teatralna nie wchodziła w grę, bo gdy byłem maturzystą, z zakresu pantomimy byłem dużo dalej, niż studenci, uczący się w takiej szkole. Poza tym była we mnie chęć poznania samej teologii. Wychowałem się w rodzinie katolickiej. Przed maturą miałem okres głębokich wątpliwości. Zainteresowałem się buddyzmem. Zacząłem czytać książki o religiach Wschodu. Tuż przed maturą rozpoczął się w moim życiu świadomy powrót w kierunku Kościoła. Z pewnym zrozumieniem tego, że nic nie rozumiem. Więc z jednej strony poszukiwałem tego zrozumienia na teologii, a z drugiej - myślałem o założeniu teatru.

Wielu ludziom wydaje się, że człowiek występujący na polskiej scenie kabaretowej jest liberałem. Pan zdaje się być przeciwieństwem tego stwierdzenia.

- Nie tylko ja. Wśród kabareciarzy są wszystkie opcje światopoglądów polityczno-moralnych. Nie odnoszę wrażenia, żeby to powodowało złe stosunki między nami. Jest wolność i każdy ma prawo reprezentować taką opcję, jaką chcę.

Dzisiejsza scena kabaretowa jest lepsza czy gorsza niż kiedyś?

- W czasach PRL-u kabaret miał niezwykłą łatwość docierania do widza. Była jednolitość w ocenie rzeczywistości i jasność, że władza komunistyczna jest zła, a Związek Radziecki ciemięży. Więc każda sugestia i podtekst polityczny był natychmiast odczytywany i popierany przez widownię. To było ogromne ułatwienie. Dziś kabaret ma wiele twarzy. Nie będę mówił o nazwiskach, by kolegów nie urazić, ale mam wrażenie, że dominuje kabaret bardzo ludyczny. Zamiast puenty można kilka razy zakląć i już widownia się śmieje. Owszem, mamy też kabarety bardzo ambitne, które stoją na wysoki m poziomie. Dla których to nie tylko zabawa i żart, ale możliwość przekazania widzowi konkretnej myśli. Ale tych jest mniej. W tej chwili mamy pełne spektrum. Czasami też kabaret, który mógłby się jeszcze trochę podciągnąć na uboczu, zbyt szybko załapuje się na większe produkcje.

Może te młode kabarety porywają się na większą scenę, ponieważ wymagania widzów są mniejsze niż kiedyś?

- Rzeczywiście gdzieś nam się gubi ta głębia. Być może trzeba mocno przyjrzeć się szkolnictwu i zastanowić się, czemu nasze społeczeństwo tak bardzo lubi uproszczenia?

Myśli pan o tym, że fajnie byłoby mieć następców?

- Paru uczniów już mam. Znaleźli się tacy, którzy załapali bakcyla i rzeczywiście nie potrafią się z nim rozstać. Ale nie prowadzę w tej chwili żadnych stałych kursów. Czy kiedyś do tego dojdzie? Nie wiem. Zobaczymy, co przyniesie życie.

Może za kilkanaście, kilkadziesiąt lat, wśród pretendujących do miana mima będzie się słyszeć: to jest styl Ireneusza Krosnego, którym powinniśmy się inspirować.

- Wszystko zostawiam historii. Być może zostanie po mnie jakaś spuścizna. Ale w tej chwili kompletnie się tym nie zajmuję. To jest temat przyszłych pokoleń. Cieszę się, że dałem ludziom radość w życiu i chwilę pogody ducha. To jest dla mnie najcenniejsze.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)