ŚwiatInternet kontra propaganda. Dziennikarze obywatelscy i wojna na Ukrainie

Internet kontra propaganda. Dziennikarze obywatelscy i wojna na Ukrainie

Mówi się, że pierwszą ofiarą wojny jest prawda. Patrząc na informacje podawane przez rosyjskie i ukraińskie media, nie trudno się o tym przekonać. Dziennikarze obywatelscy dowodzą jednak, że dotarcie do prawdy jest możliwe - nawet jeśli jest się tysiące kilometrów od miejsca zdarzeń.

Internet kontra propaganda. Dziennikarze obywatelscy i wojna na Ukrainie
Źródło zdjęć: © Bellingcat | Timmi Allen
Oskar Górzyński

22.03.2015 | aktual.: 22.03.2015 16:47

Andrew Haggard jest szeregowym pracownikiem w jednej z międzynarodowych korporacji w Warszawie, wykonującym - jak sam przyznaje - dość nudną pracę. Kiedy jednak kończy swą zmianę, siada do komputera i oddaje się nietypowemu hobby - tropieniu ruchów rosyjskich wojsk na Ukrainie i odkrywaniu kłamstw Kremla.

Haggard jest członkiem grupy Bellingcat, skupiającej "obywatelskich dziennikarzy śledczych" z całego świata, którzy w ramach wolnego czasu, z bezpieczeństwa swoich domów, próbują poznać prawdę o tym, co tak naprawdę dzieje się na Ukrainie i innych miejscach ogarniętych wojną - również informacyjną. Na podstawie zdjęć publikowanych w sieci przez żołnierzy, dziennikarzy i lokalnych mieszkańców, śledzą ruchy wojsk, identyfikują obecne na Ukrainie i układają strzępki informacji w jedną całość. Tak jak zrobili to w przypadku katastrofy samolotu Malaysia Airlines, zestrzelonego w ubiegłym roku we wschodniej Ukrainie.

Internetowe śledztwo

- Kiedy usłyszałem wiadomość o zestrzeleniu MH17, to coś się we mnie ruszyło - mówi Haggard. - Do tej pory śledziłem ten konflikt dość luźno i nie miałem o nim wyrobionego zdania. Ale ta tragedia mną wstrząsnęła. Zacząłem gorączkowo przeglądać informacje dochodzące. Ale oficjalnych informacji było mało. Więc po prostu postanowiłem sam dojść do tego, kto mógł to zrobić. Tak się w to wciągnąłem, że właściwie cały kolejny dzień spędziłem na przeszukiwaniu Twittera, Facebooka czy Vkontakte - opowiada. Od tej pory, na tropienie poczynań rosyjskich żołnierzy na Ukrainie poświęca kilka dni w tygodniu. - Może nie robię tego codziennie, bo po pewnym czasie to staje się przygnębiające. Ale są tacy, którzy się w to wciągnęli bez reszty.

Podczas swoich poszukiwań, Amerykanin szybko natrafił na krążące po Twitterze zdjęcie, opublikowane w dniu katastrofy, na którym widać zaparkowaną wyrzutnię rakiet przeciwlotniczych Buk. Podpis pod zdjęciem sugerował, że wyrzutnia znajduje się w miejscowości Sniżne, ok. 20 kilometrów od miejsca katastrofy, na terytorium kontrolowanym wówczas przez separatystów. Porównując zdjęcie z Twittera do zdjęć satelitarnych Google'a, Amerykaninowi nie tylko udało się potwierdzić, że fotografia rzeczywiście pochodzi z tej miejscowości, ale też zlokalizować dokładne miejsce, w którym stał Buk. Niedługo potem, inny internauta znalazł kolejne zdjęcie tej samej wyrzutni - tyle że z jednym pociskiem mniej - opublikowane kilka godzin później w Doniecku. Po nim natomiast znalazły się kolejne fotografie, dzięki czemu wkrótce można było prześledzić całą trasę, jaką przebył po terytorium "Donieckiej Republiki Ludowej" rosyjski system przeciwlotniczy. System, którego posiadania separatyści gorliwie się wypierali.

Obraz
© Z prawej: Buk zaparkowany przy osiedlu w miejscowości Sniżne. Jego dokładne położenie na zdjęciu satelitarnym Yandex (fot. Koreandefense.com/Andrew Haggard)

W ten sposób zaczęło się wielomiesięczne internetowe śledztwo koordynowane przez Bellingcat, w którym udział wzięli internauci - tak względni laicy, jak i ludzie z doświadczeniem w militariach lub analizie zdjęć. Oprócz analizy ruchów Buków, analizowano też teorie storny rosyjskiej, w tym tę główną: o zestrzeleniu boeinga przez ukraiński myśliwiec Su-25. Dowody przedstawione przez Rosjan szybko okazały się mało przekonujące.

- Myśliwce, o których była mowa nie byłyby w stanie zestrzelić samolotu na tej wysokości,na której leciał boeing, bo po prostu nie byłoby to technicznie możliwe. A zdjęcie satelitarne, które przedstawił rosyjski minister obrony na dowód ataku myśliwców w pobliżu samolotu, okazało się oczywistym fotomontażem - mówi Haggard.

Owocem śledztwa był opublikowany w grudniu raport, który w światowych (choć nie w polskich) mediach odbił się szerokim echem. Na tyle szerokim, że członkowie grupy zostali zaproszeni przez holenderskie władze do pomocy przy oficjalnym śledztwie dotyczącym katastrofy samolotu. Internauci ustalili ponad wszelką wątpliwość, że separatyści rzeczywiście byli w posiadaniu baterii przeciwlotniczej w czasie, kiedy doszło do tragedii. Porównując linię odkształceń na dolnej krawędzi „donieckiego” Buka z dostępnymi zdjęciami innych baterii posiadanych przez Rosja , udało się im też ustalić, że na Ukrainę trafił on prawdopodobnie z bazy w Kursku, niedaleko granicy z Ukrainą. Opublikowany przez grupę raport nie stwierdza jednak wprost, że to z tej wyrzutni zestrzelono malezyjski samolot.

- Nie mamy na to bezpośredniego dowodu, nie ma "dymiącego pistoletu". Owszem, istnieje duża, solidna porcja danych wskazujących na to, że to separatyści zestrzelili samolot, ale bardzo staramy się nie wychodzić z wnioskami poza to, co do czego mamy pewność - wyjaśnia Amerykanin.

Spojrzenie za kulisy

Bellingcat nie jest jedynym projektem dziennikarstwa obywatelskiego zajmującym się śledzeniem wojny na Ukrainie, a sprawa MH17 nie jest jedynym tematem dochodzeń internautów. Choć podobni blogerzy pojawiali się już przy okazji konfliktu w Iraku, to jednak dopiero za sprawą wojny w Ukrainie ten typ dziennikarstwa zyskuje większą popularność.

Metody, jakimi się posługują, są różnorodne. Niektóre projekty, jak portal LiveUAmap bazuje na wiadomościach od lokalnych użytkowników, by przedstawić całościową mapę działań wojennych i granicy frontu - często znacznie bardziej odpowiadającą realiom niż ta przedstawiana periodycznie przez służby informacyjne ukraińskiej armii. Inne poświęcone są identyfikowaniem rosyjskich żołnierzy walczących w konflikcie i dokumentowaniu używanego (i niszczony) podczas wojny sprzęt. Z kolei jeden z najbardziej popularnych blogerów wojennych, anonimowy bloger z Niemiec o nicku "ConflictReporter", analizuje zdjęcia i wideo z rosyjskich mediów społecznościowych i rosyjskiej telewizji. Mógł dzięki temu m.in. ustalić - wbrew komunikatom ukraińskich władz i przed mediami głównego nurtu - że ukraińscy żołnierze w Debalcewe zostali przez Rosjan okrążeni.

Mimo tych sukcesów i mimo rosnącej popularności nowych mediów, zasięg oddziaływania dziennikarzy obywatelskich pozostaje dość ograniczony. Nie może konkurować z siłą przebicia telewizji - szczególnie jeśli chodzi o dotarcie do ludzi, którzy są adresatem wojny informacyjnej prowadzonej przez Rosjan, czyli mieszkańców Rosji, Donbasu i Ukrainy. Nie oznacza to jednak, że praca blogerów i dziennikarzy obywatelskich nie przynosi efektów.

- Oczywiście, informacje przekazywane przez nich trafiają bezpośrednio jedynie do niewielkiej grupy ludzi i nie są dla przeciętnego odbiorcy mediów. Ale często za to trafiają do dziennikarzy mediów masowych, czy nawet decydentów – mówi w rozmowie z WP dr Tomasz Olczyk, medioznawca i socjolog z Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. – To ma tym większe znaczenie, że media coraz rzadziej wysyłają swoich korespondentów, więc jesteśmy w dużej mierze „skazani” na media społecznościowe. Ale dzieki temu możemy zobaczyć kulisy wojny oraz to, czego oficjalne media nie pokazują – dodaje.

Selfie z Ukrainy

Wiele z tego nie byłoby możliwe, gdyby nie... sami uczestnicy konfliktu, w tym rosyjscy żołnierze, którzy masowo – i często na swoją zgubę – dzielą się w sieci swoimi zdjęciami z Ukrainy. To właśnie dzięki temu można było stwierdzić, że „zielone ludziki” to niekoniecznie oddziały lokalnej samoobrony, lub że siły separatystów składają się w dużej mierze z umundurowanych przybyszów zza granicy.

- Widzieliśmy to już na Krymie, gdzie skryta operacja okazywała się nie tak skryta, bo ktoś musiał się pochwalić na VKontakte czy na Facebooku – mówi Olczyk. - To też nauka dla naszej armii:trzeba się zastanowić nad przepisami dotyczącymi takich zachowań . Korzystanie z telefonów komórkowych w strefie konfliktu jest w ogóle dość ryzykowne, zważywszy na to jak łatwo służby mogą przechwycić te sygnały – zauważa.

- Czasami zastanawiam się, po co oni to robią. Zobacz – mówi Haggard, wskazując na ekran swojego laptopa. – Mam tu pełen folder zdjęć z ćwiczeń rosyjskiej jednostki przy granicy z Ukrainą. Wszystko to wzięte z Vkontakte. Czy oni nie zdają sobie sprawy, że wiele z tych zdjęć można łatwo zlokalizować? Tak czy inaczej, mam nadzieję, że nadal będą to robić – dodaje.

Oskar Górzyński, Wirtualna Polska

Zobacz również: Rosyjska gazeta ujawnia: Na Ukrainie zginęła cała kompania z Pskowa.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (115)