Indie i Chiny skazane na konflikt? Świat może być dla nich za mały
Mówiąc o globalnej konfrontacji mamy zazwyczaj na myśli konflikt Rosji z Zachodem albo rywalizację USA i Chin. Jednak na przyszłości świata najpewniej zaważy starcie Państwa Środka z inną wielką cywilizacją - Indiami. Ten konflikt może przyćmić wszystko, co do tej pory widzieliśmy.
02.09.2014 12:40
Badacze zajmujący się historią ekonomii szacują, że w XVIII stuleciu same Chiny i Indie odpowiadały za aż połowę światowego PKB. Dopiero rewolucja przemysłowa w krajach zachodnich i upokorzenia epoki kolonialnej zrzuciły je z piedestału globalnej gospodarki. Dziś dwa najludniejsze państwa świata, w których mieszka blisko 40 proc. całej populacji, dumnym krokiem wracają na należne im miejsce. Podbudowane szybkim wzrostem ekonomicznym i bronią nuklearną, aspiracje mają ogromne. Zderzenie ich interesów już staje się faktem, otwarte pozostaje pytanie, czy stać je na pokojową i w miarę zgodną koegzystencję. Bo kolejnej zimnej wojny świat może nie przetrwać.
Fascynacja i frustracja
"Indie zawojowały i zdominowały kulturowo Chiny na 20 stuleci bez wysyłania przez granicę choćby jednego żołnierza" - powiedział kiedyś Hu Shih, XX-wieczny chiński filozof i poeta. Być może ta sentencja najlepiej wyjaśnia, dlaczego współczesne Indie mają tak wielką obsesję na punkcie Państwa Środka, którą mniej życzliwi nazywają wprost kompleksem niższości. Przez wieki Chińczycy pełnymi garściami czerpali z monumentalnego dorobku indyjskiej kultury. Dziś to Hindusi pozostają w cieniu potężnego sąsiada.
Choć przez ostatnie dwie dekady większość państw mogła pozazdrościć Indiom tempa wzrostu gospodarczego, te z zawiścią patrzyły na Chiny i ich oszałamiający boom ekonomiczny. Państwo Środka rozwijało się jeszcze szybciej i o wiele sprawniej. Hindusi najwyraźniej nie mogą tego przeboleć, bo mają dobrze w pamięci, że gdy Pekin wchodził na drogę reform na przełomie lat 70. i 80., to Indie były zamożniejsze - nieznacznie co prawda, ale jednak. Natomiast dziś chiński PKB jest nominalnie czterokrotnie większy.
W pewnym sensie Chiny stały się dla Indii punktem odniesienia, a niejednokrotnie nawet wzorem. Wciąż niedoścignionym marzeniem Hindusów pozostaje pobicie największego rywala w tempie wzrostu gospodarczego. Ale tak naprawdę porównują się oni do Chińczyków praktycznie w każdym aspekcie. Podziwiają sprawność chińskiego państwa i doskonałą infrastrukturę, drżą przed siłą Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, zazdroszczą chińskich uniwersytetów, które biją indyjskie uczelnie w międzynarodowych rankingach - podobne przykłady można mnożyć. Niestety, ku indyjskiej irytacji, jest to relacja jednostronna, bo Chińczycy zdają się nie zwracać na nich prawie żadnej uwagi. Mieszkańcy Państwa Środka w swoim mniemaniu konkurują ze Stanami Zjednoczonymi i Zachodem, Hindusów zaś traktują niemal jak powietrze.
Nie ma zatem paradoksu w tym, że pomimo tej częściowej fascynacji, to w Indiach wychodzi najbardziej zjadliwa i złośliwa literatura poświęcona chińskiej transformacji, na co uwagę w rozmowie z WP.PL zwraca prof. Bogdan Góralczyk, politolog i sinolog z Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego. - Hindusi po prostu czują się, zresztą z pewnym uzasadnieniem, przegrani w trakcie obecnie zachodzących zmian. Statystyki pokazują, że Chiny rozwijają się szybciej i dokonują zmian prędzej, co rodzi frustrację Hindusów - wyjaśnia profesor.
Zapalna granica
Ta frustracja jest dodatkowo podszyta uprzedzeniami, strachem, a nawet wrogością. To pokłosie przegranej w 1962 roku wojny granicznej, której zadra bardzo mocno tkwi w indyjskiej świadomości. Dla Hindusów było to narodowe upokorzenie i do dziś czują się ofiarami "zdradliwej" chińskiej agresji, choć nie do końca słusznie. Ujawnione niedawno dokumenty jasno wskazują, że główną winę za wybuch konfliktu ponosi pierwszy premier Indii Jawaharlal Nehru, który ślepo parł do wojny, nie mając szans na jej wygranie. Niewygodna prawda była jednak przez lata ukrywana przed społeczeństwem.
Nierozwiązane spory graniczne do dziś są jedną z najbardziej palących kwestii w obopólnych stosunkach i źródłem stałych problemów. Historia tego konfliktu jest długa oraz niezwykle zawiła, korzeniami sięga XIX wieku i czasów brytyjskiej dominacji kolonialnej.
- Przed epoką kolonialną granic Indii nie było, i nie było jednego państwa - Indii. Dla państw azjatyckich kluczowe były stolice, a rzadko zwracano uwagę na granice. Chiny nie sięgały do Himalajów - tam był Tybet, ich państwo wasalne. Granice dzielące dziś oba kraje nigdy wcześniej nie były wytyczane, próbowali to zrobić dopiero Brytyjczycy, rozgraniczając swoją kolonię z Tybetem. Postkolonialne Indie otrzymały to w całej spuściźnie epoki kolonialnej, natomiast Pekin tej wytyczonej jednostronnie przez Brytyjczyków linii granicznej pryncypialnie nie uznaje od początku - wyjaśnia w rozmowie z WP.PL prof. Krzysztof Gawlikowski, dyrektor Centrum Cywilizacji Azji Wschodniej i politolog SWPS.
Do dziś Pekin i Nowe Delhi uregulowały zaledwie około 2 proc. liczącej ponad cztery tysiące kilometrów granicy. Obie stolice roszczą sobie prawo do dwóch większych i kilku mniejszych terytoriów o łącznej powierzchni prawie 130 tys. kilometrów kwadratowych, leżących po obu stronach linii granicznej. Regularnie dochodzi tam do incydentów, przeważnie polegających na naruszaniu indyjskiego terytorium przez chińskie patrole. Choć z naszej perspektywy sąsiedzkie napięcia między atomowymi mocarstwami mogą wyglądać groźnie, eksperci uspokajają, że na tę chwilę raczej nie ma zagrożenia, by przerodziły się one w otwarty konflikt zbrojny.
- Różnice w rysowanych na mapach liniach granicznych nie mają zazwyczaj praktycznego znaczenia. Granica biegnie w Himalajach, w bardzo trudnym, bezludnym terenie. Nie ma tam żadnych miast, ani wiosek, które by się kłóciły, po której stronie leżą, ani tym bardziej przemysłu, bo to są w większości niedostępne góry. A kontrowersje graniczne, to sprawy absorbujące jedynie centralne biurokracje obu państw, zwłaszcza ich armie, a nie zwykłych ludzi - wskazuje prof. Gawlikowski.
Indie i Chiny prężą muskuły przede wszystkim na użytek wewnętrzny, w celu zaspokojenia coraz silniejszych w tych krajach tendencji nacjonalistycznych. Komunistyczna Partia Chin już od dłuższego czasu odgórnie pompuje nacjonalizm, by zastąpić nim ideową pustkę po dawno zdezaktualizowanych hasłach socjalizmu. Ideologia narodowa wzmacnia się również w Indiach, czego wyrazem jest tegoroczne zwycięstwo Narendry Modiego i jego prawicowej Indyjskiej Partii Ludowej (BJP). - Tyle że Indie nie są tak jednolite i zunifikowane jak Państwo Środka, więc tamtejszy nacjonalizm nigdy nie będzie tak groźny jak jego chiński odpowiednik, choć mogą sobie wzajemnie podokuczać - ocenia prof. Bogdan Góralczyk.
Gospodarcze zbliżenie
Ale wbrew pozorom, nowy indyjski rząd jest nastawiony do Chin bardzo kompromisowo i koncentruje się na pogłębieniu współpracy gospodarczej. W ostatnich latach uległa ona pewnemu zamrożeniu, głównie ze względu na wstrzemięźliwość władz w Nowym Delhi, najwyraźniej zaniepokojonych deficytem i niekorzystną strukturą wymiany handlowej. Dziś Hindusi jak kania dżdżu potrzebują ogromnych chińskich inwestycji i coraz bardziej otwierają się na sąsiada. Dlatego analitycy przewidują, że wszelkie spory i incydenty graniczne będą wyciszane.
- Indyjska Partia Ludowa jest ugrupowaniem prorynkowym, a sam Modi jest pragmatykiem mocno nastawionym na rozwój ekonomiczny. I to raczej będzie motorem prowadzonej przez niego polityki zagranicznej: by stworzyć jak najbardziej korzystne warunki dla rozwoju indyjskiej gospodarki - wskazuje w rozmowie z WP.PL Patryk Kugiel, ekspert Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Analityk podkreśla, że od wielu lat Indie są krajem z ogromnym potencjałem, ale by go wykorzystać i uniknąć wielkiego kryzysu, który mógłby rozsadzić je od środka, potrzebują 15-20 lat szybkiego wzrostu, a tego nie da się osiągnąć bez stabilnego sąsiedztwa, poprawy współpracy regionalnej i zwiększenia obrotów handlowych z azjatyckimi partnerami. - Co nie oznacza, że Modi nie będzie potrafił twardo się postawić, na przykład w relacjach z Pakistanem - zaznacza.
Również prof. Gawlikowski uważa, że chińska współpraca z BJP będzie lepsza niż była z władzami rządzącego przez ostatnią dekadę Indyjskiego Kongresu Narodowego. - Kongres tradycyjnie był dużo bardziej zorientowany na Zachód, na Anglosasów. Dominowała w nim elita kształcona w Oksfordzie i Cambridge, która szczyciła się swoją "brytyjskością". A narodowcy z BJP są związani z klasą średnią i klasami biedniejszymi, mają zupełnie inną mentalność i bronią tradycji hinduistycznych. Oni będą działać dużo bardziej "po azjatycku", a w stosunku do Zachodu będą zachowywać większy dystans - w sensie politycznym, mentalnym, propagandowym - po prostu dbając o interesy Indii i stawiając je na pierwszym miejscu, a dużo mniej będą ich obchodzić opinie zachodnich elit - podkreśla wykładowca SWPS. Kości niezgody
Nie oznacza to, że w stosunkach indyjsko-chińskich nastanie czas sielanki, bo oprócz nieuregulowanej granicy istnieje jeszcze co najmniej kilka drażliwych kwestii. Jak choćby sprawa pobytu dalajlamy i tybetańskiego rządu na uchodźstwie, którym władze Indii udzielają azylu od 1959 roku. Łącznie na indyjskim terytorium przebywa przeszło 120 tys. wygnanych Tybetańczyków i ich potomków. Oficjalnie Nowe Delhi przez lata odcinały się od tybetańskiego separatyzmu, by nie drażnić chińskiego smoka, ale w rzeczywistości po cichu go wspierały.
Pozornie przełom nastąpił w 2003 roku, gdy Indie i Chiny podpisały historyczną deklarację, w której indyjskie władze uznały Tybet za część terytorium ChRL i stwierdziły, że nie zezwalają na antychińską działalność Tybetańczyków na swoim terytorium. Było to jednak taktyczne ustępstwo mające na celu doraźną poprawę stosunków po latach uprzedzeń i wrogości, a także uzyskanie od Pekinu gestu uznającego podważane wcześniej prawa Indii do przygranicznego stanu Sikkim. Ostatnio jednak po raz pierwszy od ponad 30 lat tybetański premier na wygnaniu został zaproszony na inaugurację indyjskiego rządu. To najdobitniej wskazuje, że Hindusi wciąż trzymają tybetańską kartę w rękawie, by móc ewentualnie użyć jej przeciwko Chińczykom w przyszłości.
Ale tak jak Pekin nieufnym wzrokiem spogląda na rozgrywanie kwestii tybetańskiej przez Indie, tak Nowe Delhi od dziesięcioleci z irytacją i niepokojem odnoszą się do bardzo bliskich stosunków łączących Chiny z największym wrogiem Indii - Pakistanem. Dziś to Państwo Środka jest dla Islamabadu najważniejszym partnerem militarnym, politycznym i gospodarczym. Chińczycy inwestują tam gigantyczne pieniądze - flagową inicjatywą jest wielomilionowy projekt rozbudowy strategicznie położonego portu w Gwadarze, który w ubiegłym roku został przekazany pod kontrolę Chinom, co wywołało krytyczną reakcję indyjskich władz.
Pakistan wydaje się być coraz bardziej uzależniony od swojego potężnego sąsiada, a wraz z pogłębianiem się tego procesu rosną obawy Indii. - Pakistan jest korzystnym narzędziem w ręku Chińczyków, a narastające uzależnienie pozwala na jego łatwe rozgrywanie. Zawsze, gdyby coś miało się pogarszać w relacjach z Indiami, Chiny mogą podjudzić Pakistańczyków, by zaczęli drażnić Hindusów, i w tym momencie Nowe Delhi bardziej byłyby zajęte problemem na swojej zachodniej granicy niż gotowością do konfrontacji z Państwem Środka. Pekin trzyma tę broń cały czas w zanadrzu i może jej użyć w każdej chwili - przekonuje Patryk Kugiel.
Antyzachodnie przymierze
Lepiej niż w regionie obu mocarstwom wychodzi współpraca na arenie globalnej, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jej spoiwem jest antyzachodnia płaszczyzna, której wyrazem było powołanie bloku polityczno-gospodarczego BRICS. W jego ramach Indie współgrają razem z Chinami, a także z Rosją, Brazylią i RPA. Wszystkie te państwa różni naprawdę bardzo wiele, a łączy właściwie tylko jedno - chęć przełamania dominacji Zachodu. To dużo czy mało? Zdania są podzielone.
- Spoiwo antyzachodnie jest wciąż bardzo silne w dawnym świecie kolonialnym i będzie funkcjonować jeszcze co najmniej przez najbliższe sto lat. Arogancja Zachodu, narzucanie przezeń światu swoich norm ukształtowanych na bazie chrześcijaństwa wywołuje bardzo dużo irytacji i skrywanego niezadowolenia, prowokując konflikty kulturowe opisywane przez Huntingtona wraz z rozwojem dawnych krajów zniewolonych - uważa prof. Krzysztof Gawlikowski.
Inną opinię ma prof. Góralczyk, który ocenia, że Nowe Delhi opowiadają się za współpracą w ramach BRICS ze względu na cele doraźne. Przede wszystkim w tej chwili ważniejsze jest dla nich wybicie się na duże państwo rozwijające się, rynek wschodzący, i dlatego grają w BRICS, a nie zbliżają się do struktur zachodnich. Ma to również związek z tradycyjnie bliskimi powiązaniami z Rosją (a wcześniej z ZSRR), również aktywnej w tej grupie. Jednak w opinii politologa UW na dłuższą metę antyzachodnia płaszczyzna to stanowczo za mało, by utrzymać harmonijną współpracę Indii i Chin. - Ukryte w tej chwili animozje i nieporozumienia ponownie się ujawnią. To jest więcej niż pewne - prognozuje.
Tak czy inaczej, między Indiami i Chinami w BRICS już zgrzyta. Ostatnią decyzję o powołaniu Nowego Banku Rozwoju, konkurencji dla Banku Światowego, poprzedził burzliwy spór przedstawicieli obu państw - o to, gdzie ma znajdować się siedziba banku i kto ma nim kierować. Ostatecznie wybrano rozwiązanie polubowne, na centralę wybierając Szanghaj, ale pierwszym szefem mianując Hindusa. Lecz kolejnym przedmiotem sporu było, w jakiej walucie będą prowadzone rozliczenia. Hindusi nie zgadzali się na to, by był to chiński juan.
Wojna i pokój
Wielu ekspertów podkreśla, że tak bliskich i rozbudowanych stosunków współpracy, jak mają obecnie Indie z Chinami, nigdy nie było w historii. Ale jakby na przekór optymistom oba kraje, wedle właściwej bardziej dla cywilizacji zachodniej maksymy "Jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny", zbroją się na potęgę, i to wyraźnie jeden przeciwko drugiemu. Bo jak inaczej wyjaśnić, że od lat 90. Chiny forsownie rozbudowują infrastrukturę transportową w rejonach nadgranicznych z Indiami, które - jak już wspomniano - są położone w trudno dostępnych górach i bardzo słabo zaludnione? I drogi te prowadzą do samej granicy, podczas gdy po stronie indyjskiej kończą się 60-80 kilometrów przed nią.
Tylko w Tybetańskim Regionie Autonomicznym Chińczycy mają 15 lotnisk, z czego 12 przeznaczonych wyłącznie do celów wojskowych. Rozbudowę dróg, kolei i pasów startowych można jeszcze jakoś wytłumaczyć obawami Pekinu przed tybetańskim separatyzmem. Lecz w ten sposób nie da się obronić decyzji o rozmieszczeniu w tym rejonie chińskich pocisków balistycznych średniego zasięgu DF-21. Chyba nie ma wątpliwości, w którą stronę są one wycelowane. Pod względem infrastruktury w obszarach nadgranicznych Hindusi mają wieloletnie zapóźnienia. Ale w ostatnich latach intensywnie je nadrabiają, wzmacniając tam swoją obecność wojskową oraz inwestując w sieć transportową i bazy militarne. W ubiegłym roku specjalnie dla ochrony granicy z Chinami powołano do życia korpus górski, który docelowo ma liczyć prawie 90 tys. żołnierzy. W ciągu nadchodzących pięciu lat indyjskie ministerstwo obrony planuje przeznaczyć na jego sformowanie i uzbrojenie ponad 10 miliardów dolarów.
W obu krajach od lat nakłady na wojsko rosną w rekordowym tempie, a siły zbrojne przechodzą forsowną modernizację. Różnica potencjałów gospodarczych jest odzwierciedlona w wielkości budżetów obronnych, bo Pekin wydaje na armię trzy razy więcej. Jednak Indie starają się jak mogą, by dorównać potężniejszemu sąsiadowi, w ostatnim czasie najbardziej koncentrując się na poprawie zdolności odstraszania nuklearnego (Hindusi dopiero od niedawna dysponują pociskami balistycznymi, w których praktycznym zasięgu znajduje się całe terytorium Chin) oraz rozbudowie marynarki wojennej.
Rywalizacja na Oceanie Indyjskim
Marzeniem indyjskich admirałów jest posiadanie trzech lotniskowców, by po obu stronach Półwyspu Indyjskiego stale była obecna jedna lotniskowcowa grupa uderzeniowa, z trzecią jednostką w rezerwie. Na razie mają dwa (jeden przestarzały ma zostać wkrótce wycofany), ale trzeci już przechodzi testy morskie, a kolejny ma wejść do służby przed końcem 2025 roku. Warte uwagi jest, że dwie nowe jednostki to pierwsze lotniskowce w całości zaprojektowane i zbudowane w Indiach.
- Indie zawsze miały dużo szersze aspiracje, by być mocarstwem globalnym. A żeby to osiągnąć, muszą mieć tzw. blue-water navy, czyli flotę, która daje im możliwość działania strategicznego na Ocenie Indyjskim. Indusi uważają, że to oni mogą odgrywać na nim pierwszorzędną rolę. Natomiast obecnie królują tam Amerykanie, a Chińczycy są coraz aktywniejsi. Nowe Delhi chcą dołączyć do tej gry, tym bardziej widząc, jak ważny strategicznie jest Ocean Indyjski, przez który przepływa 60-70 proc. światowego transportu - tłumaczy Kugiel.
Nowe Delhi tradycyjnie uważają basen Oceanu Indyjskiego za swoją strefę oddziaływania i z niepokojem patrzą na rosnącą aktywność Chin pod ich nosem, tym bardziej, że sami przespali ostatnie lata, tracąc sporo wpływów w Azji Południowej. Wspomniany port w Gwadarze to tylko jedna z wielu chińskich baz i instalacji, które rozciągają się od Zatoki Perskiej ku wybrzeżom Państwa Środka. Podobne powstały lub są budowane na Sri Lance, w Bangladeszu i Birmie. Ten "sznur pereł", jak nazywają sieć chińskich baz specjaliści, w zamyśle Pekinu ma zabezpieczyć jego szlaki handlowe. Indyjskie władze widzą w nim jednak próbę strategicznego okrążenia ich kraju.
- Nowe Delhi w przeszłości trochę odpuściły pola Chińczykom, wpuszczając do swojego sąsiedztwa coraz większe ich wpływy. Obecna polityka Modiego odbudowania i wzmocnienia relacji z sąsiadami ma być trochę na to odpowiedzią. To też jest kolejny poziom rywalizacji pomiędzy oboma państwami. W Azji Południowej, tak jak na poziomie globalnym, Indie przegrywały tę rywalizację. Modi obiecuje podniesienie pozycji Indii zarówno w regionie, jak i na świecie. Zobaczymy, jak mu to wyjdzie - mówi Kugiel.
Szybki tygrys i wytrwały słoń
Nie jest tak, że oba kraje są skazane na nieuchronny konflikt. W Indiach istnieją silne głosy, że powinny iść ramię w ramię z Chinami przeciwko Zachodowi, a nie na odwrót. Podkreśla się wspólnotę kulturową i cywilizacyjną, Pekin i Nowe Delhi łączy też wspólna zaszłość historyczna związana z kolonializmem. W opinii prof. Gawlikowskiego Chiny i Indie mogą harmonijnie współpracować, bo żadne z nich nie chce dominować w całej Azji. - Azja różni się zasadniczo od Europy, gdzie mamy w istocie jeden alfabet łaciński i trochę cyrylicy oraz wspólne chrześcijaństwo. Stary Kontynent jest zrośnięty historycznymi więzami, natomiast w Azji są tysiące języków, setki pism, zupełnie inne religie i inne światy, które się ze sobą prawie nie kontaktowały. To szereg "odrębnych światów" - podkreśla.
Lecz podobne opinie raczej należą do mniejszości. Nie da się ukryć, że Chiny wyrastają na dominującą siłę w regionie, a w ostatnich latach ich polityka zagraniczna wobec sąsiadów staje się coraz agresywniejsza. Indie ślepe nie są i również widzą tę niepokojąca zmianę w postawie potężnego rywala. Same mają podobnie wielkie ambicje odgrywania coraz ważniejszej roli na arenie międzynarodowej, więc zderzenie interesów tych wschodzących mocarstw wydaje się być nieuniknione. Zresztą już do niego dochodzi. Scenariusz, że "zimny pokój", jak niektórzy lubią określać chińsko-indyjskie relacje, przerodzi się w najprawdziwszą zimną wojnę jest wielce prawdopodobny, choć nic jeszcze nie jest przesądzone.
Na razie indyjska strategia jest taka, by za wszelką cenę próbować porozumieć się z Pekinem. Władze w Nowym Delhi oficjalnie odżegnują się od jakichkolwiek sojuszy czy nieformalnych przymierzy, które potencjalnie mogłyby mieć antychińskie ostrze. Po cichu jednak zacieśniają relacje z regionalnymi graczami, którzy podzielają ich obawy związane z imperialnymi zakusami Pekinu, np. Japonią (to tam premier Modi wybrał się w pierwszą ważną podróż zagraniczną) czy Wietnamem. A gdyby relacje z Państwem Środka zaczęły gwałtownie się pogarszać, Hindusi mogą zacząć szukać silniejszego partnera - w domyśle USA. - Ta rozgrywka na poziomie geostrategicznym jest nadal w toku i nie wiadomo, w którą stronę Indie pójdą - ocenia Kugiel.
W każdym razie Indie nie są na z góry przegranej pozycji. - Chiny są takim szybkim tygrysem, natomiast Indie wielkim słoniem - działają powolnie, ale na długą metę mogą zajść dalej aniżeli autokratyczne, osiągające szybko doraźne sukcesy Chiny. Więc Hindusi też patrzą na swoją przyszłość bardzo optymistycznie - mówi prof. Góralczyk.
Jedno jest pewne - oba państwa mają tyle samo atutów, co problemów, które są tak ogromne, że mogą rozsadzić je od środka. Ale jeżeli nie dojdzie do katastrofy, przyszłość świata należy do nich.
Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska