Jeżeli po tym kryzysie chcecie mieć demokrację, nie myślcie, co ona nam da. Myślcie o tym, co zgodzicie się zmienić, by znów ją mieć.
Jak się chce demokracji, to najpierw trzeba o nią walczyć, potem trzeba ją pielęgnować, a wreszcie trzeba jej zwykle bronić i czasem opłakiwać. Polska historia była pod tym względem łaskawa. Niespełna 400 osób zginęło, broniąc demokracji w 1926 r. W wojnie domowej 1944-47 zginęło ok. 25 tys. Polaków. Mało w porównaniu z rewolucjami i wojnami o demokrację w Hiszpanii, Francji, Rosji czy USA. Tam ofiar było o dwa zera więcej.
Cena demokracji
Widać, że w społeczeństwach, jakie teraz istnieją, demokracja w jej obecnym kształcie od dekady zacina się i chwieje. Albo zbudujemy lepszą demokrację, albo zastąpią ją dyktatury. Ich przyczółki widać. W obliczu pandemii te przyczółki są jeszcze groźniejsze. Nie tylko lewicowy Sanders i centrowo wrażliwa Merkel, ale też twardy liberał Macron zapowiada radykalne zmiany w obronie demokracji.
"Musimy odrobić lekcję obecnej sytuacji - mówi prezydent Francji. - Kwestię modelu rozwoju (…) Kwestię słabości naszych demokracji. (…) bezpłatna służba zdrowia bez względu na dochód, pozycję, zawód, nasze państwo opiekuńcze, nie jest kosztem czy ciężarem, ale cennym dobrem (…) Pandemia pokazała, że są dobra i usługi, które muszą być wyjęte spod działania praw rynku."
Poza zdrowiem wymienia żywność, bezpieczeństwo, środowisko.
Ktoś za to będzie musiał na różne sposoby zapłacić. Wybór wydaje się prosty. Albo ci, którzy mają rozmaitych dóbr więcej, sami zaproponują, że trochę się - jak proponuje Macron - z własnej woli podzielą albo groźne przyczółki dyktatur urosną i wezmą dużo więcej, a jeszcze więcej zmarnują.
Demokraci, liberałowie, socjaldemokraci stają więc przed brutalnie prostymi pytaniami. Czy gdyby od tego zależało przetrwanie demokracji, bylibyśmy skłonni:
- zrezygnować z jakiejś części dochodów i majątku (jakiej), czyli mniej zarabiać i/lub płacić wyższe podatki?
- zrezygnować z jakichś elementów pozycji społecznej i z wygód, które ona daje (lepsze mieszkanie, leczenie, wakacje)?
- odmówić dzieciom/wnukom jakiejś części (jakiej) przywilejów (płatnej oświaty, leczenia, drogich ubrań, rozrywek, spadku) wynikających z naszej pozycji, by inni z nimi rywalizowali bardziej równorzędnie?
Nie kryjcie się za nadzieją, że to niepotrzebne. Po tym kryzysie to będzie nieuchronne.
Macron już rozumie, że jeśli demokracja nie da sobie z tym rady, to padnie.
Odpowiadając szczerze samym sobie, dowiecie się, ile warta jest dla was demokracja i co ją może czekać.
Liberalna demokracja dająca nam wolność zawsze jest zagrożona. Od 1788 r., gdy w USA powstała pierwsza demokracja, na całym świecie zmiana władzy 544 razy była wynikiem wyborów, a 577 razy efektem zamachu. Demokracja to nie beztroska fiesta. Demokracja to system, w którym wszyscy muszą się samo ograniczać, by prawie wszystkim wiodło się coraz lepiej i by prawie wszyscy byli prawie zadowoleni. Tego "prawie" nikt nie lubi. Pytanie o przyszłość naszej demokracji jest więc pytaniem o naszą skłonność do wyrzeczeń. Nie tylko w obliczu katastrof.
Darwiniści, faszyści, republikanie, zwolennicy dyktatur i oligarchii nie mają powodu, by się ograniczać. Demokraci mają. Bo demokracja to ustrój z porcelany, a inne są z drewna lub kamienia. Ekonomiści Daron Acemoglu i James A. Robionson w bestsellerze "The Narrow Corridor" opisali wąziutki korytarz wyznaczany przez silne (sprawne) państwo i kontrolujące je aktywne społeczeństwo. Tylko gdy te dwie siły się równoważą, demokracja trwa. A COVID pokazał, że praktycznie wszystkim demokracjom dziś jednego i drugiego brakuje. Silne państwo wymaga dużo pieniędzy, a silne społeczeństwo czasu. Kto chce demokracji, musi dzielić się jednym i drugim.
Analiza globalnych doświadczeń paru tysięcy lat pokazała, że żadne społeczeństwo, które nie chciało się dzielić, nie utrzymało swojej demokracji. Nam też jest teraz trudno, bo nie chcąc się dzielić, zagłodziliśmy wszystko, co publiczne, a zwłaszcza służbę zdrowia. Tak się stało od Nowego Jorku, po Londyn, Florencję, Paryż i Warszawę. Przerażeni ludzie zgodzą się teraz na wszystko w zamian za obietnicę dostępu do respiratora. Doświadczenie pandemii pokazuje, że demokracja to ustrój dla szczodrych. Pazerni i skąpi ją psują. Ale to nie jest jedyny jej problem.
Zasada pokornej władzy
Aby demokracja była trwale możliwa, istotna większość musi mieć poczucie, że sprzyja jej system rządów prawa. Inaczej większość lub istotna mniejszość zaczyna szukać niedemokratycznych rozwiązań, które jej będą sprzyjały. Dlatego, by demokracja trwała, decyzje władzy w każdej istotnej zdaniem ogółu sprawie muszą mieć akceptację zdecydowanej większości. Czy więc demokratyczna władza powinna wprowadzać reformy niepopularne, lecz zdaniem ekspertów konieczne? Na przełomie XX i XXI wieku sądziliśmy, że demokratyczna odpowiedź brzmi: TAK. Dziś brzmi ona: NIE!
Demokratyczna władza musi być pokorna. Demokracje robiły bolesne reformy i trwały tylko, gdy zdecydowana większość wierzyła, że zmiany są konieczne, a ciężary dzielone są fair. Takie podejście najtrudniej jest przyjąć ekonomistom, których słuchają politycy.
Ekonomiści wierzą, że uszczęśliwią ludzi, pomagając im się bogacić. Ale każdy ekonomista wie, że źródło bogactwa stanowią inwestycje, a kto przeinwestuje, ten zwykle bankrutuje.
Społeczny kapitał demokratycznych przekonań działa podobnie jak kapitał finansowy. Gdy demokraci wydadzą go więcej, niż na to pozwala kapitał demokracji, grozi jej polityczne bankructwo. Ale nie od razu. Parę razy demokratyczną władzę może zastąpić inna demokratyczna władza. Dlatego wiele osób wierzy, że politycy robiący niepopularne reformy to ludzie szlachetni, dla dobra ogółu ryzykujący porażkę wyborczą. To nie jest mądra wiara. Gdy kilka kolejnych elit zaciąga demokratyczny dług, kolejni wyborcy wymieniają walutę demokratyczną na niedemokratyczną, tak jak inwestorzy wymieniają słabnący pieniądz.
Najpierw jednak demokracje psują demokraci. Rządy dewaluowały waluty, gdy psuły gospodarkę, a tracący poparcie demokraci dewaluują instytucje demokratyczne. Zwracają się ku merytokracji, twierdząc, że ogół nie ogarnia świata i więcej politycznych decyzji trzeba oddać ekspertom. A potem uznają, że demokratyczne wolności szkodzą państwu i gospodarce, więc ograniczają prawo do demonstracji, strajku, krytyki, prywatności. Tak amerykańscy, polscy, brytyjscy demokraci przygotowali narzędzia i objaśnienia autorytarnego zwrotu. Były im potrzebne, by chronić reformy czyniące świat lepszym. Mieli na to dowody.
Globalizacja, integracja, deregulacja i cięcie podatków wyciągnęły z biedy setki milionów ludzi, a innym dały większy dostatek. Ale wywołały niepokój milionów, które zaczęły szukać bezpiecznego ładu. Wygrywają ci, którzy go obiecują: Trump, Erdogan, Johnson, Orban, Kaczyński.
Co robić, gdy trzeba wybrać między szybszym rozwojem a bezpieczną demokracją? Większa zamożność to szansa na lepszą ochronę zdrowia, dłuższe życie, opiekę nad słabszymi i legitymizację władzy. Trzeba ważyć dwie wyższe wartości - rozwój i wolność.
Wybór dotyczy hierarchii wartości.
Wyznawcy ekonomizmu nie godzą się na nic, co szkodzi wzrostowi. Demokraci nie mogą się godzić na nic, co szkodzi demokracji. Bo wiemy, że upadek demokracji zagraża życiu, wolności, bezpieczeństwu i w końcu - dostatkowi.
Nawet gdy początki dyktatur są gospodarczo dobre - jak w III Rzeszy, Chile Pinocheta, Polsce PiS - by rządzić, dyktatorzy wywołują konflikty, które niszczą wszystko. Dlatego najważniejsze jest chronienie demokracji. Nawet za cenę zaniechania pożytecznych a niepopularnych polityk, których skutkiem może być dyktatura.
W demokracji, by podjąć decyzję, nie wystarczy przekonać partyjnych kolegów, ministrów, posłów, ekspertów i media, a nawet swoich wyborców. Najpierw trzeba przekonać zdecydowaną większość społeczeństwa, a dopiero potem dokonywać zmian. Nawet jeżeli wiąże się to ze stratami. Gdy się o tym zapomni, można stracić wszystko. Tak się stało w Polsce po podniesieniu wieku emerytalnego i posłaniu sześciolatków do szkół. Dobre, ale przepchnięte kolanem reformy przyspieszyły upadek demokracji. Ich cofnięcie legitymizuje władzę niszczącą rządy prawa.
Zasada wyrównywania dostępu
Lubicie podatki? Demokraci powinni się martwić, że są w Polsce niskie. Bo jest empirycznie stwierdzona korelacja między udziałem podatków w PKB a filarami każdej demokracji - jakością praw politycznych i siłą społeczeństwa obywatelskiego.
Gdyby nie sąsiedztwo i nasze aspiracje, przy tym poziomie opodatkowania polska demokracja byłaby jak egipska. Przez lata za egipskie podatki mieliśmy prawie europejskie państwo. Aż skutki głodzenia państwa się skumulowały - lekarze wyjechali, pielęgniarki i nauczyciele poszli do Biedronki. Ci, których nie stać na prywatne leczenie i szkołę poczuli, iż system im nie służy, więc postawili na inny.
Los demokracji zależy też od PKB (słabiej od wzrostu PKB), nierówności, lat edukacji, poziomu zatrudnienia. Ale tylko podatki da się szybko zmienić.
Istnienie publicznego i prywatnego systemu oświaty i ochrony zdrowia nie szkodziło naszej demokracji, dopóki systemy publiczne jako tako działały. Zaczęło szkodzić, gdy się zdegenerowały i biedniejsi poczuli, że bogaci się prywatnie leczą albo uczą, a reszta czeka w kolejkach do lekarza lub traci życiowe szanse w złych szkołach. Różnice dochodów nabrały znaczenia, gdy ludzie przestali kojarzyć je z luksusem (wakacjami, samochodami), a zaczęli je łączyć z życiem, zdrowiem i losem dzieci. PiS dał 500+ i wymusił wzrost płac, więc brzmi wiarygodnie, gdy mówi, że dba o słabszych. Ale dalej niszczy publiczną służbę zdrowia i oświatę, a prywatnych szkół i szpitali przybywa, więc różnice w dostępie do leczenia i nauki rosną. Pandemia te problemy wyostrza.
Słabsi wkrótce zauważą, że dzięki PiS stać ich na lepsze rozrywki i ciuchy, ale gdy chodzi o to, co w życiu najważniejsze (zdrowie, edukację, mieszkanie) ich sytuacja jest gorsza, a bogatych lepsza. Jeszcze nim ta pandemia się skończy, demokraci staną więc przed pytaniem: czy umiemy przedstawić wiarygodną wizję takiego wzrostu nakładów na systemy publiczne, by ograniczyć różnicę między systemem publicznym i prywatnym?
Musieliby za to płacić bogatsi, w większości utożsamiający się z obozem demokratycznym (w rodzinach, których dochód na osobę przekracza 2500 zł, demokratów jest ponad 70 proc.). Zamożniejsi musieliby płacić za to, by ubożsi czuli się w demokracji lepiej (w rodzinach, których dochód na osobę jest mniejszy niż 900 zł, demokratów jest 40 proc.). Płacący nic by z tego nie mieli poza poczuciem biedniejszej większości, że demokracja jej służy.
Załóżmy, że kosztowałoby to 30 mld rocznie (w kontekście wydatków na pandemię to niewiele), a koszt musiałaby ponieść zamożna jedna piąta podatników. 5 mln osób musiałoby się złożyć średnio po 500 zł miesięcznie. W tej grupie są ludzie zarabiający od kilku do setek tysięcy złotych miesięcznie. Mniej bogaci mogliby płacić po 100 zł, a najbogatsi po parę tysięcy. Kwota byłaby odczuwalna, ale nie mordercza.
Czy jesteście gotowi tyle płacić za wolność?
Czy wolicie za wolność płacić, niż ginąć, albo żyć bez niej? A może prawa obywatelskie, uczciwe sądownictwo itp. nie są dla nas warte np. skrócenia wakacji?
Uspołecznione sądy
Demokracja - mówi prof. Jan Zielonka - musi się wymyślić na nowo. W obliczu kryzysu wywołanego przez COVID nie jest to abstrakcyjne wezwanie.
Nie chodzi tylko o pieniądze i dostęp. Od Hegla wiemy, że kluczem jest uznanie, czyli poczucie szacunku i wpływu. Obecna demokracja tego większości nie daje. Dlatego m.in. traci społeczne oparcie. Jeśli chcemy demokratycznych wolności także po tym kryzysie, również pod tym względem zdecydowana większość musi poczuć się lepiej.
Jeżeli motorem populistyczno-autorytarnej fali jest niechęć do elit uważanych za przemądrzałe, samolubne, niekompetentne i niewiarygodne, to trzeba je dla dobra wolności i demokracji otworzyć.
Jeżeli paliwem populistyczno-autorytarnego buntu jest niewiarygodność demokratycznych instytucji (parlamentu, sądów, mediów, ekspertów), to trzeba tak je zmienić, by większość poczuła, że reprezentują jej realny interes.
Autorytarni populiści niszczący demokrację mają poparcie wyborców, bo demokratyczne instytucje nie są dość przekonujące, by zdecydowana większość chciała im powierzyć swój los. Musimy to zmienić, by porażki demokratów nie złożyły się w klęskę demokracji. Trzeba zmienić model demokracji, by wzmocnić jej istotę: wolność, czyli władzę rozumnego ogółu. Jeśli nawet w obliczu takiego kryzysu nie jesteście gotowi na zmiany, powiedzcie demokracji "pa!".
Profesjonalizacja i merytokracja sprawiły, że polityka stała się sprawą polityków i grupy pasjonatów. To jest zaproszenie do autorytaryzmu. Trzeba demokrację zdemokratyzować, czyli uspołecznić kosztem dotychczasowych elit. To już trwa. Media społecznościowe wypierają media tradycyjne zdominowane przez stare elity. W partiach przebija się idea prawyborów rozszerzających krąg osób mogących nas reprezentować. Elity partyjne zaczęły przed kryzysem rozumieć, że w polityce poza funkcjonariuszami potrzebni są aktywiści i naturalni liderzy, więc kooptują ich z ruchów społecznych. Polityka wychodzi z piątego piętra na ulice. Ale trzeba iść dalej. Bo jedyną barierą dla autorytaryzmu, jest obywatelska aktywność.
Już słyszę, że ludzie nie chcą się angażować. "Wolą oglądać seriale i latać z jednej pracy do drugiej". Każdy zna tę mantrę rozczarowanych demokratów przesuwających się w stronę republikanizmu lub autorytaryzmu. A jaką ci ludzie mieli szansę być innymi? Kto, jak nie demokraci, powinien im ją stworzyć?
Sąd jest na przykład postrzegany jak wieża z kości słoniowej. Co myślicie o obowiązkowym posadzeniu zwykłych ludzi przy sędziach, żeby się poznali i zrozumieli? Gdy miliony ludzi będą miały doświadczenie sądzenia, sądy staną się bliższe ogółowi, a sędziowie lepiej zrozumieją, na czym polega problem z przekazywaniem ich racji.
Gdybyśmy co roku losowali milion osób na roczną kadencję ławnika, od której (jak kiedyś od wojska) nikt zdrowy nie może się uchylić i gdyby większość z kilkunastu milionów spraw rocznie sądzono z udziałem 2-3 takich ławników, to sądy w parę lat stałyby się częścią wyrosłej z osobistych doświadczeń społecznej świadomości. Populistom trudniej by było je demonizować i niszczyć. To by oznaczało kłopot dla pracodawców, sędziów i administracji sądów, marudzenie wylosowanych osób i koszt (trzeba zwracać za dojazdy i utracone zarobki). Ale czy rządy prawa nie są tego warte, skoro tak łatwo je niszczyć, gdy nie mają społecznych korzeni?
Upowszechnienie decyzji
Czy demokracja może być stabilna, gdy sejmowi zdecydowanie ufa 5 proc. wyborców, zdecydowanie nie ufa 24 proc. (Kantar 2019), a po 30 proc. "raczej" ufa lub nie? Przecież mało kto jest gotów czynnie bronić instytucji, której "raczej ufa". Dlatego pomiatanie sejmem uchodzi populistom płazem.
Ranking zawodów zamykają "działacze partii politycznej". Posłowie są dwa oczka wyżej. "Pełne poparcie" dla demokracji deklaruje 53 proc. Polaków (ta grupa ostatnio maleje), jako "nie demokraci" określa się 31 proc. (ich ostatnio przybywa), a obojętność deklaruje ok. 16 proc. (CBOS 2019). Przy takiej proporcji i tendencji demokracja nie jest bezpieczna. Trzeba ją odświeżyć.
Co myślicie o tym, żebyśmy spróbowali ratować demokrację, zdejmując z niej część balastu, jakim jest niechęć do polityków, posłów, partii, parlamentu?
Jest taki demokratyczny mechanizm wymyślony w starożytnej Grecji, stosowany w Renesansie i teraz zyskujący uznanie. Lider demokratów mógłby go przedstawić w duchu populistycznej fali jako "odebranie decyzji elitom i oddanie ludziom". Nie chodzi o referenda, gdzie o najważniejszych sprawach decyduje ogół mający mgliste pojęcie o skutkach.
Dlaczego o podatkach, reformie sądów, wieku emerytalnym, prawie do aborcji decydują partyjni liderzy pod wpływem ideologicznie dobranych ekspertów i lobbystów? Liderzy wiedzą, jak wybić się w partii, ale na innych sprawach znają się tak jak wszyscy. A na przygotowanie się do konkretnej decyzji mają mało czasu. Bo uczestniczą, spotykają się, jeżdżą.
Grecy odkryli, że demokracja mądrzej decyduje, jeśli dla rozwiązania problemu wylosuje się zróżnicowany panel złożony ze zwykłych ludzi i da się mu czas na naukę, słuchanie różnych ekspertów, dyskusje.
Tacy obywatele nie podlegają partyjnej dyscyplinie, chwilowo nie mają innych zajęć, nikomu nie zawdzięczają swej roli. Po pracy w panelu obywatelskim wracają do dawnego życia. Skupiają się więc na meritum i proponują to, co w świetle wiedzy najlepiej służy ogółowi. Gdyby mechanizm paneli obywatelskich zastosować powszechnie przy sejmie i samorządach, osłabłoby wrażenie, że o wszystkim decydują samolubne elity. Wkrótce setki tysięcy ludzi mogłyby powiedzieć "decydowałem w tej sprawie". Miliony mogłyby mówić "moja żona/wujek/mama decydowała w tej sprawie". Demokratyczne podejmowanie publicznych decyzji stałoby się powszechnym doświadczeniem i powodem do dumy.
Posłowie i radni mogliby się zająć wybieraniem i kontrolowaniem władzy, dbaniem o jakość praw, zlecaniem tematów panelom. Ale mieliby mniej władzy.
Dla demokracji panele są szansą. Może się ona spełnić, kiedy zrozumiemy, że, nie mając nic nowego do zaproponowania, idziemy tropem kolejnych porażek do klęski, a propozycja inteligentnego podzielenia się władzą ze zwykłymi ludźmi to mocna demokratyczna odpowiedź na autorytarny populizm.
Czy się na to zgodzicie?
"Nowa demokracja!”
PiS pławi się w bezkarności. Kosi kasę, rozwala państwo, a teraz stał się morderczy, lekceważąc przygotowania do odparcia pandemii, kisząc kasę i zaganiając społeczeństwo do urn w szczycie epidemii. Wszystko to w ramach konstytucyjnego systemu parlamentarnego. Wyobraźcie sobie, że na tle tego upadku, opozycja mówi: "Zróbmy sobie prawdziwą demokrację! Nie walczymy o władzę, by rządzić. Oddamy państwo obywatelom." Czy taka oferta nie skruszy autorytarnej fali? Czy nie przekona ludzi demokracja dla wszystkich - nie tylko dla klasy politycznej?
Czy od kłótni i głosowania na rozkaz nie jest lepsza odnowa demokracji, w której będzie reguła pokornej władzy, zasada wyrównywania dostępu, uspołecznione sądy, decyzje podejmowane przez panele przy pomocy ekspertów? PO ma hasło "Nowa Platforma! Nowa energia!". OK. A w jakiej sprawie? Brakuje trzeciej nóżki - treści. Pasuje trzeci trzon: "Nowa demokracja!". Byłoby co opowiadać wyborcom. A po pandemii i po wygranych wyborach nie trzeba by tragicznie wybierać między tym, co jest i tym, co już było, bo można byłoby zacząć budowę demokracji XXI w.
Czy PiS dość nam dokuczył, byśmy byli na taką zmianę gotowi?
Czy COVID wystarczająco obnażył słabość obecnego systemu w większości państw Zachodu?
Czy demokracja jest dla was tego warta?