PolskaIle utopiliśmy w Iraku?

Ile utopiliśmy w Iraku?

Pięć lat temu zakładano, że na operacji irackiej zarobimy 4 miliardy dolarów. W rzeczywistości nasze firmy sprzedały w Iraku towary za zaledwie 300 milionów.

Ile utopiliśmy w Iraku?
Źródło zdjęć: © Przegląd

31.03.2008 | aktual.: 31.03.2008 13:05

Już w początkach XVI w. ostatecznie stwierdzono, że do prowadzenia wojny potrzebne są pieniądze, pieniądze, pieniądze... Na wojnie można jednak zarobić, jeśli w ślad za działaniami militarnymi idą również ekonomiczne. Do Iraku ruszaliśmy, by strzec tam porządku oraz wolności, ale i z poważnymi nadziejami na sukcesy biznesowe. W końcu Polacy to jedni z najważniejszych sojuszników Amerykanów, przy tym naród przedsiębiorczy i ponoć z uzdolnieniami do indywidualnych działań gospodarczych. Niestety, z przywileju bycia Ważnym Sojusznikiem niewiele wynikło, a i polskie talenty do biznesu okazały się przereklamowane. Wielkie nadzieje na dobre interesy znalazły niewielkie pokrycie w rzeczywistości. Najwięcej środków pochłania obecnie nasza misja w Afganistanie. W roku bieżącym i ubiegłym jest prawie trzy razy droższa od irackiej. Irak jest tańszy, bo tam USA biorą na siebie ponad 70% wszystkich kosztów związanych z obecnością polskiego kontyngentu (my płacimy tylko za sprzęt, broń i amunicję). Nie zmienia to jednak
faktu, że gdy podliczyć wszystkie wydatki poniesione od 2003 r., pierwszego roku naszej obecności militarnej nad Tygrysem i Eufratem, będzie to najkosztowniejsza operacja zagraniczna polskiego wojska po operacji berlińskiej w 1945 r. (Czechosłowacja w 1968 r. wypadła jednak taniej niż Irak).

Biznes marzy

W latach 2003-2007 na działania w Iraku Polska wydała łącznie 830 mln zł. To głównie nakłady na zakupy i modernizację sprzętu wojskowego oraz dodatki do żołdu (szeregowy w Iraku dostaje netto miesięcznie 2200 zł plus 1540 zł za służbę za granicą i 110 zł za każdy dzień uczestniczenia w akcji bojowej). W tym roku wydatki będą większe niż w latach poprzednich, bo dochodzą jeszcze koszty wycofania się z Iraku, który chcemy opuścić do końca października. W sumie – osiągną 1,018 mld zł. Wydatki na działania wojskowe miały w założeniu zostać w sporej części zrównoważone wpływami z działań gospodarczych. Oczekiwania były bardzo duże. Pamiętaliśmy przecież koniec lat 70., kiedy to Irak Saddama Husajna nie został jeszcze uznany przez USA za głównego wroga Izraela, lecz stanowił pożądaną zaporę przed Iranem ogarniętym rewolucją islamską. W Bagdadzie i innych miastach pracowało wtedy kilkadziesiąt tysięcy Polaków, budowaliśmy tam elektrownie, cementownie i drogi, sprzedawaliśmy broń. Irak był jednym z najważniejszych
partnerów handlowych Polski wśród krajów rozwijających się. Przed 1990 r. polsko-irackie obroty handlowe wynosiły ok. 250 mln dol. rocznie, a wartość maszyn i urządzeń polskich firm działających w Iraku przekraczała 50 mln dol. Pierwsza wojna z USA i embargo nałożone przez ONZ sprawiły, że wymiana handlowa zmalała niemal do zera – w 2001 r. obroty wyniosły tylko 380 tys. dol. W 2003 r., w ślad za polskim wojskiem, nad Tygrys i Eufrat mieli jednak ruszyć przedsiębiorcy, by wydobywać ropę, odbudowywać miasta i drogi, przywracać elektryfikację, rozwijać szkolnictwo i ochronę zdrowia, pomagać administracji lokalnej. Te nadzieje były uzasadnione, bo przedstawiciele amerykańskiej administracji obiecywali stronie polskiej udział w kontraktach sięgających aż 4 mld dol. Byliśmy przecież wśród najważniejszych koalicjantów USA, a z tego, co zrozumieli nasi politycy, wynikało, iż udział w przedsięwzięciach gospodarczych na terenie Iraku będzie zarezerwowany dla państw udzielających wsparcia wojskowego siłom USA.
Wprawdzie szybko okazało się, że te 4 mld dol. stanowiło tylko zachętę reklamową, mającą zmniejszyć opory naszych władz przed posyłaniem wojska do Iraku, ale 2 mld miały być niemal jak w banku. Ministerstwo Gospodarki zaczęło przyjmować zgłoszenia od firm zainteresowanych przetargami na inwestycje w Iraku, setki przedsiębiorców szukały informacji w Krajowej Izbie Gospodarczej, wkrótce powstały też Polsko-Iracka Izba Gospodarcza oraz Iracko-Polska Izba Handlowa (dziś już nieprowadzące działalności). Rychło jednak okazało się, że to nie Polacy zdobywali zamówienia i zwyciężali w przetargach. Przedsiębiorstwa amerykańskie i brytyjskie otrzymały wprawdzie wojskowo i administracyjnie zagwarantowane przywileje w Iraku, ale i my mieliśmy szanse – np. na udział w najbardziej pobudzającym wyobraźnię przedsięwzięciu, jakim jest eksploatacja irackich pól naftowych. Tyle że na marzeniach się skończyło. Nie było wsparcia ze strony naszych władz, nie było walki o interesy polskich przedsiębiorstw u amerykańskich
polityków, nie było starań o przychylność irackiej administracji. Z drugiej strony – polskie firmy nie wykazały inicjatywy i właściwie tylko czekały, aż ktoś przyniesie im gotowe kontrakty na eksploatację irackich złóż. Podobnie było w innych dziedzinach. – Na pewno nie odnieśliśmy żadnych spektakularnych korzyści finansowych czy gospodarczych z naszego zaangażowania wojskowego w Iraku. Nic takiego nie miało miejsca – twierdzi Jeremi Mordasewicz, ekspert konfederacji pracodawców Lewiatan.

Słomiany zapał

W staraniach o irackie złote runo zabrakło nam zdolności organizacyjnych, talentów biznesowych, wiedzy, pracowitości, umiejętności radzenia sobie w nietypowych sytuacjach. Objawiły się natomiast typowy dla Polaków słomiany zapał i skłonność do ustępowania przy pierwszych trudnościach. W 2003 r. zamiar podjęcia działalności na irackim rynku czy rozwinięcia eksportu zgłosiło ponad 1,6 tys. przedsiębiorstw. Cztery lata później zostało niespełna 50, ale w praktyce ich działalność jest znikoma. Nasi urzędnicy i przedsiębiorcy stanowią generalnie trzecią ligę europejską (było to widać np. po 2004 r., gdy mieliśmy największe spośród nowych członków Unii kłopoty w obsadzeniu przysługujących nam stanowisk w UE). Trudno było nam więc funkcjonować na irackim rynku i umiejętnie popierać działania biznesowe. Nie zorganizowaliśmy tego, co powinno stanowić podstawę działania gospodarczego w Iraku – czyli współpracy przedsiębiorców, wojska i dyplomacji, wspieranej przez skoordynowane działania resortów gospodarki, obrony i
spraw zagranicznych. Rządy Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego w praktyce całkowicie zrezygnowały z jakiegokolwiek wsparcia dla naszych działań gospodarczych w Iraku. Przeszkadzał wysoki wciąż poziom zagrożenia i wybuchające ciągle bomby (w Iraku zginęło dotychczas 28 Polaków, w tym 22 żołnierzy z naszej misji wojskowej). Nie udało się nawiązać współpracy między polskimi przedsiębiorcami a godnymi zaufania partnerami pracującymi na miejscu, w Iraku. Po stronie polskiej generalnie zabrakło „ludzkiej infrastruktury” – czyli Irakijczyków z odpowiednią pozycją i dojściami, którzy dbaliby o sprawy polskich firm, doglądali ich interesów, przekonywali własnych decydentów, a czasami umieli też dać w łapę. Nasze firmy działały trochę po omacku. Zamiast zdobywać zamówienia w strefie, którą administrowało polskie wojsko, korzystać z jego wsparcia i kontaktów z lokalną administracją, postawiły na aktywność w Bagdadzie. Tam wprawdzie był największy rynek i najwięcej do zdobycia – ale i najsilniejsza
konkurencja zagraniczna. W stolicy Iraku zaczęło działalność konsorcjum dwudziestu kilku polskich firm, zorganizowane przez Bartimpex, które miało się zająć odbudową infrastruktury. Duże zagrożenie, zamachy terrorystyczne i stan ciągłej niepewności sprawiły, że wycofały się one w 2004 r. Wtedy też zaczął się, zakończony już niemal całkowicie, odwrót polskich przedsiębiorstw od irackiego rynku. Wprawdzie w grudniu 2006 r. zebrała się w Warszawie po sześcioletniej przerwie Polsko-Iracka Komisja Mieszana ds. Współpracy Gospodarczej (pod wysokim kierownictwem, bo obu stronom przewodniczyli ówcześni ministrowie gospodarki), która debatowała o współpracy w dziedzinie ropy, gazu i energetyki oraz o ułatwieniach dla polskich przedsiębiorców, ale nic z tego nie wyszło. Lepiej niż nam współpraca z Irakiem wychodzi wielu innym państwom. Np. Chińczycy nie wysłali żadnych wojsk do Iraku – ale ich firmy zawarły już kontrakty na ponad miliard dolarów. Czechy, kraj znacznie mniejszy od Polski, w ubiegłym roku przegoniły już
nas pod względem wielkości eksportu do Iraku. Dużą aktywność przejawiają też firmy tureckie, irańskie, indyjskie czy pakistańskie.

Za Husajna było lepiej

A Polska? Łącznie, od czasu amerykańskiej interwencji w 2003 r., ok. 60 firm sprzedało w Iraku towary za zaledwie 300 mln dol. Pewnie wynik byłby lepszy, gdyby polskie przedsiębiorstwa znalazły się na listach preferencyjnych, kompletowanych przez administrację amerykańską, ale nie zdołaliśmy tego załatwić. W czasie wojny istnieje zwiększone zapotrzebowanie na dostawy wojskowe, więc do współpracy między naszą armią i gospodarką dochodziło tylko w branży zbrojeniowej. Logiczne zatem, iż największym beneficjentem polskiej obecności w Iraku stały się nasze fabryki broni i grupa Bumar, organizująca eksport i kontynuująca wcześniejszą działalność centrali Cenzin. Na nich właśnie przypadła lwia część polskich dostaw do Iraku. Sprzedajemy tam np. lekkie pojazdy opancerzone Dzik, karabiny automatyczne Beryl, pistolety maszynowe Glauberyt, pistolety P99 (niemieckie walthery produkowane w Polsce na licencji), aparaturę radarową. Z innych branż – udało się sprzedać kilka wagonów, kombajnów rolniczych, kontenerów,
transformatorów energetycznych, części zamienne do maszyn i silników, sery i twarogi, mleko, jaja. Z Iraku nie importujemy praktycznie niczego. Najlepszy dla współpracy gospodarczej był w ostatniej dekadzie rok 2005, kiedy polsko-iracka wymiana handlowa osiągnęła 94 mln dol. Od tego czasu obroty spadają i będą spadać, gdyż trudno przypuszczać, by po opuszczeniu Iraku przez nasze wojska utrzymał się tam dotychczasowy popyt na sprzęt wojskowy z polskich fabryk. W 2007 r. obroty wyniosły już tylko 72 mln dol., ponad trzykrotnie mniej niż w najlepszych czasach za Saddama Husajna. Na jego obaleniu Polska zrobiła zatem wyjątkowo kiepski interes. Bierzmy przykład z rycerza

– Na współpracy z Irakiem zarabiają Bułgaria, Rumunia, Słowacja, Niemcy, Węgry, Serbia. Czy im wszystkim opłaca się robić interesy w tym kraju, a tylko nam nie? – mówi Edward Pietrzyk, ambasador w Iraku, który wrócił już na placówkę po ciężkich obrażeniach odniesionych w zamachu w październiku 2007 r. (Bartosz Orzechowski, kierowca, zginął). Ambasador wskazuje, że na irackim rynku konkurencja jest coraz ostrzejsza, więc również my powinniśmy być tam obecni – ale jednocześnie zauważa, że po kraju można się poruszać w miarę bezpiecznie tylko transportem wojskowym, a ewentualne rozmowy z irackimi partnerami gospodarczymi najlepiej prowadzić na terenie polskiej bazy, pod ochroną wojska. Tyle że za siedem miesięcy polskiego wojska już w Iraku nie będzie. „Wysoki stopień zagrożenia w Iraku utrudnia wymianę handlową z tym krajem – ocenia tymczasem resort gospodarki. – Obecna współpraca gospodarcza oceniana jest jako niewspółmierna do zaangażowania Polski w proces stabilizacji i odbudowy Iraku. Dotychczasowe
inicjatywy KIG, a także innych organizacji samorządowych aktywnie wspieranych przez Ministerstwo Gospodarki zaowocowały o wiele niższym od spodziewanego zaangażowaniem polskich przedsiębiorców na irackim rynku”, stwierdza dalej Ministerstwo Gospodarki. Zdanie o współpracy „niewspółmiernej do zaangażowania Polski” jest oczywiście prawdziwe. Trudno natomiast zauważyć inicjatywy Krajowej Izby Gospodarczej i innych organizacji, a zwłaszcza jakiekolwiek „aktywne wsparcie” ze strony resortu gospodarki. Zdaniem Ministerstwa Gospodarki, w Iraku otwierają się perspektywy przed firmami oferującymi artykuły rolno-spożywcze, lekarstwa, komponenty dla przemysłu farmaceutycznego, środki ochrony roślin, maszyny i urządzenia dla energetyki, transportu i rolnictwa. Może i się otwierają, ale na pewno nie przed naszymi. Jeśli przez prawie pięć lat nie umieliśmy podjąć tam satysfakcjonujących działań gospodarczych, to na pewno nie osiągniemy tego w ciągu siedmiu ostatnich miesięcy pobytu polskich żołnierzy. Oni robią, co mogą,
ale na pewno nie zrównoważą bierności i nieporadności naszych przedsiębiorców i polityków. Jedyne, co nam pozostało, to wykonać jak najsprawniejszy, najszybszy i najmniej kosztowny odwrót. Tak jak w bajce, w której do rycerza przyszli mieszczanie, prosząc o obronę przed terroryzującym ich smokiem. – Coo, smok? Szybko, dawać konia, zbroję, tarczę, natychmiast! – Wspaniale, dzielny rycerzu! – ucieszyli się mieszczanie – ale może naostrzysz miecz, opracujesz plan walki ze smokiem, przygotujesz się jakoś? – Zwariowaliście? Jakie przygotowania, jaki plan? Tu trzeba zwiewać!

Andrzej Dryszel

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)