Idziemy po was! Ukraińscy partyzanci mszczą się na Rosjanach
Na zajętych przez Rosjan terenach rodzi się już ukraińska partyzantka. Ale lepiej byłoby dla samych Ukraińców i ich sąsiadów, aby tę wojnę wygrała regularna armia - pisze Piotr Łukasiewicz w tygodniku "Polityka".
11.07.2022 12:58
Szary Mercedes minął kawiarnię Sztorm i wtoczył się na plac – po jego drugiej stronie jest urząd burmistrza Melitopola. Siedząca obok kierowcy kobieta zastanowiła się przez chwilę nad niezwyczajną jak na poniedziałkowy poranek pustką przed urzędem, przed którym ustawiali się zwykle mieszkańcy w kolejce po pomoc. Kobieta, Jewgienija Zajcewa, niedawno rozpoczęła tu pracę, którą załatwił jej wujek, Jewgienij Balicki, członek kolaborującego z Rosjanami zarządu miasta.
Wcześniej przyjeżdżała sama, ale kilka dni temu znalazła na drzwiach swojego budynku kartkę z ostrzeżeniem dla kolaborantów: "Idziemy po was!". Mąż postanowił więc, że będzie ją podwozić do nowej pracy, jakże cennej w tych ciężkich czasach. Samochód zwalniał właśnie przy latarni, gdy nastąpiła potężna eksplozja. Autem rzuciło, przejechało wraz z nieprzytomnym i zakrwawionym małżeństwem jeszcze kilka metrów. Na szczęście dla Jewgienii i jej męża ukraińscy partyzanci, którzy podłożyli bombę, umieścili ją w pobliżu betonowej studzienki, która skierowała siłę wybuchu obok samochodu. Zajcewa została ranna w szyję i głowę, mąż odniósł cięższe rany. Przeżyli.
Wśród pracowników kolaboracyjnego urzędu wybuchła panika i przekonanie, że Ukraińcy przyjdą też po nich. Balicki zażądał od Rosjan dodatkowego posterunku wojskowego. Partyzanci ukraińscy również wyciągnęli wnioski ze spartaczonego zamachu – następna bomba będzie większa i lepiej ułożona.
Czekamy w ciemnościach
Na zajętych już przez Rosjan terenach południowej Ukrainy rodzi się ukraiński ruchu oporu. Jego działania, wciąż bardziej incydenty niż regularne akcje, widać głównie wokół Melitopola i Chersonia. Te dwa miasta Rosjanom udało się zająć najwcześniej, jeszcze na początku marca. W tych pierwszych tygodniach wojny wciąż jeszcze pozowali na "wyzwolicieli" – planowali pokojową okupację, pozwalając nawet na sporadyczne demonstracje miejscowej ludności. Szybko jednak zaostrzyli reżim. Na ulicach zatrzymywali młodych mężczyzn, przeszukiwali ich telefony i sprawdzali, czy nie mają "nazistowskich" tatuaży.
W reakcji na to powstały pierwsze zalążki partyzantki. W kwietniu Armia Partyzancka Berdiańska ogłosiła: "Okupanci i kolaboranci! My, armia partyzancka rośniemy w siłę i czekamy na was w ciemnościach!". W Melitopolu, Energodarze i Chersoniu partyzanci zaczęli wysadzać węzły kolejowe i mosty, strzelać do żołnierzy rosyjskich, a nawet rzucać się na nich z nożami. Zginął między innymi prorosyjski bloger Walerij Kuleszow z Chersonia, zastrzelony we własnym samochodzie.
Partyzanci to nie tylko lokalni cywile mszczący się na Rosjanach. Są wśród nich oficerowie ukraińskich sił specjalnych, szkolonych zresztą przez CIA w walkach nieregularnych już od 2015 r. Są też oficerowie wywiadu wojskowego oraz służby bezpieczeństwa SBU. Same służby ukraińskie oficjalnie wspierają te działania, kolportują mailowo podręczniki sabotażu i dywersji. Zalecają jednak, by po ściągnięciu na telefon ukryć je albo skasować.
Z podręcznika można się dowiedzieć m.in., jak zatruwać źródła wody i jak kamuflować swoją pracę u okupantów i kolaborantów. Kluczowe jest obserwowanie sił rosyjskich i meldowanie, zwłaszcza o przelotach dronów – wcześniej trzeba się nauczyć je rozpoznawać. Jeśli rosyjska maszyna przelatuje nad twoim terenem po raz drugi, masz 10 minut na ukrycie się. Tyle zajmie operatorowi przekazanie do rosyjskiej artylerii namiarów na cel w twojej okolicy.
Taki styl działania partyzantki wynika wprost z przyjętego przez ukraińskie dowództwo charakteru obrony. W pierwszych tygodniach walk rosyjską inwazję powstrzymywały oddziały regularnych sił zbrojnych Ukrainy, ale działające nieco po partyzancku. Zasadzka, strzał z Javelina w przejeżdżający czołg, odskok i rozproszenie się żołnierzy. Późnej zbiórka i powtórzenie akcji. Niedawne przejście na stacjonarny pojedynek artyleryjski w Donbasie wymusiło na Ukraińcach podobne działania. Ich lekkim pododdziałom trudno walczyć z okopaną artylerią i czołgami.
Na terenach zajętych już przez Rosjan jest jednak więcej przestrzeni dla partyzantki, którą przecież Ukraińcy mają we krwi. Ich mitologię oporu tworzy legenda Ukraińskiej Armii Powstańczej, jednej z najlepiej zorganizowanych partyzantek drugiej wojny światowej. Walczyła z Niemcami, dokonywała pogromów Polaków i Żydów, ale – co najważniejsze dla jej obecnych spadkobierców – stała się mitem założycielskim państwa ukraińskiego z powodu walki z Sowietami. Z rąk UPA tylko w pierwszej powojennej dekadzie zginęło ponad 30 tys. radzieckich żołnierzy i milicjantów. Więcej niż na wojnie w Afganistanie i Czeczenii razem wziętych.
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY SIĘ PRZENIEŚĆ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"
To z mitu i kolorystyki UPA czerpały skrajnie prawicowe czy wręcz neonazistowskie jednostki, choćby słynny pułk Azow, który dziś stał się po prostu jednostką fanatyków wolnej Ukrainy, podległą zresztą ukraińskiemu ministerstwu obrony.
Cztery zasady
Współczesne partyzantki różnią się jednak znacząco od tych z drugiej wojny. Tamte były masowe, oparte na powszechnej mobilizacji uciskanej przez okupanta ludności, zbudowane wokół struktur państwa podziemnego albo jego zalążków, jak w Polsce, Francji czy Jugosławii. Współczesne partyzantki, takie jak w Afganistanie, Iraku lub Syrii, mają inny charakter. Inne też okoliczności decydują o ich sukcesie.
Po pierwsze, potrzebują oparcia w jakimś zewnętrznym mocarstwie. Tak działali Sowieci w Korei, Amerykanie w Afganistanie w latach 80., Syryjczycy i Irańczycy w Iraku po 2003 r. Dla takiego mocarstwa partyzantka staje się najczęściej narzędziem osłabiania innego mocarstwa – ale narzędziem, które trzeba nieustannie wspierać. Amerykanie wycofali się z Syrii w 2019 r. i zostawili kurdyjską partyzantkę na pastwę Irańczyków i Turków, osłabiając nie tylko koalicję przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu, ale również swoją wiarygodność.
Po drugie, teren. Dawni partyzanci walczyli w lasach, a nawet na otwartych terenach, bo okupanci nie mieli śmigłowców ani dronów. Współcześni partyzanci muszą się chronić w górach i jaskiniach, albo w przypominających góry… miastach. W "dolinach" ulic i na "zboczach" bloków mieszkalnych okupanci tracą przewagę powietrzną. To dlatego talibowie w Afganistanie i sadryści w Iraku wyspecjalizowali się w terrorze miejskim. Na otwartym i płaskim terenie nie mieliby szans.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Po trzecie, potrzebna jest odskocznia. Współcześni partyzanci muszą znaleźć wytchnienie w państwach ościennych, gdzie nie sięgną ich rakiety okupanta. Muszą gdzieś wywieźć swoje rodziny narażone na represje. To ponownie lekcja Pakistanu, gdzie kryli się afgańscy talibowie, albo partyzantki szyickiej w Iraku, której członkowie odpoczywali w Iranie albo wśród sprzymierzeńców z Hezbollahu w Libanie.
I wreszcie – po czwarte i najważniejsze – poparcie społeczne. Współczesne przykłady pokazują, że partyzantki są najskuteczniejsze w ostro podzielonych społeczeństwach. Amerykanów zwalczały w Iraku skrajnie nienawidzące się rebelie szyicka i sunnicka, a w Afganistanie talibowie równie mocno co Zachodu nie znosili afgańskich Tadżyków.
Tyle teorii współczesnych insurekcji, niekoniecznie przecież obowiązujących w Ukrainie. Na razie partyzantka ukraińska odnosi drobne sukcesy, jak zamach na Zajcewą czy wybuchy pod domami kolaborantów. Rzadko bezpośrednio mierzy się z rosyjskim okupantem. Ale ukraińskie państwo i regularna armia wciąż działają na pełnych obrotach – partyzantka nie musi ich jeszcze zastępować. Jeśliby jednak Rosja zaczęła wygrywać, przedstawione wyżej warunki skutecznej partyzantki znów zaczną obowiązywać.
Oczywistym kandydatem na mocarstwo-patrona są Stany Zjednoczone, posiadające w tej roli bogate, choć różne doświadczenia. Z jednej strony wspierane przez USA ruchy robotnicze w Europie Środkowej pod rządami Sowietów odniosły sukces w późnych latach 80. Z drugiej marny los antykomunistycznej rebelii wspieranej przez CIA w latach 50. w Albanii czy odpuszczenie przez Amerykanów powstania węgierskiego w 1956 r. nie napawają optymizmem.
Czy poparcie społeczne dla partyzantki w Ukrainie byłoby masowe, tak jak dziś dla regularnej armii? Czy długotrwała okupacja nie zmieniłaby tych postaw? Nie przywróciłaby podziału na zachodnią i wschodnią Ukrainę? Rosjanie mają spore doświadczenie w brutalizacji życia pod własną okupacją, jak choćby w Czeczenii. Nie wiadomo, jaka w takiej sytuacji byłaby postawa większości Ukraińców.
Odłamkiem w Polskę
Do roli odskoczni dla ukraińskiej partyzantki nadawałaby się wciąż wolna zachodnia Ukraina. Albo Polska i Rumunia. Ale zanim dojdziemy do takiej decyzji, znów warto przyjrzeć się podobnym przypadkom. Syria, Turcja, Pakistan, Indie w Kaszmirze, czyli państwa wspierające rebelie u swoich sąsiadów, stały się mimo woli państwami wojennymi, obszarami militaryzacji życia, dominacji struktur siłowych i upadku nawet pozorów demokracji.
Pokonanie Rosjan przez regularne siły zbrojne Ukrainy wciąż jest możliwe, zakładając, że zachodnia pomoc – sprzętowa, wywiadowcza i finansowa – będzie nadal płynąć. Dla Zachodu to niska cena za powstrzymanie Rosji. I wciąż niższa niż rachunek za rozpętanie w Ukrainie masowej wojny partyzanckiej, której najgorsze konsekwencje nie ominęłyby Polski.