PublicystykaIan Buruma: Jakoś to będzie. Mimo Trumpa

Ian Buruma: Jakoś to będzie. Mimo Trumpa

Czy po roku politycznych katastrof jest jakikolwiek powód do optymizmu? Czy można znaleźć choć jeden pozytyw w czasach po Brexicie, kiedy po europejskiej jedności pozostały jedynie zgliszcza, a prezydentem Stanów Zjednoczonych został Donald Trump? Chrześcijaństwo naucza, że rozpacz to grzech śmiertelny, więc nadziei wypadałoby przynajmniej poszukać.

Ian Buruma: Jakoś to będzie. Mimo Trumpa
Źródło zdjęć: © East News

20.01.2017 16:09

Amerykańscy liberałowie pocieszają się teraz, że niebezpieczne rządy ignoranckiego, krzykliwego, autorytarnego narcyza, na dodatek wspieranego przez milionerów, byłych generałów, propagatorów zmyślonych newsów i neofitów skrajnych ideologii, wreszcie zelektryzują polityczną opozycję. Mają nadzieję, że Trump zjednoczy przeciwko sobie wszystkich tych, którzy wciąż wierzą w liberalną demokrację, i to zarówno na lewo, jak i na prawo od centrum. W tym optymistycznym scenariuszu ruchy obywatelskie, organizacje praw człowieka, sektor pozarządowy, Partia Demokratyczna, a nawet niektórzy Republikanie - zrobią wszystko co w ich mocy, aby powstrzymać najgorsze impulsy Trumpa. Wybuchnie uśpiony polityczny aktywizm, pojawią się masowe protesty, a idealizm liberałów powstrzyma falę prawicowego populizmu. Cóż, być może.

Inni szukają pocieszenia w tym, że wewnętrznie sprzeczne plany Trumpa – obniżenie podatków przy jednoczesnym podniesieniu wydatków na infrastrukturę, wsparcie dla zostawionej samej sobie klasy średniej, a jednocześnie radykalne ograniczenie pomocy państwowej i cofnięcie ustawy o służbie zdrowia - spowodują, że jego administrację zniszczą walki wewnętrzne i brak kompetencji.

To się oczywiście może wydarzyć. Ale protesty nie zdadzą się na wiele. Wielkomiejskie demonstracje przeciwko Trumpowi zapewne zirytują rozkochanego w sobie prezydenta, a moralne uniesienia w ruchu oporu na pewno solidnie rozgrzeją serca protestantów. Ale bez realnej organizacji politycznej, protesty będą powtórką z rozrywki i podzielą los Occupy Wall Street: skończy się na nieskutecznych gestach.

Jednym z najbardziej niebezpiecznych założeń współczesnego populizmu jest twierdzenie, że partie polityczne są przestarzałe, i że powinno się je zastąpić masowymi ruchami i charyzmatycznymi liderami, którzy będą ‘wyrażać głos ludu’. Co za tym idzie, wszyscy, którzy się im sprzeciwią, staną się automatycznie wrogami ludu. Idąc dalej w tę stronę, dochodzimy już do dyktatury.

Liberalną demokrację można ocalić tylko pod warunkiem, że partiom politycznym głównego nurtu uda się odzyskać zaufanie elektoratu. Partia Demokratyczna musi wziąć się za siebie. Hasła z kampanii Sandersa w rodzaju ‘dajmy sobie wycisk’ nie wystarczą, żeby uniemożliwić Trumpowi demontaż instytucji, które Amerykanie tworzyli wspólnie od ponad dwóch stuleci właśnie po to, by ochronić kraj przed takimi jak on demagogami.

To samo tyczy się międzynarodowych porozumień i instytucji, których przetrwanie zależy od wspólnej woli ich obrony. Trump wiele razy podkreślał swój dalece obojętny stosunek do NATO i zobowiązań USA w Azji Wschodniej. Wybór Trumpa podważy Pax Americana, który i tak został mocno nadwyrężony przez szereg idiotycznych wojen. Jeśli znikną gwarancje amerykańskie i pewność, że demokratyczni sojusznicy mogą liczyć na pomoc USA, instytucje zbudowane po II wojnie światowej w celu utrzymania pokoju nie mają szansy długo przetrwać.

Być może w tym mroku można dostrzec promyk nadziei. Europa, Japonia i Korea Południowa nauczyły się przesadnie polegać na obronie militarnej USA. Japonia ma znaczne siły zbrojne, ale jest mocno ograniczona pacyfistyczną konstytucją, którą napisali Amerykanie w 1946 roku. Europejczycy są całkowicie niezdolni do obrony własnych granic, co wynika z ich samozadowolenia, inercji i opieszałości.

Jest równie prawdopodobne, że linia Trumpa „Najpierw Ameryka!” wreszcie zmotywuje Europę i Azję Wschodnią do zmian i zadbania o swoje własne bezpieczeństwo. Kraje europejskie powinny stworzyć zintegrowaną armię obronną, która byłaby mniej zależna od Amerykanów. Kraje Dalekiego Wschodu i Azji Wschodniej mogłyby pod przewodnictwem Japonii stworzyć własny rodzaj NATO, aby stanowić przeciwwagę dla dominujących Chin.

Ale nawet jeśli to wszystko udałoby się osiągnąć (a tu pojawia się duży znak zapytania) są to długie procesy. Europejczycy nie będą chcieli płacić wyższych podatków na swoją własną obronę. Niemcy nie mają ani środków, ani ochoty na to, aby kierować sojuszem militarnym. Większość Azjatów, w tym wielu Japończyków, nie zaufałoby Japonii w roli lidera. Obecny rząd premiera Shinzo Abe chce dokonać zmian w pacyfistycznej konstytucji – to pierwszy krok konieczny do tego, aby zakończyć okres całkowitego uzależnienia od Ameryki. Ale rewizjonizm premiera wynika z nacjonalistycznej ideologii, która z reguły służy uzasadnianiom zbrodni przeszłości i nie pozwala wyciągać z nich właściwych lekcji. Samo to dyskwalifikuje Japonię jako potencjalnego lidera lokalnego sojuszu wojskowego.

Chociaż nadszedł najwyższy czas na to, aby ponownie przemyśleć porządek światowy, który USA zbudowało po drugiej wojnie światowej, prezydentura Trumpa raczej nie będzie okazją do spokojnego namysłu. To raczej trzęsienie ziemi, które wyzwala siły, których nikt nie jest w stanie kontrolować. Zamiast zachęcić Japończyków do przemyślenia na nowo swojej strategii obrony, Trump zagra na najgorszych instynktach japońskich nacjonalistów.

Europa też raczej nie sprosta wyzwaniom, jakie pojawiają się w obliczu erozji Pax Americana. Bez poczucia autentycznej europejskiej solidarności, europejskie instytucje wkrótce staną się wydmuszkami, a być może zupełnie znikną. Widoczne sukcesy demagogów dodatkowo osłabiają poczucie solidarności w Europie.

Jeśli jest coś, dzięki czemu możemy poczuć się pewniej, to na pewno nie jest to liberalna demokracja, lecz kapitał najpotężniejszych wrogów: Moskwy i Pekinu. Trump, przynajmniej na krótką metę, zdaje się być dobrą nowiną dla Władimira Putina i chińskiego przywódcy Xi Jinpinga. Bez amerykańskiego przywództwa lub silnego sojuszu demokracji, nikt ani nic nie przeszkodzi chińskim i rosyjskim ambicjom.

To nie musi doprowadzić do katastrofy w ciągu następnych kilku lat. Rosja i Chiny będą raczej powoli testować granice swojej władzy: Ukraina dziś, jutro może kraje bałtyckie; Morze Południowochińskie dziś, za jakiś czas Tajwan. Będą iść na przód, aż wreszcie pójdą za daleko. A wtedy może stać się wszystko. Wielkie potęgi często ładują się w wielkie wojny. To jeszcze nie powód do rozpaczy na nowy rok, ale też na pewno nie powód do optymizmu.

Ian Buruma

Ian Buruma - holenderski historyk pracujący w USA, profesor w Bard College, zajmuje się demokracją, prawami człowieka i dziennikarstwem. Autor wielu książek, m.in. "Śmierć w Amsterdamie. Zabójstwo Theo van Gogha i granice tolerancji" i "Rok zerowy. Historia roku 1945".

Copyright: Project Syndicate, 2017

Źródło artykułu:Project Syndicate
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)