"I niech Cię teraz chroni Bóg, niech skrzydła swe rozłoży Anioł Stróż"
Wika, przysypiając w samochodzie, słucha piosenki, która daje jej nadzieję: "Tato powiedział mi: Ukraina to my. Mama śpiewała mi: Ukraina to ty". Obok niej śpią 2-letnia Sasza i 7-letnia Nastia. Kobieta wierzy, że wkrótce wrócą do Białej Cerkwi, ale teraz jadą w nieznane. Nigdy nie zapomni słów jednej z córeczek: "Ratuj mnie, mamo!".
Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Publikujemy reporterskie notatki z ostatnich chwil przed rosyjską inwazją na Ukrainę i pierwszych dni wojny. Z perspektywy ludzi i ich emocji. Autorami są Patryk Michalski z Wirtualnej Polski i Mateusz Chłystun z RMF FM, którzy od początku roku spędzili blisko miesiąc w Ukrainie.
***
W Kijowie taksówkarze od stycznia żartowali, że dziennikarze z całego świata przyjechali opowiadać o inwazji, której nie będzie. Im częściej było słychać, że jest nieunikniona, tym więcej ludzi wyłączało telewizory i odcinało się od najnowszych informacji. Wewnętrzny głos podpowiadał, że nawet jeśli "coś" się zacznie, to "gdzieś daleko", ale "na pewno nie tutaj". Pewnie na wschodzie kraju. Przecież wojna trwa tam od ośmiu lat. Na pewno nie wszędzie. Na pewno nie w stolicy. Ludzie doskonale potrafią odsuwać od siebie myśl o wojnie.
Zobacz także
Głowę łatwo uspokoić, kiedy wszystko dookoła wygląda prawie normalnie. Tylko na ulicach miasta każdego dnia było mniej samochodów. – Pewnie przez drogie paliwo – uspokajał jeden z mieszkańców Kijowa.
Weekend przed wojną był jak kilka ostatnich. Wcześnie rano rezerwiści wyruszyli za miasto ćwiczyć taktykę. Bardziej doświadczeni z bronią w ręku, początkujący z drewnianymi kałasznikowami. Uczyli się dopiero podstaw: współpracy, koordynacji. Mężczyźni, kobiety, starsi i młodsi. Był nawet pan po sześćdziesiątce i pani o kulach. Nikt nie przypuszczał, że to ostatni taki trening.
Poza tym normalne życie. Zakupy przed południem, otwarte sklepy i restauracje pełne ludzi. Młodzież zaczęła pić wódkę z colą w pobliżu Majdanu chwilę po godz. 18. Były toasty za pokój. Babuszki sprzedawały papierosy na sztuki. Na Chreszczatyku co kilka kroków muzyka. Za kilkadziesiąt hrywien można było rozładować frustrację, uderzając w worek treningowy. Albo kopnąć piłkę piętą, żeby wpadła do bramki, nie strącając rozstawionych butelek.
Tylko niedziela była bardziej refleksyjna. Morze kwiatów i zniczy pojawiło się przy zdjęciach Bohaterów Niebiańskiej Sotni na ulicy Instytuckiej. Ukraińcy od rana wspominali tych, którzy oddali życie za wolną i niepodległą Ukrainę osiem lat temu. Rany jeszcze się nie zagoiły. Wieczorem starszy mężczyzna usiadł na bruku przed zdjęciem młodej dziewczyny. Płakał jak dziecko.
Wieczór z Putinem
Atmosfera zgęstniała w poniedziałek wieczorem. Tylko na chwilę. Niecałe trzy dni przed napaścią. Putin w swoim telewizyjnym wystąpieniu odmówił Ukrainie prawa do istnienia. Ludzie z nosami w telefonach nie mogli uwierzyć w to, co czytają.
Wiktoria nie była w stanie obejrzeć przemówienia w całości.
– To nie na moje nerwy. Putin całkowicie zwariował - komentowała następnego dnia w krótkiej przerwie od pracy. – Jestem analityczką finansową. Od lat oceniam ryzyko i wyciągam wnioski. Za każdym razem, kiedy zastanawiam się, czy będzie wojna, to wiem, że nie wygląda to dobrze. Mój kolega po fachu też tak uważa. Z drugiej strony, mój wujek, który kiedyś pracował w KGB i organizował nawet ewakuację ludzi po katastrofie w Czarnobylu, mówi, że Putin na pewno nie zaatakuje Kijowa. On jest spokojny i zostaje w mieście.
Wiktoria miała nadzieję, że to wujek ma rację, dlatego wstrzymywała się z decyzją o wyprowadzce do Wrocławia. – Dostałam taką propozycję od firmy i zaczęłam się zastanawiać, bo mój syn skończył dopiero dwadzieścia lat. Po rozwodzie mam tylko jego. On mówi, że jeśli zacznie się wojna, będzie walczył. Rozumiem to, ale nie chcę, żeby miał zmarnowane życie przez jednego wariata.
Zobacz także
Nie było czasu na dalsze rozterki. Rzeczywistość odciągnęła myśli od wojny. Wiktoria umówiła się na pomiar okien w swojej daczy pod miastem. – Jutro jadę z fachowcem. Zrobię remont i będę mogła pracować stamtąd, kiedy zrobi się cieplej. Wokół jest mnóstwo zieleni i spokoju. Nie chcę już tego dłużej odwlekać.
Wyjątkowo długa noc
W środę znowu wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Nawet ruch samochodów w centrum był większy. Po południu okazało się, że od północy zacznie obowiązywać stan wyjątkowy. Nie zrobiło to na nikim specjalnego wrażenia. Władza zapewniała, że nie będzie szczególnie uciążliwy dla ludzi.
Wieczorem na ulicach pojawiło się więcej policjantów. Nic nadzwyczajnego. Kilka radiowozów przyjechało do stłuczki w pobliżu Majdanu. - Mam nadzieję, że to nie cisza przed burzą – powiedziała na pożegnanie znajoma, tuż przed wejściem do metra.
Do hotelu Ukraina, jak zazwyczaj po zmroku, zaczęły się schodzić te same kobiety. W lobby wolno popijały herbatę i colę w oczekiwaniu na ewentualnych klientów. Chwilę później w "Pijanej Wiśni" wpatrzona w siebie para kończyła randkę, karmiąc się wiśniami w alkoholu. Nie widzieli nikogo oprócz siebie. Obok wiśniówkę "na dobry sen" popijała spracowana dostawczyni jedzenia.
Tylko grupa 20-latków przed wejściem spoglądała coraz częściej w telefony, bo z każdą minutą napływało coraz więcej niepokojących informacji. Coraz trudniej było przymykać na nie oko:
"Władze marionetkowych republik poprosiły Rosję o pomoc wojskową", "Prezydent Ukrainy dzwonił do Putina, ale ten nie odebrał", "Zełenski apeluje do społeczeństwa rosyjskiego, by powstrzymało wojnę", "Kolejne cyberataki na strony najważniejszych ukraińskich urzędów". Wielu mieszkańców nie mogło zasnąć.
Każda minuta przybliżała Ukrainę do wojny. "Sekretarz Stanu USA sugeruje, że zanim skończy się noc, Rosja rozpocznie inwazję", "Nocne samoloty do Kijowa zawracane", "Przestrzeń powietrzna nad Ukrainą zamknięta dla lotów cywilnych". Kiedy zaczęły się obrady nadzwyczajnego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ, jasne było, że dla Rosji to wymarzony moment, by postawić kropkę nad "i".
Tuż przed godz. 5:00 czasu kijowskiego 24 lutego 2022 roku Putin wypowiedział wojnę Ukrainie, kłamliwie nazywając ją "specjalną operacją wojskową".
"Zaczęło się"
Tuż po godz. 5:00 napisała Wiktoria. "Myślałam, że to fejk, ale właśnie się zaczęło. Wygląda na to, że wypiliśmy kawę 48 godzin przed wojną. Jebać Putina. Zero paniki. Będziemy walczyć. Uważaj na siebie."
Ulice w centrum Kijowa były całkowicie puste. Tylko włączone światła w kolejnych budynkach zdradzały, że prawie nikt już nie śpi. Służby porządkowe zdążyły jeszcze wyczyścić chodniki i ulice, jakby nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło.
Przez kilka minut wszyscy zastanawiali się, co właściwie znaczy ta "operacja Putina". Niektórzy byli przekonani, że dotyczy wyłącznie Donbasu. Szybko przekonali się, że nie. Około dwudziestu minut po zakończeniu wojennego przemówienia wybuchy było słychać już w Kijowie. Ukraińskie siły poinformowały o ataku rakietowym i bombowym na lotnisko w Boryspolu. Nikt już nie miał wątpliwości.
Przed hotelem Ukraina – ruch. Większość dziennikarzy zaczęła relacje w hełmach i kamizelkach.
Spalone tajemnice nad miastem
Taksówki przestały kursować. Drogi wyjazdowe z miasta zaczęły się blokować jeszcze przed świtem. Kolejki do stacji benzynowych można było liczyć w kilometrach. Ludzie zabrali dokumenty, niewielkie walizki, zapasy jedzenia i wyruszyli w drogę. Przed siebie: na wieś, w góry, na zachód Ukrainy, pod którąś z granic, do Polski, do rodziny. Mężczyźni do 60 lat ze świadomością, że nigdzie nie wyjadą. Mogą tylko odwieźć kobiety i dzieci w bezpieczniejsze miejsce. Sami muszą zostać i walczyć.
Zobacz także
– Jadę zawieźć matkę, żonę i dzieci do domu w górach przy granicy z Rumunią – mówi w pośpiechu trzydziestokilkulatek. Samochody wypakowane po brzegi. Przestraszone psy i koty między ludźmi. Przecież to też członkowie rodziny. Wszyscy w jednej chwili zaczynali stawać się wojennymi uchodźcami. Niezależnie od tego, czy uciekali nowym bmw, czy ładą, która gasła co kilka minut. Wyjazd z Kijowa zajmował nawet 7 godzin.
W tym czasie centrum miasta zamarło. Już nic nie wyglądało normalnie. Zamknięte sklepy i restauracje. W pobliżu przejeżdżały pojedyncze samochody i transporty wojskowe. Kolejki było widać tylko przy bankomatach. Ludzie zaczęli przekazywać sobie informacje o pierwszych ofiarach. W powietrzu czuć było dym. Na ubrania spadał biały popiół niesiony przez wiatr. Trwało palenie tajemnic w najważniejszych urzędach, żeby żadna nie dostała się w ręce najeźdźców. Wszystko, co ważne dla ministerstw, ambasad i setek instytucji, unosiło się właśnie nad miastem.
Popiół spadał też na ramiona Dmitrija i Aliny. Zamiast konfetti. Ona w kremowej sukience, ciężkich butach i szarej kurtce z wiązanką białych kwiatów. On w granatowym garniturze z włosami zaczesanymi do tyłu. To miał być wyjątkowy dzień. I był, ale nie tak, jak sobie zaplanowali. Wojna przełożyła im ślub. Wciąż się uśmiechali, wpatrzeni w siebie. Zrobili kilka pamiątkowych zdjęć z widokiem na Majdan.
Pospolite ruszenie
W okolicach ratusza cywile zaczęli odbierać broń.
– Gdzie można się zapisać do Obrony Terytorialnej? – pytał postawny mężczyzna strażników w dzielnicy rządowej. Nie on jeden szukał tego miejsca. W mieście widać było mobilizację. Nie było paniki. Nawet kiedy zawyły pierwsze syreny. Przypadkowo napotkani ludzie obiecywali sobie, że się nie poddadzą.
Kiedy syreny wyły kolejny raz, życie przenosiło się pod ziemię. Mieszkańcy schodzili do stacji metra, które zamieniły się w schrony. Setki ludzi z walizkami, plecakami, karimatami. Rodzice z dziećmi, ukochane przytulanki, babcie, dziadkowie, psy, koty, chomiki, papuga w klatce. Siedzieli, leżeli, spali, czytali, obserwowali, patrzyli przed siebie. Niektórzy w pośpiechu zmierzali w stronę dworca kolejowego.
– Próbujemy się wydostać za miasto, do znajomych. Może tam będzie bezpieczniej – tłumaczyła para studentów.
Z domu do schronu, ze schronu do domu
Po kilkudziesięciu minutach bez alarmu ludzie wracali do domów. Do kolejnego sygnału ostrzegawczego. I tak na zmianę. Dom-schron, schron-dom, dom-schron. W nocy ludzi budziły syreny albo dźwięk wybuchów. Chociaż niektórych, po wcześniej nieprzespanej nocy, nic nie było w stanie wyrwać z łóżka.
Słoneczny poranek drugiego dnia wojny zaczął się w Kijowie od alarmu przeciwlotniczego. Ludzie znowu zeszli do stacji metra. Za każdym razem podobne widoki: ktoś śpi w kącie, obok dzieci jedzą kanapki. Starsza pani w kożuchu patrzy przestraszona przed siebie. Obok pięciolitrowa butelka z wodą. Mały kundelek naprzeciwko zaczepia chłopaka, domagając się uwagi. Inni w telefonach co chwilę sprawdzają, czy ruscy zbliżają się do miasta. Władze wezwały do powszechnego oporu i przygotowywania koktajli Mołotowa. Kto mógł, od razu zabrał się do pracy.
Najwięcej ludzi zebrało się na stacji metra Vokzalna, tuż przy głównym dworcu kolejowym. Brakowało miejsca. Ludzie przyjeżdżali ze wszystkich stron, ocierając się o siebie. Na walizach czekali na pociąg, bilet, jakąkolwiek możliwość wyjazdu. Część próbowała dostać się bezpośrednio na dworzec. Kolejki do kas ciągnęły się przez dziesiątki metrów. Uzbrojeni żołnierze przyglądali się tłumowi.
– Biletów do Lwowa nie ma. Na dzisiaj, jutro i pojutrze – słychać było z okienek. Koniki miały za to dużo biletów. – Kupiłem wcześniej grupowy, jest autentyczny. Zapłacisz, wsadzę cię do pociągu i pojedziesz – przekonywał mężczyzna w czapce. Nikt mu nie wierzył. Mimo desperacji ludzie woleli stać w kolejce, szukać innych możliwości.
W pobliżu dworca działały nieliczne sklepy. Ostatnie paczki papierosów, sporo koniaku, wódka, czekolada, kawa i słodycze. Zapasy towaru topniały w mgnieniu oka. Jeszcze rano można było znaleźć w mieście pieczywo, ale nikt nie wiedział, jak długo będzie to możliwe.
Nagle w mieście zaczęły wyć syreny. Tłum w okolicach dworca biegiem ruszył do podziemi. Ludzie wiedzieli, że nie dla wszystkich wystarczy miejsca. Z nieznanego powodu duża grupa zaczęła napierać w przeciwnym kierunku, na zewnątrz. Dzieci płakały, syreny wyły jeszcze głośniej.
Niektórzy zdecydowali się pobiec w stronę kolejnej stacji metra. Kilkanaście minut biegu przez puste miasto z nerwowymi spojrzeniami w stronę nieba. Czy nic nie leci? Czy nic nie wybucha? Czy jeszcze zdążę się schować? Wszyscy szukali schronienia, oprócz dwóch mężczyzn, którzy na ławce popijali wódkę. Bez strachu patrzyli na puste miasto.
Po kilkunastu minutach alarm ustał. W podziemiach pojawiły się grupy mężczyzn w cywilnych ubraniach. Wszyscy mieli nadzieję, że są ze służby bezpieczeństwa. Choć wokół nie brakowało podejrzanych twarzy. Jeden chciał pieniędzy na przejazd metrem, mimo że jeździło za darmo. Drugi próbował odnaleźć się w mieście, dopytując o papierosy.
Drogi wyjazdowe z Kijowa nieco się rozładowały. Na obrzeżach wciąż otwarte były supermarkety. Ci, którzy zostali, robili zapasy żywności. Przed stacjami benzynowymi wciąż ustawiały się kolejki. Zgromadzenie zapasu paliwa mogło trwać nawet kilka godzin. Tylko w nielicznych miejscach można było wlać więcej niż 20 litrów. Samochody wypełnione po brzegi wyruszały w drogę. W starej ładzie może zmieścić się nawet dziewięć osób.
Łapać dywersantów
W Wasylkowie, 40 kilometrów na południowy zachód od Kijowa, mieszkańcy obserwowali, kto pojawia się w mieście. Dokumenty kontrolowali policjanci i dwóch postawnych mężczyzn o ciemnej karnacji, którzy podali się za przedstawicieli Rady Miejskiej. Nie wyglądali na miejscowych. Obecność dziennikarzy przykuła uwagę pani mer, która dopytywała o szczegóły.
Przyszła też jedna z mieszkanek: - W sklepach na razie wszystko jest. Żyję tutaj z dziećmi. Na razie nigdzie się nie wybieram, choć w nocy słychać było ostrzał.
Obok ratusza mężczyźni odbierali broń. W ostatnich godzinach przed atakiem. Nikt nie miał złudzeń, że w końcu wojna przyjdzie i tutaj. Przyszła. Kolejnej nocy toczyły się zacięte walki o miasto i pobliskie lotnisko. Jego zajęcie mogło być elementem podejścia do Kijowa.
W Wasylkowie złapano też rosyjskich dywersantów, którzy podawali się za polskich dziennikarzy. Kolejnych udało się zestrzelić jeszcze na niebie. Spadli na ukraińską ziemię w rosyjskim transportowcu. W kolejnych dniach rosyjską odpowiedzią był atak rakietowy na miasto. Kilka godzin po ostrzale okolice Wasylkowa płonęły. Pocisk uderzył w zbiornik z paliwem. Ludzie mówią, że pożar było widać nawet z Kijowa.
Psy słyszą więcej
Kolejna noc wojny - w Białej Cerkwi - z pozoru była spokojna. Tylko psy niemiłosiernie ujadały, jakby słyszały, co dzieje się kilkadziesiąt kilometrów dalej. To wtedy zaczynała się walka o Wasylków.
Wokół całkowita ciemność. Mieszkańcy miast i wsi – na prośbę wojska – wyłączali światła. Blask było widać tylko z kilku okien hotelu robotniczego, który od kilkudziesięciu godzin gościł uciekinierów z Kijowa.
Od rana w mieście trwały przygotowania do obrony. Informacja o krążących dywersantach rozeszła się błyskawicznie. Ruscy przebierańcy w ukraińskich mundurach chowali się w okolicy. Mieszkańcy i żołnierze sprawdzali samochody przejeżdżające przez miasto. Mężczyźni układali worki z piaskiem, tworząc kolejny punkt kontrolny.
Nad kolejką kilkunastu samochodów nisko przelatują dwa rosyjskie samoloty. Dźwięk automatycznie wgniata ludzi w ziemię. Tym razem nic nie wybuchło.
"Mamo, ratuj mnie"
W mieście wszyscy organizowali pomoc. Wśród mieszkańców błyskawicznie rozeszła się informacja o młodej matce, która za wszelką cenę chce wyjechać z dwiema małymi córkami. - Mąż pracuje w Niemczech, samochód stoi na podwórku, a ona nie ma prawa jazdy. Została sama z babcią i matką. Możecie jechać razem? – zapytał nas Wowa, jeden z mieszkańców Białej Cerki.
29-letnia Wika i jej córki: dwuletnia Sasza i siedmioletnia Nastia, po wybuchu wojny wyjechały za miasto. Zatrzymały się u znajomych na wsi. Tam były tylko trochę spokojniejsze. Wika wiedziała, że musi uciekać.
Wika przyszła z kilkoma reklamówkami, do których zdążyła wrzucić trochę pampersów dla Saszy i trochę ubrań na zmianę. Na drogę usmażyła placki z gotowanych ziemniaków z kiszoną kapustą, ugotowała jajka. Wzięła też torbę z surowymi ziemniakami i opakowanie makaronu. Dziewczynki zabrały ulubionego pluszaka.
Ze łzami w oczach pożegnała się szybko. W drodze do samochodu zdołała tylko drżącym głosem powiedzieć "powierzam wam całe moje życie". Przez kilka pierwszych kilometrów Sasza powtarzała ciągle "mama, do domu", "mama, do domu". Nastia siedziała bez słowa przez kilka godzin.
Dopiero po wielu godzinach Wika powiedziała, dlaczego tak bardzo chciała wyjechać. – Chwilę przed tym, zanim zaczęła się wojna, Sasza zerwała się w nocy z krzykiem "ratuj mnie, mamo". Dopiero później zobaczyłam, co właśnie się dzieje. Wiedziałam, że muszę uciekać.
W Białej Cerkwi zostały mama i babcia Wiki. Tato niedawno zmarł. Pracował w fabryce broni, więc przez całe życie oswajał ją z karabinami i pistoletami. Uczył, jak się z nimi obchodzić. W drodze kobieta dostała kolejne informacje o bombardowaniu miasta.
– Nie mogę się dodzwonić do nikogo. Zaraz odejdę od zmysłów – powtarzała kilkukrotnie. Niepewność trwała kilkadziesiąt minut. Szczęśliwie, za każdym razem, ktoś oddzwaniał ze schronu. Ludzie ginęli kilometr od rodzinnego domu dziewczyny. Po okolicy rozbiegli się dywersanci. Nawet przez telefon słychać było przelatujące samoloty.
Dzieci wojny
Dziennie rzadko udawało się przejechać więcej niż 300 kilometrów. Niemal przed każdą miejscowością ustawione były punkty kontrolne. Każdy był sprawdzany przed przejazdem dalej. Dokumenty, bagażnik. Wjazd do Chmielnickiego zajął niemal pięć godzin. Mimo rozpoczynającej się o godz. 22:00 godziny policyjnej korek samochodów ciągnął się po horyzont. Bokiem przejeżdżały transporty humanitarne. Ewakuowane dzieci, chorzy, obserwatorzy OBWE, dyplomaci. Wszyscy byli bardzo cierpliwi, mimo że samochody przesuwały się tylko o 200-300 metrów w godzinę. Zdarzało się, że w środku nocy kierowcy przysypiali w korku.
7-letnia Nastia doskonale rozumiała, co się dzieje. W drodze zadzwoniła do niej koleżanka z klasy, by powiedzieć, że bardzo się boi, bo kilka dni wcześniej przyjechała do Polski z ciocią, bez mamy. Tęsknota była nie do zniesienia. Pocieszała ją. Jeszcze niedawno widziały się w szkole. Rozmawiały o łyżwach.
Dzieci były bardzo dzielne. Wytrzymywały w samochodzie nawet kilka godzin. Na nic nie narzekały. Transporty wojskowe i pojedyncze czołgi z czasem stały się dla dziewczynek atrakcją. Malutka Sasza mówiła po swojemu, że ona jest policjantką, a po chwili dmuchała w gwizdek.
O noclegu w hostelu, hotelu, noclegowni, nie było mowy. Na całej trasie ucieczki z Kijowa wszystkie miejsca rozeszły się natychmiast. Szczególnie w mniejszych miejscowościach zakwaterowali się ci, którzy liczyli, że sytuacja niedługo się poprawi, albo odwlekali decyzję o wyjeździe z kraju.
Wiejskie szkoły zamieniały się w noclegownie. Mieszkańcy organizowali patrole sąsiedzkie i wskazywali, gdzie można spędzić noc. Ludzie przynosili czystą, pachnącą pościel, by choć na chwilę można było odpocząć. Dzieci spały obok matek w sali lekcyjnej. Jedno łóżko stało nawet na korytarzu, pod zdjęciami okolicznych żołnierzy, którzy zginęli w Donbasie. Rano bez słowa ruszały dalej.
Odkręcanie tablic
Wszędzie było widać mobilizację. Nikt nie siedział z założonymi rękami. Przygotowywanie okopów, ustawianie worków z piaskiem, ścinanie drzew i gałęzi. – Jesteśmy gotowi, by szybko zrobić zapory. Może czołgi po nich przejadą, ale ciężarówki z dostawą paliwa już nie – tłumaczyli mieszkańcy.
Koparki, traktory, ciężarówki, samochody terenowe – ludzie organizowali się od pierwszych godzin wojny. Tylko w mniejszych miejscowościach obrona terytorialna narzekała na brak sprzętu. Bronili miast własnymi ciałami. Z bronią sygnałową, zabytkami ze strychu i sztyletami.
– To nie wystarczy, by czuć się bezpiecznie. Przekaż, że potrzebujemy broni. Świat musi o tym wiedzieć – mówił jeden z obrońców miasta.
Każdy działał jak mógł: masowa produkcja koktajli Mołotowa, gotowanie zupy dla żołnierzy, pomoc w transporcie. Ochotnicy wyruszyli też, by odkręcać wszystkie tablice informacyjne i drogowskazy wzdłuż drogi. Tak, by okupanci musieli polegać na własnych mapach i umiejętnościach, w które nikt za bardzo nie wierzy.
Po drodze były jednak miasta, gdzie wojna jeszcze nie zajrzała. W jednym z nich największą uwagę w centrum przykuwał samochód z trumną przywiązaną na dachu. W Czerniowcach ludzie spacerowali po centrum. Otwarty był nawet targ. W okolicznych miejscowościach było podobnie, aż po samą granicę z Rumunią.
"Muszę wam coś powiedzieć"
Z każdym pokonanym kilometrem Wika i dziewczynki czuły się bezpieczniej. Zbliżaliśmy się do granicy z Węgrami. Na jednej ze stacji benzynowych kobieta zabrała ze sobą białą reklamówkę z ubraniami dzieci. Szukała czegoś wśród rzeczy Saszy i Nastii. Wcześniej kilka razy dopytywała, czy strażnicy graniczni będą dokładnie przeszukiwali torbę, bo wiezie ze sobą leki i nie chciałaby, żeby ktoś je zabrał. Później zawiesiła głos, jakby dalej czymś się martwiła.
Po kilkunastu minutach Wika zmieniła ton. - Muszę wam coś powiedzieć. Mam ze sobą coś, czego nie możemy przewieźć przez granicę. Nie gniewajcie się.
Wika wyciąga zawinięty pistolet schowany między ubrankami dziewczynek. Obok kładzie amunicję kaliber 9 mm. - Najpierw zabrałam ją na wieś, gdyby trzeba było bronić dziewczynek. Nie wiedziałam, z kim wyruszam w drogę. Wolałam ją mieć. Przysięgam, że nie mam więcej niespodzianek – żartuje.
Kilkanaście kilometrów przed granicą nie widać już patroli obrony terytorialnej, której można byłoby bezpiecznie przekazać broń. Zabezpieczony pistolet został zakopany w lesie w oznaczonej lokalizacji.
Nawet mąż Wiki, Aleksander, który pracuje w Niemczech, nie znał planu żony. Kiedy napisała mu wiadomość, odpisał: "Jesteś szalona, zabrałaś ze sobą nasze dziewczynki, ubrania, ziemniaki, makaron i spluwę. Kto by pomyślał. Chyba zacznę się Ciebie bać".
Chwila na pożegnanie
Wika odetchnęła z ulgą. Nawet kilkanaście godzin w korku przed przejściem granicznym minęło całkiem szybko. Dziewczynki spały, a ona słuchała piosenki. "Tato powiedział mi: Ukraina to my. Mama śpiewała mi: Ukraina to ty". - Mam nadzieję, że szybko wrócimy – powtarzała.
W tym czasie ojcowie i mężowie odprowadzali dziewczyny, żony, matki, dzieci do granicznego szlabanu. Chwila na pożegnanie. Ostatni pocałunek przed rozłąką. Albo ostatni w ogóle. Spojrzenie w oczy. Kobiety z dziećmi na rękach i niewielkimi torbami znikały za horyzontem. Młody chłopak chciał się jeszcze odwrócić, ale nie mógł. Nie chciał, żeby ktoś widział jego łzy.- Tak będzie lepiej. Kiedy oni będą bezpieczni, ja będę mógł walczyć – często powtarzali żołnierze, jakby to zdanie pozwalało im przetrwać.
***
Wiktoria z Kijowa wyjechała do Wrocławia. Jej syn razem z kolegami bronią miasta. W pierwszych dniach masowo produkowali koktajle Mołotowa. Kobieta organizuje zbiórki na apteczki taktyczne dla walczących cywilów.
W ostatnich dniach na Białą Cerkiew spadały kolejne rakiety. Wika, Nastia i Sasza z Białej Cerkwi są bezpieczne w Polsce. Aleksander dołączył do nich kilkanaście godzin później. Nie zamierza wracać do Niemiec. Właśnie zaczął pracę w Polsce.
W podziękowaniu napisał wiersz:
Спасибо вам, за то что были рядом.
Спасибо вам, за то, что вы есть тут.
Спасибо вам за всё, и за моих девченок.
И пусть тебя сейчас хранит Господь.
Пускай всегда, твой ангел, твой хранитель.
Расскинет крылья, и убережет.
Ты возвращайся целым, невредимым.
Мы ждём тебя, пускай хранит Господь.
Тебя.
***
Dziękuję Wam za to, że byliście obok.
Dziękuję, że jesteście tu.
Dziękuje Wam za wszystko, za dziewczyn moich los.
I niech Cię teraz chroni Bóg, niech skrzydła swe rozłoży Anioł Stróż.
Wracaj cały, zdrów.
Czekamy.
Niech Cię chroni Bóg.
Patryk Michalski Wirtualna Polska, Mateusz Chłystun RMF FM