Horror emeritius
Władza, ekonomiści i media straszą głodowymi emeryturami. Na szczęście przesadzają. Mają w tym interes.
Ta wizja może przerażać. A raczej powinna.
W narracji części polityków, ekonomistów i mediów wygląda to z grubsza tak: rok 2060, w Polsce jest już tylko 16 mln osób w wieku produkcyjnym (dziś 27 mln). Te 16 mln ma na utrzymaniu 11 mln osób w wieku poprodukcyjnym. Oczywiście nie wszyscy w wieku produkcyjnym pracują. Jeden pracujący przypada w najlepszym razie na jednego - już lub jeszcze - nie pracującego.
Zdaniem ekonomistów oznacza to, że emeryci dostaną średnio nie więcej, niż 30 proc. średniej płacy. Na dzisiejsze - jakieś 1000 zł na rękę. Oczywiście nie będą w stanie za to przeżyć, leczyć się, zapłacić za mieszkanie. Zwłaszcza że większość będzie dostawała mniej, niż wyniesie średnia emerytura.
Czyli emeryci będą masowo umierali na bruku - z głodu, zimna i nieleczonych chorób. Warszawa stanie się Kalkutą północy. W wizji ekonomistów za 40 lat nieliczni młodzi i sprawni Polacy będą się na wyremontowanych przez Unię chodnikach poruszali slalomem między stygnącymi ciałami staruszków, czyli swoich rodziców - dzisiejszych trzydziestolatków…
Gdyby ci politycy, ekonomiści i dziennikarze interesowali się innymi naukami społecznymi - np. socjologią, politologią, antropologią, psychologią społeczną - wiedzieliby, że tak się nie stanie i nie robiliby nam wody z mózgu, przepowiadając niestworzone historie. Bo zadziałają różne mechanizmy, które nie dopuszczą do takiej sytuacji. Ale one też będą miały różne skutki uboczne, o których warto myśleć, by się przygotować.
Po pierwsze: demokracja
Jeżeli zakładamy, że za 40 lat w Polsce będzie jeszcze jakaś demokracja, to ona sama sprawi, że nie będzie Kalkuty w Warszawie. W żadnej demokracji nie da się zagłodzić jednej trzeciej wyborców (zakładam, że część emerytów będzie sobie radziła).
Już Alvin Toffler w latach 90. przestrzegał, że starzenie się demokratycznych społeczeństw nieuchronnie prowadzi do przechwytywania coraz większej części PKB przez starsze, zawodowo bierne pokolenia. To się dzieje nawet w tak bardzo rynkowej demokracji, jaką są USA. Starsi wyborcy częściej głosują niż młodsi.
Jeżeli w społeczeństwie będzie ich jedna trzecia, to efektywnie przy urnach będzie ich przynajmniej połowa. Wybiorą sobie rząd, który złupi wszystkich i wszystko, ale nie da im umrzeć.
Kalkuta w Warszawie byłaby teoretycznie możliwa, gdyby w Polsce rządziła brutalna dyktatura. Taka jak w Związku Radzieckim podczas stalinowskiego Wielkiego Głodu na Ukrainie. Ale emerytury nie byłyby wtedy naszym największym problemem. Jeśli by w ogóle były.
Taki scenariusz oczywiście nie jest wykluczony, ale nie wydaje się bardzo prawdopodobny. Także z tego powodu, że Ukraina była pod rewolucyjną rosyjską okupacją. Obcym łatwiej jest narzucić drakoński porządek niż swoim. Instynkt plemienny sprawia, że swoi zawsze będą ciążyli ku bardziej egalitarnemu dzieleniu się biedą. Zwłaszcza skrajną biedą. Ćwiczyliśmy to w PRL.
Inny, możliwy wariant Kalkuty w Warszawie to twarda dyktatura wewnętrzna - taka jak Sanacja, która podczas wielkiego kryzysu strzelała do uczestników robotniczych i chłopskich protestów głodowych. Ale tu kluczem była przepaść klasowa tworząca poczucie obcości między biedotą, a piłsudczykowską elitą. Dziś aż takich tożsamościowych przepaści szczęśliwie w polskim społeczeństwie nie ma. Jest mało prawdopodobne, że się w ciągu jednego albo dwóch pokoleń odrodzą.
Po drugie: sprawność i zaradność
Duża część emerytów i dziś by nie przeżyła, gdyby liczyli tylko na emerytury.
Dla niewielu osób emerytura od początku oznacza zawodową bezczynność. Są branże - takie jak ochrona fizyczna, taksówki czy szkolnictwo wyższe - które bez emerytów nie mogłyby funkcjonować, jak teraz.
To oczywiście będzie się nasilało nie tylko wraz z topnieniem publicznych emerytur i rosnącą długością życia (jeśli nawet znów zacznie ona rosnąć), ale też wraz ze zmianą struktury gospodarki. Po sześćdziesiątce trudniej jest pracować w niektórych zawodach, ale dla innych prac wiek długo nie ma znaczenia.
Tendencja cywilizacyjna jest taka, że tych pierwszych zawodów ubywa, gdy tych drugich przybywa. Między innymi dlatego w gospodarkach bardziej rozwiniętych podnoszenie wieku emerytalnego nie jest takim politycznym wyzwaniem jak w Polsce.
W miarę, jak emerytury będą de facto malały, coraz większa będzie grupa emerytów poszukujących pracy. A ponieważ starsi ludzie są w coraz lepszej formie, większość z pewnością będzie mogła i chciała pracować dużo dłużej, niż by wskazywała dzisiejsza, obniżona przez PiS, ustawowa granica wieku emerytalnego.
Mam ponad 60 lat, ale nie jestem w gorszej formie, niż dekadę temu i nie czuję żadnego powodu, by iść na emeryturę. Sześćdziesięciolatkowie żyją dziś podobnie aktywnie, jak dwadzieścia lat temu żyli czterdziestolatkowie. Nie ma więc sensu zakładać, że do końca świata będziemy szli na emeryturę niedługo po 60-tce.
Coraz powszechniejsza praca emerytów osłabi presję na wzrost emerytur i zmniejszy opór wobec podnoszenia ustawowego wieku emerytalnego. Zapewne już dzisiejsi 50-latkowie zgodzą się na emeryturę dobrze po 70-ce, jeżeli rząd zaproponuje system, który zwolni z konieczności pracy malejącą grupę fizycznie lub psychicznie niezdolnych do pracy sześćdziesięciolatków.
Hasło "tyrać do śmierci" robi oczywiście wrażenie, ale ze statystyk widać, że śmiertelne skutki ma w starszym wieku raczej zaprzestanie pracy, niż jej kontynuowanie. Odejście na emeryturę jest jednym z najsilniejszych egzystencjalnych stresów o dużym znaczeniu dla zdrowia.
Wiele osób żyłoby dużo dłużej, gdyby zachowały aktywność zawodową w stopniowo dostosowywanej do ich możliwości formie. Państwo i pracodawcy muszą się do tego przygotować. Będzie to tym łatwiejsze im bardziej nasilający się kryzys demograficzny, dotknie rynek pracy.
Po trzecie: migracja
Panika emerytalna siana przez część polityków, ekonomistów i mediów jest też odklejona od międzynarodowego kontekstu. Zwłaszcza od presji migracyjnej, która już narasta i będzie dalej rosła z powodu zmian klimatycznych. Fakt, że z piramidy demograficznej wynika, iż za 40 lat będzie w Polsce zaledwie 16 mln osób w wieku produkcyjnym, niewiele nam mówi o tym, ile takich osób istotnie w Polsce będzie.
Rzeczywistość międzynarodowa jest taka, że Polska będzie miała tylu obywateli, ilu będzie chciała. Demografia jest tylko jednym z czynników. Migracja będzie podobnie istotna przynajmniej przez najbliższe kilkadziesiąt lat. W ostatnich latach przyjęliśmy ponad milion młodych Ukraińców.
Ten trend będzie trwał, jeśli tylko nie zatrzyma go głupia polityka. Wprawdzie wiele wskazuje, że strumień Ukraińców wysycha, ale za to rośnie migracyjna presja z Azji, Afryki i Bliskiego Wschodu. To jest długotrwały trend. Trudno go będzie zatrzymać na naszych granicach.
Żaden polski polityk dziś Wam tego nie powie, ale byłoby bardzo dziwne, gdyby przez następne 40 lat Polska przyjmowała mniej niż 100-200 tys. migrantów rocznie.
Może nie wypełnią oni całej demograficznej luki, ale nawet jeżeli migracja nie sprawi, że w 2060 r. będziemy wciąż mieli 27 mln obywateli w wieku produkcyjnym, to ich liczba będzie z pewnością dużo bliższa 27 niż 16 milionom. Za cztery dekady istotną część rynku pracy będą już stanowiły dzieci dzisiejszych młodych imigrantów, a oni sami w większości będą wciąż zawodowo czynni.
Dziś jest to trudne do wyobrażenia ze względów politycznych, ale nawet obecny ksenofobiczny rząd już się zastanawia, jak ułatwić migrację do Polski lekarzy, których najbardziej spektakularnie brakuje. I nie słychać społecznego sprzeciwu. A niebawem odczujemy podobnie dramatyczny deficyt pielęgniarek. I też je chętnie przyjmiemy.
Nie tylko z Ukrainy, ale także z Azji i z Afryki. Na krótkiej liście są również informatycy, nauczyciele języków i przedmiotów ścisłych oraz przyrodniczych, coraz bardziej potrzebni pracownicy opieki, kierowcy, budowlańcy, spawacze itd.
Na migrację tych grup rząd będzie się kolejno pod rosnącą presją pracodawców otwierał. Najpierw - jak wcześniej w innych krajach - będzie to akceptacja migracji czasowej, a potem przyjdzie zgoda na trwałe osiedlenie i naturalizację.
Nie dlatego, że ktoś tak sobie wymyślił, tylko dlatego, że zdeformowana piramida pokoleń będzie wymagała ciągłego uzupełniania. Inaczej nie da się podtrzymać normalnego działania społeczeństwa, gospodarki i państwa. Chcemy, czy nie, Polska będzie państwem migracyjnym i stanie się krajem wielokulturowym.
A właściwie już nim faktycznie się staje, tylko jeszcze tego nie widzimy, bo fizycznie Ukraińcy, czy Białorusini się od Polaków nie różnią. Gdyby Ukraińcy mieli zieloną skórę, już dziś Warszawa byłaby kolorowym miastem.
Cudów nie ma. Masowa imigracja wywoła polityczne napięcia. Ale jest nieuchronna. To znaczy, że nawet system czysto solidarnościowy pozwoli utrzymać stopę zastąpienia na poziomie bliższym obecnemu, niż 20 czy 30 proc., którymi nas straszą eksperci.
Po czwarte: kapitalizm
Może nasz kapitalizm nie jest jeszcze taki, jak na starym Zachodzie, ale czegoś się przez ostatnie 30 lat dorobiliśmy.
Ten proces będzie trwał przez następne dekady. Coraz więcej osób przechodząc na emeryturę, będzie miało zasoby pozwalające dokładać do emerytury otrzymywanej z systemu publicznego. Nie tylko oszczędności trzymane w systemie finansowym, ale firmy, mieszkania, domy wakacyjne, dobrze wykształcone i zarabiające dzieci stanowią taki rezerwowy zasób rosnącej z roku na rok części starszego pokolenia.
Będzie więc rosła grupa, dla której niska emerytura nie będzie egzystencjalnym problemem. Będzie to mniej więcej ta sama grupa Polaków, która przez większość życia sporo zarabiała, więc ma w ZUS ponadprzeciętny kapitał. To znaczy, że jeśli - jak proponuje lewica - uda się wprowadzić górny limit emerytur w systemie publicznym, pozostali będą mieli trochę większą kwotę do podziału.
Założenie, że wszyscy emeryci żyją z publicznej emerytury, na którym opierają się katastroficzne prognozy, jest reliktem peerelowskiego myślenia - podobnie jak pomijanie masowej migracji, demokratycznej presji i powszechnej zdolności 60-letnich emerytów do pracy.
W "realnym socjalizmie" rzeczywiście nie można było zgromadzić istotnych zasobów na starość. W kapitalizmie jest zupełnie inaczej. Na razie jest to słabo widoczne, bo większość emerytów to ludzie, którzy dużą część życia przeżyli w innym systemie, a potem przeszli finansową traumę transformacji. To się będzie zmieniało.
Za 10 lat na emeryturę zaczną przechodzić roczniki, które pracować zaczęły po 1989 r. Zróżnicowanie wielkości zasobów, jakimi dysponują polscy emeryci, będzie szybko rosło. A ważne są nie tylko zasoby materialne. Liczą się też zróżnicowane możliwości dzieci, które wspierają lub nie wspierają rodziców.
W PRL możliwości wsparcia były bardzo małe. W kapitalizmie spora grupa dzieci może w dużej części utrzymywać rodziców i to faktycznie ma miejsce przez trzy ostatnie dekady. To też trzeba brać pod uwagę, gdy myśli się o losie emerytów za kilkadziesiąt lat.
Więc po co nas straszą?
Jeżeli przynajmniej część z tych argumentów jest dla was przekonywająca, z pewnością się zastanawiacie, dlaczego nas tak straszą. Odpowiedź jest podobna jak w przypadku OFE. Chodzi o inwestycje. Ale nie o jakiekolwiek inwestycje. Nie chodzi o to, żebyście kupowali sobie większe mieszkania, które na starość sprzedacie z dużym zyskiem.
Nie chodzi o to, żebyście inwestowali w edukację w dzieci, w swoje małe firmy albo w wakacyjne domy. Chodzi o to, żeby za pośrednictwem sektora finansowego wasze obowiązkowe i dobrowolne składki jak najliczniej trafiły na giełdę i by za jej pośrednictwem przepłynęły do wielkich - w Polsce głównie państwowych - korporacji.
Jacek Rostowski, jeszcze jako minister finansów - dobrze ten system emerytur rynkowych rozpracował na przykładzie OFE. W narracji tych, którzy nas straszą, tylko emerytury rynkowe mają zapewnić nam bezpieczną starość.
Ale dobrze ugruntowana prawda jest taka, że w długim okresie (a oszczędzając na starość, myślimy o długim okresie) giełda rośnie mniej więcej tak jak PKB, czyli podobnie do funduszu płac, od którego zależy ilość pieniędzy w ZUS i nasze emerytury. Inwestując na giełdzie ostrożnie (inwestycje emerytalne muszą być ostrożne) ale inteligentnie, można zyskać trochę więcej, niż wzrost PKB.
Kiedy inwestuje się przez firmy zarządzające, tę nadwyżkę w większości pochłania ich wynagrodzenie. W najlepszym razie wynik jest taki jak w ZUS.
Cudów nie ma. Po doświadczeniu z OFE i różnymi funduszami inwestycyjnymi większość ludzi w Polsce to rozumie lub czuje. Rządowi i ekonomistom związanym z sektorem finansowym to się nie podoba.
Chcą mieć nasze pieniądze na giełdzie, by przy ich pomocy realizować swoje inwestycje i zyski, albo dlatego, że taka polityka wyrasta z ich ideologicznej wiary. Chociaż wiadomo, że wielkie giełdowe korporacje z zasady są mniej rentowne niż małe, zwłaszcza rodzinne inwestycje i firmy.
Krótko mówiąc, idea jest taka: trzeba nas dobrze nastraszyć, że ZUS padnie (chociaż wiadomo, że nie może upaść, dopóki jest wciąż zasilany składkami, co gwarantuje ustawa), albo wypłaci nam jakieś śmieszne emerytury (chociaż one zależą od składek, które wpłaciliśmy i lat życia, które będziemy mieli przed sobą, rezygnując z pracy), byśmy chcieli jak największą część naszych oszczędności na emeryturę przekazać na giełdę, gdzie inni z nich skorzystają, a my raczej nie.
Rząd woli z naszych podatków dopłacać do ZUS, żeby wyrównać to, czego mu brakuje przez transfery części naszych składek na giełdę (za pośrednictwem OFE albo PPE), niż wprost przelewać te pieniądze na giełdę, bo o to by oczywiście była polityczna draka.
Proste? Proste. Ale czy to znaczy, że nie warto się martwić o nasze pieniądze na starość? Nie! Trzeba tylko martwić się mądrze, nie ulegając panice, w którą część polityków, ekonomistów i mediów próbuje nas wpędzić.
To znaczy, że trzeba dbać: o demokrację, o służbę zdrowia i zdrowie, o powszechny ZUS-owski solidarnościowy system emerytalny, o otwartość kultury zdolnej do przyjmowania migrantów, o dzieci i ich rozwój, oraz o drobne inwestycje, jeżeli kogoś stać. W sumie to się może złożyć na całkiem dostatnią starość dla prawie każdego.
Jeżeli nie ulegniemy panice, która nas osacza.