Hołdys robi teatr ulicy
W weekend, na deskach warszawskiego Centralnego Basenu Artystycznego będzie można zobaczyć spektakl „Prawo McGoverna”. Autorem sztuki jest Zbigniew Hołdys, który debiutuje jako dramatopisarz. Przedstawienie warto obejrzeć nie tylko po to, aby zobaczyć muzyka w nowej roli, ale także dlatego, że wyreżyserował je zmarły niedawno Piotr Łazarkiewicz. W spektaklu gra m.in. 20-letni Tytus Hołdys, syn artysty, który wraz z kolegami założył grupę teatralną.
04.07.2008 | aktual.: 04.07.2008 20:59
Agnieszka Niesłuchowska: Jak się pan czuje przed weekendowymi spektaklami. Jest trema?
Zbigniew Hołdys: Jestem bezczelnym typem, więc jestem odporny na tremę. Bardziej jest to ekscytacja, której już dawno nie odczuwałem.
Są jeszcze jakieś bilety na sobotnie i niedzielne przedstawienia?
- Już nie, rozeszły się w błyskawicznym tempie. Stało się to po pierwszym pokazie, który odbył się w Starej Prochowni. Uzyskaliśmy pochlebne opinie od znakomitych ludzi teatru, takich jak Agnieszka Holland, czy Maria Seweryn.
Czy ci, którzy nie zdążyli kupić biletów, będą mogli jeszcze obejrzeć spektakl?
- Sądzę, że zaraz po wakacjach. Będziemy się starać, aby już od września regularnie pojawiał się na warszawskich scenach. Niewykluczone, że jeszcze w sierpniu wystawimy go w kilku polskich miastach.
Ostatecznego wykonania na scenie sztuki „Prawo McGoverna” nie zobaczy zmarły niedawno Piotr Łazarkiewicz, reżyser spektaklu. Co by powiedział, gdyby doczekał tej chwili?
On miał swoje powiedzonka, więc pewnie powiedziałby: „Absolutnie!”, „W punkt!”, albo „Bez dwóch zdań!”. To były jego trzy ulubione i często używał ich podczas prób. Ja nie miałem okazji ich usłyszeć, bo trzymałem się zasady, że podczas przedstawień nie wtrącam się w pracę reżysera i artystów. Piotr był bardzo entuzjastycznie nastawiony do tej sztuki. To on wpadł na pomysł oryginalnego i przewrotnego sposobu zagrania tej sztuki. Pomysł był tak zaskakujący, że kiedy zobaczyłem premierę w Starej Prochowni, oniemiałem. Niestety nie mogę zdradzić o co chodzi.
Pana sztuka wywołała już wiele pozytywnych opinii i komentarzy. Czy zachęciło to pana do pisania kolejnych sztuk teatralnych?
- Ja już wcześniej pisałem sztuki i robię to cały czas, więc żadna recenzja tego nie zmieni. Po prostu to lubię. Mam na biurku kilka kolejnych rozpoczętych scenariuszy i myślę, że jeszcze w wakacje skończę niektóre. To, czy w kolejnych spektaklach opartych na moim scenariuszu, zagrają „Niewinni Chłopcy” (trzyosobowa grupa teatralna, której jednym z członków jest Tytus Hołdys, syn artysty – przyp. red.), to już jest sprawa mniej istotna. Czas pokaże.
"Prawo McGoverna" to - jak pan mówi - thriller, a jakie będą pana kolejne sztuki?
- To prawda, „Prawo McGoverna jest dreszczowcem. Natomiast kolejna sztuka nosi tytuł „Adios i Ke”. Adios to imię mężczyzny, a Ke to kobieta. To będzie połączenie dramatu i komedii.
Czyli sztuka o miłości?
- Tak, miłość będzie tu czynnikiem decydującym. Najpierw jednak „Niewinni Chłopcy” muszą zaakceptować tekst i zgodzić się, aby dołączyła do nich dziewczyna. Zaczynał pan od pisania sztuk dla młodzieży. Scenariusze udostępniał pan bezpłatnie szkołom.
- I nadal je udostępniam. To jest temat, który media rzadko poruszają, bo pewnie jest to mało interesujące. Faktem jest jednak to, że jest wielu ludzi, chce coś zmienić w polskiej edukacji. To nie są ministrowie, ale ludzie działający lokalnie – uczniowie, nauczyciele. Odbywają się tam różne spotkania i ku mojemu zdziwieniu, jestem tam bardzo często zapraszamy. Cieszę się, że młodzi ludzie dostają do ręki rzecz, dzięki której mogą przeżyć niesamowitą przygodę, wykrzyczeć te prawdy, o których nikt na co dzień nie chce słuchać. Spełniam w ten sposób swoje dziecięce tęsknoty, bo ja też szlajałem się po ulicach. Nikt nie zwracał na mnie uwagi i mogłem skończyć różnie. Pamiętam wszystkie osoby, które podały mi wtedy rękę i teraz spłacam dług.
Chce pan przekonać ich, żeby zamiast po szkole iść na papierosa, czy brać narkotyki grali pana sztuki?
- Prawda jest taka, że oni mają życie wypełnione pustką. Najczęściej. Jedyna rzecz, która ich jednoczy to piwo czy papieros. Nikt ich nie zachęca do aktywności i poza szkołą nie mają nic do roboty. A wraz z nudą pojawiają się frustracje - dzieciaki zastanawiają się: „Dlaczego ten ma samochód i fajne ubranie, a ja nie mam?”. Potem rozpoczyna się gnojenie w szkole, wyzywanie. Określenia typu „down”, czy „szmata”, weszły na stałe do ich codziennego języka. I nagle pojawia się jakieś inne działanie – dowiadują się, że mogą zagrać w sztuce. W szkole mojego syna, gdzie została wystawiona sztuka "Pif-paf! Jesteś trup!", którą przełożyłem z języka angielskiego, wydarzyło się coś zadziwiającego. Ludzie, którzy do tej pory nie odzywali się do siebie, nagle się polubili, zaczęli chodzić na wspólne imprezy, stworzyli środowisko. To, co dalej z tym zrobią zależy od nich samych, ale na dwa, trzy miesiące w czasie których przygotowują sztukę, szkoła jest wyleczona z problemów.
Wspomniał pan o swoim synu. Jak ocenia pan jego grę? Jest pan bezkrytycznym ojcem?
- Wręcz przeciwnie. Jestem krytyczny względem niego, bo na tym polegają nasze relacje. On czasami mówi o mojej muzyce, że jest nudna jak flaki z olejem i ja się o to nie obrażam, bo wychodzę z założenia, że skoro on tak uważa, to coś w tym jest. Mi też zdarza się go skrytykować. Ostatnio podczas prób do „McGoverna” zwróciłem mu na coś uwagę. Widziałem, że w pierwszej chwili było mu przykro, ale później powiedział, że wie, że robię to, aby mu pomóc. Tytus ma dopiero 20 lat, jak sobie poradził w spektaklu?
- On gra mocną rolę chłopaka, który porywa prawnika, bo ten skrzywdził jego ojca. Pisząc ten wstrząsający scenariusz miałem pewne wyobrażenie bohatera. Kiedy Tytus wcielił się w tę rolę, byłem jednak zaskoczony, że odkrył w nim tyle zakamarków. Rzadko spotyka się tak młodych aktorów dramatycznych, więc kibicuję mu. Wszyscy mówią, że jest utalentowany i nieokiełznany. Agnieszka Holland, z którą rozmawiałem ostatnio na jego temat powiedziała, że to jest ciekawy przypadek, bo z jednej strony musi jeszcze popracować nad warsztatem, ale z drugiej szkoła aktorska mogłaby zabić w nim tę dzikość, która jest ponoć jego magiczną siłą. Ale trzeba wspomnieć również o tym, że w grupie „Niewinni Chłopcy” ma fantastycznych dwóch partnerów, którzy ukończyli Warszawską Szkołę Filmową –Tomka Solicha i Kamila Dąbrowskiego. Oni są rewelacyjnymi aktorami, gotowymi do najcięższych zadań. Cała trójka tworzy mieszankę wybuchową.
Czy pisząc „Prawo McGoverna” myślał pan właśnie o synu, o roli dla niego?
- Ja w ogóle zacząłem pisać z powodu Tytusa i nadal to robię dla konkretnych ludzi. Moim marzeniem jest to, aby w mojej sztuce zagrał kiedyś Janusz Gajos. Jestem jednak tylko gitarzystą i daleko mi do takich postaci. Dlatego koncentruję się na pisaniu dla tych, których znam i mógłbym ich namówić do grania. Przyczyną mojego pisania jest też to, że teatrowi potrzebna jest rebelia. Trzeba przestać sięgać tylko po sławne nazwiska.
Co dokładnie ma pan na myśli? Czy chce się pan całkowicie odciąć od tradycyjnego teatru?
- W polskim teatrze jest jak w polskiej piłce nożnej - w kółko mamy do czynienia z tymi samymi ludźmi. Przygotowując się do tej premiery spenetrowałem wszystko, co dotyczy środowiska teatralnego. Oglądałem gazety, portale i zobaczyłem, że tam klepsydra się zatkała. Ci sami krytycy opisują w kółko tych samych aktorów. Na forach internetowych nic się nie dzieję. Wiszą pojedyncze posty, pod którymi nikt się nie dopisuje, nawet jeśli jest dotyczą premier. Moja świeżość polega na tym, że nie obchodzą mnie krytycy teatralni. Chcę, by teatr biegał po ulicy, grał dla zwykłych ludzi. Chodzi o to, by ludzie przestali myśleć, że teatr jest świątynią. Owszem dla niektórych może nią być, ale może być także miejscem, w którym burzy się krew.
Jak w takim razie zachęci pan przysłowiowego Kowalskiego do pójścia na ten spektakl?
- Po pierwsze warto iść dlatego, że nie tylko mi się ta sztuka podoba. Moje odczucia podzieliła np. Maria Seweryn, która powiedziała: „Ty, to jest dobre!”. Dla mnie jej słowa oznaczały, że rzeczywiście udało nam się zrobić coś fajnego. Po drugie, poruszyłem sprawę, którą nikt wcześniej nie chciał się do końca zająć – starałem się pokazać, jak łatwo jeden człowiek może zniszczyć drugiego i jak wielką cenę musi za to zapłacić. Relacje między młodym chłopakiem, a adwokatem – bohaterami spektaklu – są ilustracją wielu ludzkich zachowań. Idea jest prosta: chciałem przestrzec wszystkich, którzy krzywdzą innych. Każdy z nich zapłaci rachunek, który wcześniej czy później wyląduje na jego biurku...
Spektakl będzie można zobaczyć 5 i 6 lipca o godz. 19 w Centralnym Basenie Artystycznym