Członkowie prorządowych rosyjskich organizacji młodzieżowych ustawili się w kształt państwa rosyjskiego pod pomnikiem Lenina w ramach przygotowań do Dnia Flagi, który przypadał 22.08.2022 r. © East News | AP

Historyk Kamil Galeev: Rosja to ostatnie państwo kolonialne. Wojna doprowadzi do jego upadku

Tatiana Kolesnychenko

- Nie nazwałbym Rosjan społeczeństwem. Ten kraj dziś przypomina siedemnastowieczne królestwo kolonialne. Chłopi idą na wojnę, a dworzanie cieszą się przywilejem wolności. Są niezwykle pragmatyczni i pozbawieni empatii. Nie obchodzi ich, że pod rosyjskimi bombami giną kobiety i dzieci. Jedynym wyznacznikiem akceptacji władz jest poziom życia w Moskwie, mieście książęcym – mówi w rozmowie z WP rosyjski historyk i dziennikarz Kamil Galeev.

Tatiana Kolesnychenko: Badania socjologiczne pokazują, że w ciągu ostatniego półrocza w ukraińskim społeczeństwie nastąpiły bezprecedensowe zmiany. Ludzie się zjednoczyli, odcinali od związków z Rosją, przeorientowali się na Zachód. Czy sześć miesięcy wojny zmieniło jakoś Rosję?

Kamil Galeev: Pod tym względem zdecydowanie ważniejszy był 2014 rok. Wielu ekspertów nie docenia wagi pierwszego etapu wojny, a wtedy właśnie nastąpił prawdziwy upadek Związku Radzieckiego.

Związku Radzieckiego?!

Brzmi dziwnie? Kraje bałtyckie, kaukaskie, środkowoazjatyckie, które w latach 90. XX wieku uzyskały niepodległość od ZSRR, niewiele wnosiły w polityczny i kulturowy dyskurs sowieckiego państwa. Bez nich Związek Radziecki nadal mógłby istnieć, opierając się na trzech podstawowych krajach - Ukrainie, Rosji i Białorusi. 

Po 1991 roku formalnie wszystkie te państwa stały się odrębnymi, niepodległymi krajami, ale w rzeczywistości na wielu poziomach funkcjonowały jako jeden organizm. Przykładowo sfera bezpieczeństwa i przemysłu zbrojeniowego Rosji i Ukrainy była całkowicie od siebie zależna. Rosja potrzebowała mikołajowskich stoczni oraz silników samolotowych, turbin i części do rakiet, które produkowały ukraińskie fabryki Motor Sicz i Jużmasz. Pod koniec lat 90. Kreml próbował uniezależnić się od ukraińskich dostaw, ale prawdziwe rozerwanie tych więzi nastąpiło dopiero w 2014 roku. 

Oprócz tego stworzenie pseudorepublik LNR/DNR na okupowanym ukraińskim Donbasie zdyskredytowało idę russkiego miru. Ługańsk i Donieck stały się witryną tego, co oferuje Rosja. Nikt w Odessie czy Charkowie nie powiedziałby: "Chcemy żyć jak oni". 

Inwazja na Ukrainę dokończyła proces rozpadu więzi na poziomach ekonomicznym i kulturowym. Natomiast dla rosyjskiego społeczeństwa rozpad tych więzi z Ukrainą nie oznaczał tektonicznych zmian.

Z lewej minister obrony Rosji Siergiej Szojgu, z prawej Władimir Putin
Z lewej minister obrony Rosji Siergiej Szojgu, z prawej Władimir Putin © Getty Images | 2022 Contributor#8523328

A jednak Putinowi udało się ostatecznie dopiąć swego. Sondaże pokazują: czy ogłosi zawieszenie broni, czy kolejną ofensywę na Kijów, jego decyzję poprze ponad 60 proc. społeczeństwa. Rosjanie zaczęli wychodzić z założenia, że wódz wie lepiej. 

Nie widzę w tym nic nowego czy zaskakującego. W Rosji zawsze istniała kultura posłuszeństwa wobec władcy, kompletnie niezrozumiała dla ludzi z Zachodu. Nie jestem zwolennikiem myślenia o Rosjanach jako o społeczeństwie. Federacja Rosyjska dziś przypomina XVII-XVIII-wieczne królestwo kolonialne, w którym istnieją wyraźne klasowe podziały. Są dworzanie i chłopi, ale rządzi i dzieli król - car. Władza może mieć 60 albo 6 proc. poparcia, jak swego czasu Borys Jelcyn. Czy to na coś wpływało? Nie. Jelcyn rządził, prowadził wojny i brak poparcia mu w niczym nie przeszkadzał. Podobnie jest z Putinem. Ludność podporządkuje się wszystkim jego decyzjom. 

Rosyjskie "społeczeństwo" trzeba rozpatrywać w kategoriach poszczególnych grup: Moskwy i dworzan, prowincji i chłopów z kolonii oraz wojska.

Z moich informacji wynika, że poziom wsparcia dla wojny wśród wojskowych tylko wzrósł. Nieprawdą jest, że na początku nie wiedzieli o wojnie. Na pewno oficerowie zdawali sobie sprawę, gdzie i po co jadą. Tylko liczyli na szybkie zwycięstwo. Zamiast blitzkriegu ponieśli ogromne straty. WDW, czyli wojska powietrznodesantowe, praktycznie przestały istnieć. Zginęło wielu dowódców. 

Ale szok, który przeżywali w marcu i kwietniu, minął.

Pojawiła się zgoda, że trzeba kontynuować "specoperację". Jednym z powodów jest to, że zaczęła się wojna pozycyjna z dużym wykorzystaniem artylerii. Rosjanie wiedzą, jak ją prowadzić i lubią to robić. Straty wśród dowództwa się zminimalizowały. Ginie głównie mięso armatnie, chłopi. W świadomości dowództwa jest to zrozumiała i poprawna wojna. Naprowadzić działa, wystrzelić pociski. Proste i jasne.

Charków. Ojciec rozpacza nad ciałem nastoletniego syna.  Ostrzały rakietowe ukraińskich miast sieją śmierć wśród cywilnej ludności Ukrainy
Charków. Ojciec rozpacza nad ciałem nastoletniego syna. Ostrzały rakietowe ukraińskich miast sieją śmierć wśród cywilnej ludności Ukrainy© Getty Images | 2022 Anadolu Agency

Jednak Kreml ma problem z uzupełnieniem strat osobowych. Dlaczego nawet przy tak dużej bierności społeczeństwa Putin nie ogłosił powszechnej mobilizacji? 

Na to wpływają dwie zmienne. Po pierwsze, Kreml bierze pod uwagę doświadczenia z wojny afgańskiej z lat 80. XX wieku. Dopóki na rzeź jechali wieśniacy z Kostromy albo Iwankowa, nikogo to nie obchodziło. Opór społeczny pojawił się dopiero, kiedy studentom wyższych uczelni z Moskwy i Petersburga przestali dawać odroczenie od służby wojskowej. Młodzi chłopcy z elitarnych uniwersytetów zaczęli trafiać do Afganistanu, a wtedy elity poczuły się oburzone okrucieństwem wojny. Putin robi wszystko, żeby uniknąć sprzeciwu elit z Moskwy. Rosja jest państwem umownym. Chłopi idą na wojnę, a dworzanie mają przywilej wolności. 

Po drugie, Putin mógłby ogłosić mobilizację w wybranych obwodach. Ludzie narzekaliby, wypisywali posty na Facebooku, ale poszliby na front. Tylko pytanie, jak tych ludzi przewieźć? Gdzie zakwaterować? Kto miałby ich szkolić, skoro ogromna część oficerskiego składu już zginęła w Ukrainie? 

Wojsko rosyjskie coraz mniej przypomina radzieckie, w którym istniała stała infrastruktura: szkoły wojskowe, bazy szkoleniowe, koszary i nieproporcjonalnie dużo oficerów. Wszystko to, aby przyjąć i wyszkolić miliony osób powołanych podczas powszechnej mobilizacji. Po upadku ZSSR wydatki na wojsko zostały ucięte dwudziestokrotnie. Nie sposób było utrzymać rozbudowaną postradziecką infrastrukturę, więc była zamykana, sprzedawana. 

Dopiero w 1997 roku ówczesny minister obrony Igor Siergiejew opracował nową koncepcję wojska rosyjskiego. Nowa armia miała opierać się na wojskach rakietowo-jądrowych. Właśnie za jego rządów opracowano Topol M, pierwszy rosyjski międzykontynentalny pocisk balistyczny. Wszystkie rakiety były w całości albo częściowo produkowane w ukraińskich zakładach. Z kolei wojska lądowe miały zostać zredukowane do nielicznych, ale dobrze wyszkolonych jednostek. Ale nie wszystko poszło zgodnie z planem.

Bo zamiast dobrze wyszkolonych jednostek pojawiły się prywatne armie? 

Tak – i pod tym względem w ciągu ostatniego półrocza rzeczywiście doszło do ogromnych zmian. Wcześniej Kreml starał ograniczać rolę prywatnych armii, ale wojna przeciw Ukrainie wszystko zmieniła. Przykładowo Grupa Wagnera jest teraz absolutnie samodzielną armią, posiadającą nawet własne siły powietrzne. O ile mi wiadomo, większość lotów bojowych obsługują właśnie wagnerowcy.

[Od redakcji: intensywne działania wojenne utrudniają weryfikację informacji dotyczących działalności zarówno wojsk walczących stron, jak i prywatnych kontraktorów, m.in. Grupy Wagnera - a także ich skali oraz sił i zasobów. Według "Wall Street Journal" w istocie wagnerowcy mają w Ukrainie własne czołgi, ciężką artylerię, obronę przeciwlotniczą oraz systemy rakietowe. "WSJ" potwierdziło jak dotąd dwa przypadki, kiedy piloci zestrzelonych nad Ukrainą samolotów okazali się emerytowanymi rosyjskimi i białoruskimi wojskowymi, należącymi do Grupy Wagnera].

Samo zaś wojsko rosyjskie coraz bardziej przypomina armię siedemnastowiecznego państwa kolonialnego. Jest złożone z wielu różnych kompanii, które walczą za jednego króla, ale każda pod inną chorągwią. Mają różną strukturę. Mamy wojsko rosyjskie, "armie" DNR/LNR, prywatne firmy, bataliony ochotnicze z regionów. Jest to chaos różnych interesów, w jakimś punkcie spójnych z interesem Kremla. 

A jaki interes ma Kreml w tym outsourcingu, zlecaniu prywaciarzom tego, co powinna robić armia?

Na tym etapie dla centrali zaangażowanie zewnętrznych armii jest wygodne. Prywatne firmy są oczywiście tylko z nazwy prywatne. W rzeczywistości są bardzo ściśle związane z państwem, ale dzięki ominięciu biurokracji są w stanie szybciej rekrutować najemników, lepiej ich szkolić. Państwo nie musi utrzymywać stałej infrastruktury, ponosi mniejszą odpowiedzialność za tych ludzi. Z kolei bataliony i "armia" DNR/LNR to mięso armatnie. Trafiają na front słabo wyszkoleni i z reguły szybko giną.

Dla Kremla to dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony ma żołnierzy od najgorszej roboty, a z drugiej utylizuje niewygodne warstwy społeczne. W Doniecku i Ługańsku zostało niewielu mężczyzn. Kreml nigdy nie uważał ich za prawdziwych Rosjan, tylko za niższą kastę społeczną. W dodatku nie trafiają do statystyk strat rosyjskiej armii, ich rodzinom wypłacane są śmieszne rekompensaty. 

A bataliony ochotnicze? Według think tanku Institute for the Study of War (ISW) do tej pory w całej Rosji stworzono ponad 40 takich batalionów. Najemnicy dostają ogromne jak na rosyjskie realia pieniądze. 

Tak, jeszcze nigdy w historii Rosji wojskowi nie zarabiali tak dobrze. Państwo dosłownie zasypuje ich pieniędzmi. Kiedyś Imperium Rosyjskie posiadało niewyczerpane zapasy ludzkie. Teraz mierzy się z potężnym kryzysem demograficznym. Nie ma młodzieży, którą można łatwo przepuścić przez wojenną maszynkę do mielenia mięsa. Do batalionów rekrutują osoby w wieku do 50, a nawet 60 lat. 

Na rosyjskiej prowincji rekruterzy na wojnę w Ukrainie nie agitują ideologią, tylko pieniędzmi
Na rosyjskiej prowincji rekruterzy na wojnę w Ukrainie nie agitują ideologią, tylko pieniędzmi© Getty Images | VW Pics

Ostatnio mój znajomy podróżował po prowincjach Uralu. W żadnym mieście i w żadnej wsi nie zobaczył plakatów agitacyjnych z hasłami o "ukraińskich nazistach". Za to dosłownie na każdym słupie wisiało ogłoszenie o krótkoterminowych kontraktach wojskowych, gdzie wielkimi literami było napisane: zarobki 200-300 tys. rubli. (ok. 16-24 tys. zł – red.). Żadnej ideologii. Tylko pieniądze. A dla mieszkańców rosyjskiej prowincji to są olbrzymie pieniądze. 

To po raz kolejny udowadnia, że Rosja to nie państwo. To kolonia z miastem książęcym, czyli Moskwą.

Czy tworzenie batalionów w regionach nie jest zagrożeniem dla Moskwy – takim, że jakiś regionalny watażka poczuje się mocny i zechce zdobyć więcej niezależności od centrali?

Wokół tego dzieje się dużo ciekawych rzeczy. Są regiony, które rzeczywiście pracują na "zwycięstwo" Rosji. Robią wszystko, żeby zrekrutować i wysłać ludzi na front. Dzieje się to częściej tam, gdzie rządzą młodzi gubernatorzy, którzy liczą, że Kreml odwdzięczy się za ich lojalność możliwością robienia kariery. 

Inni, jak choćby mer Moskwy Siergiej Sobianin, moim zdaniem po cichu sabotują rekrutację. Jeśli przyjrzymy się statystykom, to w stolicy w ciągu miesiąca liczba przypadków COVID-19 wzrosła z kilku tysięcy do prawie 40 tys. Nie zdziwię się, jeżeli "pandemia" wróciła na zamówienie władz miasta, bo lockdown, o którym teraz bez przerwy mówią, jest jedynym legalnym sposobem, aby wyjść spod wojennej presji. 

Ale mam też informacje o takich gubernatorach, którzy tworzą bataliony, szkolą ludzi, uzbrajają, ale nigdzie ich nie wysyłają. Tworzą własne, niezależne armie. 

W regionach rosną separatystyczne nastroje? 

Nie chodzi o separatyzm. Bunt w rosyjskich republikach związkowych – pamiętajmy, że Rosja to formalnie federacja - jest niemożliwy, bo służby są na to bardzo wyczulone i uważnie monitorują każdy ruch lokalnych władz. 

Bataliony, o których wspominałem, pojawiają się na południu Rosji i to w regionach zamieszkanych przez ludność słowiańską, które nie są poddawane tak ściślej kontroli. Informacje płynące z regionów, w których tworzone są lokalne bataliony, są dla mnie niejasne. Ale w mojej ocenie miejscowe władze tworzą wojska, bo obawiają się, że niedługo w kraju zacznie się chaos jak w latach 90. A wtedy uzbrojeni i wyszkoleni ludzie przydadzą się do obrony własnych interesów. 

Dlaczego miałby zacząć się chaos? Społeczeństwo nie protestuje, wojsko zadowolone… 

Wojna w Ukrainie w sposób nieunikniony zakończy się rozpadem Rosji, jako ostatniego państwa kolonialnego. Autorytarne reżimy mają to do siebie, że są jak szkło: twarde, ale bardzo kruche.

Ekonomista Aleksander Porochow w swojej książce "Rosyjski model zarządzania" stawia tezę, że w głowach rosyjskich urzędników są dwa tryby. Pierwszy to silne państwo, a drugi - anarchia. Ani jeden, ani drugi tryb nie wynikają z posłuchu dawanego przez nich ideologii, tylko z chęci przetrwania. Jest ZSRR, więc żyjemy według zasad: Komsomoł, Partia, wódz. Ale w tym samym czasie wszyscy zdają sobie sprawę, że w dowolnej chwili może nastąpić wyzerowanie systemu, a wtedy każdy odpowiada tylko za siebie. Żadne zasługi i osiągnięcia nie będą się liczyć. Jest to chwila, impuls, jak w 1991 roku. 

Co może być takim impulsem do zmian?

Wiadomość o śmierci Putina. Rosjanie mają monarchiczny typ myślenia. Odejście władcy równa się zmianie reżimu.

Chłopiec przygląda się wystawie antyputinowskich plakatów przed ukraińskim Narodowym Muzeum Historycznym
Chłopiec przygląda się wystawie antyputinowskich plakatów przed ukraińskim Narodowym Muzeum Historycznym© PAP | PAP/EPA/ROMAN PILIPEY

Na początku wojny w Ukrainie wśród opozycyjnych rosyjskich polityków była popularna teoria, że zmiana reżimu Putina nastąpi na skutek buntu elit albo pałacowego przewrotu. Widzi pan taki scenariusz? 

I jedno i drugie wydaje mi się niemożliwe. Putin nie jest głupcem. Wszystkie najważniejsze osoby w państwie, łącznie z funkcjonariuszami FSB, znajdują się pod bezpośrednią kontrolą Federalnej Służby Ochrony, czyli ochrony Putina. Niższej rangi urzędnicy, jak choćby gubernatorzy, są kontrolowani przez Gwardię Narodową. Dlatego nie liczyłbym na pałacowy przewrót. 

A rewolucja? Musiałaby zacząć się od Moskwy. I zadecydowałyby o tym nie względy moralne. Od rosyjskich bomb w Ukrainie giną kobiety i dzieci? Cóż, mało kogo to obchodzi. Moim zdaniem Rosjanie są narodem niezwykle pragmatycznym i pozbawionym empatii. Głównym wyznacznikiem akceptacji dla władz jest poziom życia. 

Rosyjska elita jest elitą kolonialną. Nikt w Moskwie nie mówi o tym wprost, ale każdy zdaje sobie sprawę, że stolica leży na nieurodzajnej glebie, z dala od złóż ropy i gazu. Swój wysoki poziom życia moskiewskie elity zawdzięczają koloniom bogatym w zasoby naturalne. Każde zawirowanie polityczne, które może prowadzić do demontażu imperialistycznej struktury rosyjskiego państwa, w sposób nieunikniony spowoduje obniżenie życia w Moskwie. Dlatego siedzą cicho.

Kamil Galeev jest niezależnym historykiem i dziennikarzem pochodzącym z Moskwy. Studiował w Chinach i w Wielkiej Brytanii. Współpracował z amerykańskim instytutem badawczym Wilson Center. W 2021 roku trafił do aresztu na 10 dni za udział w antyrządowym wiecu w Moskwie.

Źródło artykułu:WP magazyn
rosjaukrainawojna w Ukrainie
Wybrane dla Ciebie