ŚwiatHistoryczne grabie Międzymorza, czyli polska wizja regionalnej integracji

Historyczne grabie Międzymorza, czyli polska wizja regionalnej integracji

• Polska coraz bardziej stawia na integrację Europy Środkowo-Wschodniej

• Ideę zjednoczenia Międzymorza przerabialiśmy już w naszej historii, z marnym skutkiem

• Niestety, czas raczej nie zmienił tak bardzo regionalnych animozji i różnic interesów

• "Od czasów Jagiellonów cyklicznie wchodzimy na te same regionalne grabie"

• Według Roberta Chedy nie należy się więc odwracać plecami do UE i NATO

• A na wypadek "kataklizmu" należy raczej szukać strategicznego partnera

Historyczne grabie Międzymorza, czyli polska wizja regionalnej integracji
Źródło zdjęć: © Getty Images News | Sean Gallup
Robert Cheda

22.04.2016 | aktual.: 22.04.2016 13:11

Wizja zintegrowanej Europy Środkowo-Wschodniej, zwana umownie Międzymorzem zajmuje coraz ważniejsze miejsce w polskiej polityce zagranicznej. Z jednej strony, prace nad taką strategią są wręcz idealną okazją sformułowania odpowiedzi na pytanie o miejsce i rolę naszego kraju we współczesnej Europie. Gorzej, jeśli wizja regionalnej integracji pod egidą Warszawy miałaby się stać fundamentem naszego bezpieczeństwa oraz odpowiedzią na cywilizacyjne wyzwania. Po pierwsze, taka rola Polski nie jest oczekiwana przez żadnego z naszych sąsiadów, u części z nich budząc lęk. Po drugie, tworzy jedynie iluzję pożądanego stanu, a faktycznie groźną próżnię. Dlatego Międzymorze wywołuje kardynalne pytanie, ile razy w historii można nastąpić na te same grabie, z identycznym skutkiem zresztą?

Próba definicji

Z działaniami obecnej władzy państwowej w Polsce jest tak, że nie do końca wiadomo, o co w końcu chodzi. Z jednej strony wygrane w cuglach wybory świadczą o zapotrzebowaniu społecznym na zmiany, szczególnie na tle fatalnego zauroczenia poprzedników makroekonomicznymi wynikami gospodarki, które zupełnie przysłoniły realia życia. Wynikałoby z tego, że politycy i stratedzy Prawa i Sprawiedliwości mają tak zwane wyczucie chwili.

Prawidłowa ocena zachodzących procesów zdaje się także obejmować sferę polityki zagranicznej, bo trudno się już dłużej okłamywać, że na świecie, a już tym bardziej w Europie, wszystko jest w porządku, a raczej, tak jak do tej pory. Paralele pomiędzy iluzjami "zielonej wyspy" Platformy Obywatelskiej a Końcem Historii Francisa Fukuyamy nasuwają się same.

A może jest odwrotnie i rządy PiS oraz jego polityka zagraniczna są jedynie rezultatem naszych burzliwych czasów? A czasy są nie tylko nadzwyczaj burzliwe, ale w dodatku na naszych oczach klaruje się zupełnie nowy globalny porządek, który wpływa kardynalnie na przyszłość Polski. Nie chodzi o wymienianie wszystkich wyzwań oraz zagrożeń, od energetyki i technologii, przez terroryzm, po niezwyczajną płynność granic - i tych rzeczywistych, i tych odniesionych do norm i zasad prawa, również międzynarodowego. Chodzi o generalia określające miejsce i rolę Polski we współczesnym świecie, a tym samym o elementarne bezpieczeństwo.

Do tej pory myśleliśmy o wszystkim w kompletnych kategoriach sukcesu, mierzonego odzyskaniem niepodległości, budową demokratycznego państwa prawa i gospodarki wolnorynkowej. Gwarantem naszej przyszłości był akces do NATO i Unii Europejskiej oraz bliski sojusz z hegemonem tego świata - USA. Teraz wszystko sypie się na naszych oczach i powstaje coś nowego, co trudno na razie do końca zdefiniować. Można jednak pokusić się o wyliczenie dostrzegalnych wektorów zmian. Globalny porządek traci jednobiegunowy wymiar, nabierając kształtów wielobiegunowych w bólach lokalnych wojen oraz ekonomicznych i politycznych konfrontacji. Z głównym udziałem słabnącej w oczach Ameryki, rosnących w siłę Chin, agresywnej Rosji i, co gorsza, UE tracącej swoją podmiotowość. A jeśli taki jest stan Unii Europejskiej, to nasuwa się brzydkie podejrzenie, że degrengolada dotyka lub zaraz dotknie europejskiego komponentu NATO.

Wszystko to jest okraszone niedostrzegalnymi, acz realnymi wpływami międzynarodowych rynków finansowych, z dobrodziejstw których w równym stopniu korzystają akcjonariusze wspólnoty demokratycznej i chłopcy z ferajny Putina. Taki obraz świata i naszego kontynentu każe z kolei zastanowić się poważnie nad korektą polskiej polityki zagranicznej, opartej dotąd na sypiących się właśnie filarach integracji, a zatem bezpieczeństwa.

Historyczny pierwowzór

Już podczas kampanii wyborczej przyszły prezydent RP i przyszły minister spraw zagranicznych mówili o potrzebie korekty polityki zagranicznej, acz bez jej całkowitej rekonstrukcji. Powyborcze rozstawienie akcentów wytyczyło szlak naszej strategii w NATO, opartej na twardym żądaniu stałej obecności sił zbrojnych Sojuszu na polskim terytorium. Jeśli chodzi o UE, to innowacje dotyczą, jak się wydaje, bardzo poważnej kwestii, jaką jest wizja integracji, a mianowicie Europa ojczyzn czy europejska ojczyzna?

Równoległa aktywność Warszawy w regionie, a więc intensywny dialog dyplomatyczny w ramach Grupy Wyszehradzkiej oraz z tak niedostrzeganymi partnerami, jak Rumunia, Bułgaria i Chorwacja, posłużyła medialnej reaktywacji idei Międzymorza. Co to takiego? U podstaw koncepcji stała myśl marszałka Józefa Piłsudskiego, który proponował, aby nasze bezpieczeństwo pomiędzy Rosją i Niemcami gwarantował federacyjny, a w kategoriach nam współczesnych - integracyjny, związek państw Europy Środkowo-Wschodniej. Ideą przewodnią był związek międzypaństwowy Polski z innymi krajami, które pojawiły się na gruzach imperiów - rosyjskiego, niemieckiego i austro-węgierskiego.

Pomysł był więc nieskomplikowany, tak jak wspólne zagrożenie bezpieczeństwa ze strony byłych zaborców. Miał nie tylko chronić naszą część Europy przed ich mocarstwową recydywą, ale nadać jej podmiotowość, a więc wagę w ówczesnym porządku globalnym. Niestety, rzeczywisty bieg wydarzeń bardzo szybko ujawnił, że nasza część kontynentu to kłębowisko sprzeczności narodowościowych, sporów terytorialnych oraz obszar niedorozwoju ekonomicznego i militarnego, co w sumie zadecydowało o porażce idei federacyjnej Warszawy. I szczególnego miejsca Polski w tej części kontynentu.

Warszawa miała za sojuszników Węgry i Rumunię, ale tylko w antyrosyjskim aspekcie, co wykluczało obronę przed Niemcami i wykazało swoją nieefektywność w 1939 r. Polska była natomiast skonfliktowana z Czechami, a więc potencjalnym partnerem aktywnego sojuszu antyniemieckiego. Litwa była obrażona za Wilno i w ogóle widziała w nas większe zagrożenie niż w III Rzeszy i ZSRR. Ponadto rezultat wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. wykluczył z planów Białoruś i Ukrainę. I to byłoby na tyle o pierwowzorze i ówczesnych szansach na jego powodzenie. Ważny jest wniosek, jaki Polska wysnuła z porażki. Warszawa, chcąc wypełnić niebezpieczną próżnię bezpieczeństwa, musiała zintensyfikować dialog z Berlinem i Moskwą oraz równoważyć ich wzrastającą potęgę układami sojuszniczymi z Paryżem i Londynem. Też nie pomogło. Co się zmieniło od tej pory?

Historyczne grabie

Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach, czy może tym razem w proporcjach. To dobrze, że nasze władze rekapitulują zmiany zachodzące w światowym porządku. Pytanie brzmi, czy Międzymorze jest próbą budowy równoległej do UE i NATO rzeczywistości geopolitycznej, czy też instrumentem wzmocnienia naszego głosu w obu organizacjach? A może alternatywą na wypadek europejskiej lub globalnej katastrofy? Różnica jest zasadnicza, choć regionalny alians we wszystkich przypadkach skazany jest na niepowodzenie. Wszyscy potencjalni partnerzy Warszawy w naszej części kontynentu to nowi członkowie UE i NATO. Nie podpisywali zatem akcesu z wallenrodowskim zamiarem rozsadzenia wspólnot od środka, tylko, podobnie jak my, liczyli na postęp cywilizacyjny i wzmocnienie bezpieczeństwa.

Trywializując, Rumuni i Bułgarzy nie zrezygnują z otwartych granic unii dla zarobkowej migracji, w imię mglistych korzyści z polskiego pomysłu. Podobnie wyglądają szanse na mówienie jednym głosem w NATO i UE. Kłębowisko regionalnych sprzeczności trwa w najlepsze nadal. Wystarczy przytoczyć różnicę opinii w sprawie Rosji, jaka ma miejsce w Grupie Wyszehradzkiej pomiędzy Polską a Węgrami i Słowacją. Identycznie wygląda różnica w podejściu Budapesztu, Bukaresztu i Bratysławy do Ukrainy. Znaczne obszary i skupiska obywateli Węgier, Rumunii i Słowacji znalazły się w jej obecnych ramach. Spory o status mniejszości trwają w najlepsze pomiędzy Rumunią i Węgrami. Bałkany po wojennym rozpadzie Jugosławii to nadal wielka beczka prochu, gotowa eksplodować przy najmniejszej iskrze. Jeśli chodzi Litwę, to boi się utraty swojej tożsamości w stopniu chyba większym niż suwerenności, co objawia się antyrosyjskością oraz takimi samymi lękami przed repolonizacją.

Czy czas, jaki upłynął od międzywojnia obniżył w ogóle skalę i temperaturę regionalnych animozji? Wydaje się, że nie, a porządek jałtański dolał tylko oliwy do ognia. Bądźmy szczerzy, pomimo wszystkich swoich słabości to UE i NATO, a nie Polska, są nadal jedynym ratunkiem przed gwałtowną destabilizacją regionu.

A teraz przyjrzyjmy się Międzymorzu z naszego podwórka. Koncepcja regionalnej integracji nie załatwia żadnego z naszych interesów bezpieczeństwa. Sformowanie bardziej zwartej niż obecnie koalicji antyrosyjskiej, tak w skali regionu, jak Europy nie ma najmniejszych szans choćby ze względu na rozległe interesy gospodarcze z Moskwą. Małe państwa Europy Środkowej mogą podporządkować interesy polityczne tak rozumianej wygodzie ekonomicznej, bo nie mają ambicji na polską miarę. Są po prostu historycznie nastawione na konsumpcję korzyści z każdego położenia geopolitycznego. Przykładem jest Łotwa, która wprawdzie jest zagrożona rosyjską wojną hybrydową, co nie przeszkadza temu, że Ryga żyje z rosyjskich kapitałów i eksportu do Rosji. W czym zresztą ściga się z Estonią i Litwą.

Innym dowodem nietrafionego ulokowania polskich aktywów jest "ogromna" wspólna siła militarna regionu. Długo można by wymieniać wojskowe środki takich mocarstw, jak Polska, państwa bałtyckie czy Węgry. Można też przytoczyć fakty tradycyjnej przyjaźni wojskowej Rosji i Bułgarii. Za wszelkie wyjaśnienia najlepiej przyjąć wzajemną konkurencję o planowane rozmieszczenie amerykańskiej brygady i składów zaopatrzenia NATO.

A może strategiczny partner?

Pora na wnioski, które warto zacząć od pytania, jaki jest polski potencjał, czyli siła naszego oddziaływania w regionie? Od niego zależy zdolność do przeforsowania wygodnej nam koncepcji wzmocnienia głosu i bezpieczeństwa w ramach UE i NATO lub w innej konfiguracji geopolitycznej.

Po pierwsze, Warszawa nie ma nic takiego do zaoferowania w polityce, gospodarce i obronie, co skłoniłoby bliższych i dalszych sąsiadów do podjęcia naszej inicjatywy. Po drugie, każde z państw ma już swojego partnera w instytucjach europejskich. Dla wszystkich, takim patronem są USA. W innych dziedzinach Czechy, Litwa i Chorwacja tradycyjnie oglądają się na Niemcy. Rumunia deklaruje swoje romańskie i gospodarcze związki z Francją. Ukraina to nadal w dużej mierze Rosja, podobnie jak Białoruś.

Wszystko razem skłania do wniosku, że całość przerabialiśmy już w naszej historii, i to nie raz, bo od czasów Jagiellonów cyklicznie wchodzimy na te same regionalne grabie. Z takim samym fatalnym skutkiem próżni geopolitycznej i bezpieczeństwa, okazując się nagle sam na sam z aktualnym mocarstwem bądź nawet ich aliansem.

Trzeba powtórzyć, że to dobrze, kiedy polskie władze myślą w kategoriach alternatywy na wypadek kataklizmu instytucji europejskich. Tylko po co odwracać się do nich plecami już dziś, zamiast aktywnie włączyć się w ich naprawę i wzmocnienie. Przypomina to strategię wyważania już otwartych drzwi, a wystarczy tylko powrót do wspólnoty wartości i treści traktatów akcesyjnych.

Jeśli zaś myślimy w kategoriach katastroficznych, to zamiast Międzymorza warto rozważyć wybór strategicznego partnera. Państwa zainteresowanego silną i niepodległą Polską, jako kluczowym warunku swojej własnej przyszłości i bezpieczeństwa. Skoro Chiny i USA są bardzo daleko, a Rosja znajduje się poza konkursem, wybór winien paść na partnera znacznie bliższego, który będzie charakteryzował się szeregiem atutów. Od siły ekonomicznej, technologicznego, w tym militarnego zaawansowania i z odpowiednią kategorią wagową w europejskiej i światowej polityce. Słowem państwa zdolnego do realnego, wszechstronnego wsparcia Polski w trudnym momencie. A co najważniejsze, partnera myślącego w podobny sposób jak Warszawa o cywilizacyjnych wartościach, których warto bronić.

Niestety Warszawa musi spełniać identyczny warunek, o co w procesie postępującej izolacji Polski na arenach europejskiej i światowej będzie z każdą chwilą trudniej.

Lead pochodzi od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (413)