Historia polskiego kolonializmu
"Polski kolonializm" może wydawać się wręcz oksymoronem - zwłaszcza, jeśli pomyślimy o koloniach zamorskich. Nie oznacza to jednak, że idea globalnego imperium nigdy się przez naszą historię nie przewinęła - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.PL.
02.06.2014 13:40
Księstwo Kurlandii i Semigalii nie mogło być potęgą. No bo jak? Malutka powierzchnia, ledwo 200 tysięcy mieszkańców mówiących w różnych językach i znacznie więksi, nierzadko agresywni sąsiedzi - to nie brzmi jak przepis na imperium. W drugiej połowie XVI wieku władcy z Mitawy, ratując swe ziemie przed zakusami Iwana Groźnego, złożyli hołd Zygmuntowi II Augustowi i zostali lennikami Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Kurlandia nie mogła cieszyć się więc nawet pełną niezależnością. Ale ambicji jej nie brakowało.
Z powodu konfliktu między lokalną szlachtą a jego ojcem, jednym z dwóch kurlandzkich książąt, Jakub Kettler spędził młodość na wygnaniu. Nie żeby wyszło mu to na złe. Podczas tułaczki zobaczył i poznał kawał Europy; pomieszkiwał w Szczecinie, Berlinie, Paryżu i Londynie, kształcił się w Rostocku i Lipsku, a w Amsterdamie zgłębiał tajniki budowy statków. Holandia zrobiła na nim szczególne wrażenie – mimo niewielkich rozmiarów i trudnej historii, handlowała z całym światem i zdobywała wpływy nawet w najbardziej odległych zakątkach globu. Kettler widział w tym przykład godny naśladowania. Gdy w 1638 roku wrócił do Kurlandii, by zasiąść na tronie (jego umierający wuj, książę Fryderyk, nie miał innych spadkobierców), postanowił uczynić z lenna na terenie dzisiejszej Łotwy podobne mocarstwo.
Od pierwszych dni swych rządów, młody Kettler nastawiał kurlandzką gospodarkę na morską wymianę towarów. Jego statki co rusz wypływały do Niderlandów, Anglii i Portugalii, a niekiedy zapuszczały się dalej, w kierunku Ameryki i Afryki. Z czasem książęca flota stała się jedną z największych na kontynencie. Dysponując takim potencjałem, Kettler zapragnął poczynić kolejny krok. Zaproponował swemu seniorowi, Władysławowi IV Wazie, wspólną ekspansję za oceanem, najlepiej na Czarnym Lądzie. Polski król, schorowany i zajęty własnym podwórkiem, nie palił się do tego pomysłu. Niczego jednak Kettlerowi nie zabronił. Wyrywny książę postanowił zatem zdobywać egzotyczne krainy na własną rękę.
Jakub Kettler Wikimedia Commons
W październiku 1651 roku dwa kurlandzkie okręty, "Wieloryb" i "Krokodyl", dopłynęły do ujścia rzeki Gambia w Afryce Zachodniej. Dowódca misji, Heinrich Fock, odkupił od wodzów lokalnych plemion nieco terenu na brzegu i dwie wysepki. Na większej z nich, wyspie św. Andrzeja, postawił Fort Jakuba. Wybudowana z piaskowca fortyfikacja stała się prowizoryczną stolicą kolonii, która wkrótce rozciągała się na 2 tys. kilometrów kwadratowych. "W przeciwieństwie do innych Europejczyków, książę nie zagarniał objętych przez siebie terenów poprzez wysiedlanie tubylców. Zamiast tego, wydzierżawiał od nich ziemię i regularnie uiszczał należności. Szanował miejscowych kacyków, a nawet wyuczył paru Afrykanów w sztuce administracyjnej" - pisze w krótkiej biografii Kettlera "Too Rich for a Duke, too Poor for a King" amerykański historyk Ken Greger.
Ale było coś, w czym Kurlandczycy nie różnili się aż tak bardzo od Anglików czy Hiszpanów - obok kości słoniowej, złota, skór i przypraw, wywozili z Afryki również ludzi.
Maleńka kolonia u ujścia Gambii nie zaspakajała ambicji Kettlera i potrzeb jego pozbawionego bogactw naturalnych księstwa. Zwrócił się więc ponownie do mocniejszych graczy: papieża Innocentego X i nowego króla Polski, Jana Kazimierza. Obiecując ogromne zyski, namawiał ich do sfinansowania rejsu 40 jednostek do Ameryki Południowej i Indii Zachodnich (Karaibów). Spotkawszy się z kolejną odmową, wysłał przez Atlantyk znacznie skromniejszą ekspedycję.
W maju 1654 roku 72-działowy okręt wojenny "Herb Księżnej Kurlandii" dotarł do wybrzeży wyspy, którą dziś znamy jako Tobago. Kurlandczycy próbowali zdobyć ją w przeszłości już trzykrotnie, lecz za każdym razem byli przepędzani przez lokalnych Indian lub resztę rozdzierających Karaiby kolonizatorów. Tym razem, w dużej mierze dzięki pozyskaniu angielskiej przychylności, poszło im lepiej. Osadnicy nazwali wyspę Nową Kurlandią, a założone przez siebie miasteczko - Jacobstadt. Ale sielanka nie trwała długo.
Parę miesięcy później, po drugiej stronie wyspy, na brzegu pojawili się przybysze z Niderlandów.
Mimo desperackich wysiłków (obejmujących sprowadzanie niewolników z Gambii), Kurlandia nie była w stanie konkurować ze znacznie liczniejszymi i bogatszymi Holendrami. Co gorsza, w 1655 roku wybuchła kolejna wojna między Szwecją a Rzeczpospolitą ("potop"). Chociaż Skandynawowie kusili go licznymi obietnicami, Kettler dochował wierności polskiemu królowi. Przypłacił to prawie dwuletnim pobytem w szwedzkiej niewoli. Tyle czasu wystarczyło, by holenderskie wojska zajęły jego obie zamorskie posiadłości.
Dyplomatyczne starania nie przyniosły rezultatów - Kurlandczyk nigdy już nie odzyskał swoich kolonii na dłużej. Gambia i Tobago przechodziły z rąk do rąk, by ostatecznie trafić pod brytyjską flagę. Niepodległość uzyskały dopiero w latach 60. XX wieku.
Dzisiaj jednym z ostatnich dowodów kurlandzkiego kolonializmu, poza garścią nazw geograficznych, pozostaje napis wyryty na pomniku w Plymouth, dawnym Jacobstadt. Głosi on tak: "Na pamiątkę śmiałym, przedsiębiorczym i pracowitym Kurlandczykom z dalekiej Łotwy na wybrzeżach Bałtyku, którzy żyli na tej ziemi, nazwanej od ich imienia, w latach 1639 do 1693".
Mimo iż prawo lenne dawało Polsce pewne pretensje do zdobyczy Kettlera, nazwanie ich "polskimi koloniami" byłoby nadużyciem. Nie zmienia to faktu, że kraj nad Wisłą nigdy nie był bliżej posiadania zamorskich włości niż w przypadku Gambii i Tobago. I to mimo tego, że w przyszłości będzie się o nie znacznie bardziej starał.
Nierealne marzenia
XVIII wiek były okresem bardzo intensywnej kolonizacji. Polska, jak wiemy, nie brała w niej udziału - chyba, że jako ofiara. Wymęczona wojnami i wewnętrznymi konfliktami, Rzeczpospolita systematycznie słabła, by w końcu zniknąć z map Europy. Jedyne związane z nią quasi-kolonialne projekty były przedsięwzięciami pojedynczych Polaków lub ludzi o polskich nazwiskach.
W 1773 roku Maurycy August Beniowski, wsławiony brawurową ucieczką z Kamczatki uczestnik konfederacji barskiej, kierował kolonizacją Madagaskaru jako pułkownik francuskiej armii. Wyszło mu to aż za dobrze – rządził na tyle sprawnie, że Malgasze nazwali go ampansakabą, czyli cesarzem. Nie mogło się to spodobać w Wersalu. Pozbawiony urzędu w 1779 roku, Beniowski wrócił na afrykańską wyspę sześć lat później. Tym razem stał na czele praktycznie pirackiej ekspedycji złożonej z marynarzy zwerbowanych w USA i Anglii. Ponownie ogłosił się władcą, a krótko potem zginął broniąc swej "cesarskiej" siedziby przed atakiem żołnierzy z Francji.
Beniowski uważał się za Polaka, lecz w rzeczywistości był Węgrem urodzonym na Słowacji. Z Polski pochodził - prawdopodobnie, bo pamiętniki awanturnika, zdaniem historyków, pełne są rozmaitych przekłamań i bujd - jego dziadek.
100 lat po Beniowskim, w Afryce pojawiła się niewielka ekipa pod wodzą polskiego podróżnika, Stefana Szolca-Rogozińskiego. Licząc, że uda mu się stworzyć zalążek "Nowej Polski” na jednym z ostatnich niezajętych (przez białych) skrawków Czarnego Lądu, młody Polak zakupił kawałek terytorium dzisiejszego Kamerunu. Utrzymał go przez dwa lata. Gdy w 1884 roku o terenach nad Zatoką Gwinejską przypomnieli sobie Niemcy i Anglicy, Rogoziński nie miał już tam czego szukać.
Rekompensata
Na kolejną - tym razem znacznie mocniejszą - kolonialną gorączkę Polacy zapadli tuż po I wojnie światowej. Odzyskanie niepodległości rozbudziło skrajne emocje: radość, obawy, nadzieje, a także ogromną chęć nadrobienia wszystkich straconych dziesięcioleci. Członkowie założonej w 1919 roku Ligi Morskiej i Kolonialnej (nazwa zmieniała się parokrotnie) wierzyli, że najlepszą ku temu drogą będzie pozyskanie zamorskich terenów. Byłyby one nie tylko źródłem surowców niezbędnych rozpędzającej się gospodarce, ale i rynkiem zbytu dla polskich produktów.
Stefan Szolc-Rogoziński NAC
Pod koniec lat 20. Liga wysłała pierwsze misje badawcze do Peru i Angoli. Ich zadanie było jasne: miały ocenić, czy mogłoby funkcjonować tam polskie osadnictwo. Rezultaty nie napawały optymizmem. Warunki określono jako bardzo trudne, a operacje spotykały się ze sporą wrogością lokalnych władz (w przypadku Angoli byli to ciągle rządzący tam Portugalczycy).
Mimo początkowych niepowodzeń, Liga i jej idee zdobywały coraz większą popularność. W 1928 roku organizacja posiadała 80 komórek i 44 tysiące członków. Gdy dwa lata później jej przywódcą został szanowany weteran 1 Pułku Piechoty Legionów Józefa Piłsudskiego, gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, LMiK zaczęła gwałtownie puchnąć. W 1934 roku ruch miał już 1200 sekcji i 250 tysięcy członków, a w 1936 roku – pół miliona. Wydawał też dwa miesięczniki, "Morze" i "Polska na Morzu", każdy z nakładem sięgającym 140 tysięcy egzemplarzy. Zamieniło to Ligę w jeden z najdonośniejszych głosów w debacie publicznej. Pozwalało jej też występować czasem w imieniu władz – lub nawet zamiast nich.
W 1933 roku rząd Liberii, jednego z dwóch niepodległych krajów Czarnej Afryki, zwrócił się do Polski z prośbą o nawiązanie bliskiej współpracy gospodarczej i politycznej. Nie chodziło o sam handel i dyplomację. Kooperacja ze stosunkowo dużym europejskim krajem miała przekonać Ligę Narodów, by zrezygnowała z pomysłu przekształcenia pogrążonej w bezprawiu Liberii w terytorium mandatowe. Polacy zwietrzyli w tym szansę na postawienie pierwszego kolonialnego kroku. W 1934 roku przedstawiciele Ligii podpisali umowę przyznającą Polsce prawo dzierżawy 60 liberyjskich plantacji. Tajne zapisy tego dokumenty miały stwierdzać też, że w przypadku wojny polska armia będzie mogła zwerbować 100 tysięcy Liberyjczyków.
"Nas jeszcze pędzi w te strony marzenie o sile gospodarczej Polski, bez której nie będziemy mocarstwem. Jeszcze mamy w duszy wiele, wiele nałogów ze starego kraju, ale minie lat szereg, utrwalimy się na naszych stanowiskach, i wejdziemy do szeregu ludzi budujących nową Afrykę, Afrykę przyszłości, a jednocześnie zbudujemy nową Polskę, Polskę przyszłości", ekscytował się w tym czasie Zygmunt Dreszer, brat generała Gustawa i uczestnik jednej z pierwszych polskich wypraw do Liberii. Nadzieje były wielkie. Ale żadna z nich się nie zrealizowała.
Warunki, w których przyszło pracować plantatorom, szybko okazały się zbyt trudne. Tropikalny klimat sprzyjał rozwojowi chorób, a szarańcza skutecznie niszczyła skromne plony. Nie mając wystarczających środków, by zakupić odpowiednie nasiona i maszyny, polscy pionierzy byli w coraz gorszym stanie. Gdy traktujący Liberię za swoją strefę wpływów Amerykanie zaczęli nastawiać miejscową prasę przeciwko nim, Polacy wycofali się do Europy.
Równie dużym niepowodzeniem zakończyły się plany co do Brazylii. Już przed I wojną światową brazylijskie południe stało się jednym z największych skupisk Polaków na świecie (ok. 200 tysięcy). Chcąc to wykorzystać, LMiK i Polskie Towarzystwo Kolonizacyjne wykupiły tam dodatkowe 250 tys. hektarów ziemi i zaczęły zachęcać następnych rodaków do osiedlenia się w kraju kawy. Wyczuwając fortel, nacjonalistyczny prezydent Brazylii Getulio Vargas rozpoczął intensywną antypolską kampanię. Napływ Polaków spadł prawie do zera, a Liga odnotowała potężne straty finansowe.
Poszukiwania kolonii, niekiedy bardzo desperackie, trwały zadziwiająco długo. W 1937 roku niektórzy politycy promowali pomysł osiedlenia polskich Żydów i części chłopów na Madagaskarze (Francja zadusiła ten koncept krótką, lecz wyraźną odmową), a jeszcze dwa lata później czołowy działacz Ligii, Apoloniusz Zarychta, publicznie nawoływał do zainteresowania się podbojem Antarktydy. 1 września 1939 roku te - i wiele, wiele innych - fantazji zostało Polsce jednak brutalnie wyrwanych.
###Michał Staniul dla Wirtualnej Polski