Gwinea-Bissau - mały kraj z wielkimi problemami
Zamachy stanu i krwawe wojny, skorumpowani politycy i bezkarni przemytnicy, a nade wszystko - potworna nędza. Gwinea-Bissau od lat zmaga się z dziesiątkami problemów, prawie 20% dzieci umiera tu przed piątymi urodzinami, a żadnemu z jej prezydentów nie udało się dotrwać do końca kadencji - obalało ich wojsko, umierali w szpitalach lub kończyli z kulą w głowie. W kwietniu armia kolejny raz przejęła władzę. Co sprawia, że ten niewielki kraj ma tak wielkie kłopoty?
Jedno gwinejskim żołnierzom trzeba przyznać: na przeprowadzaniu zamachów stanu znają się jak nikt inny. W ciągu ostatnich 14 lat dokonali czterech udanych przewrotów. Praktyka czyni mistrza, więc z ostatnim puczem uwinęli się w parę godzin.
Rankiem 12 kwietnia na ulicach stolicy, Bissau, w mgnieniu oka wyrosły blokady wojskowe, a radiowe audycje nagle zamilkły. Nim światowe agencje informacyjne, ONZ i inne organizacje zdążyły zorientować się w sytuacji, krajem rządziła armia, a część najważniejszych polityków siedziała w areszcie.
Czytaj również: Portugalia szykuje się do interwencji w Gwinei-Bissau
Zamachu obawiano się już od pewnego czasu. W marcu pół miliona Gwinejczyków wzięło udział w wyborach prezydenckich. Pierwszą turę wygrał niedawny premier, Carlos Gomes Junior. I to w cuglach - zdobył 49% głosów, o połowę więcej niż jego najgroźniejszy rywal. Wszystko wskazywało, że w drugiej rundzie, przewidzianej na koniec kwietnia, poradzi sobie równie dobrze. Na drodze stała tylko jedna przeszkoda. Jak się okazało - nie do przeskoczenia.
Gomes mógł mieć poparcie rodaków, ale od dawna podpadał wojskowym. Nie tylko planował odchudzenie przerośniętej armii, ale i stanowczo zapowiadał walkę z kartelami narkotykowymi, które przy udziale skorumpowanych polityków i oficerów zamieniły Gwineę-Bissau w główny punkt przerzutowy kolumbijskiej kokainy do Europy. W końcu generałowie postanowili pokazać mu, kto tak naprawdę rozdaje karty.
Mały kolonizator jest najgorszy
W latach 60. poprzedniego wieku większość angielskich i francuskich kolonii szykowała się do ogłoszenia niepodległości. Londyn i Paryż zrozumiały już, że utrzymanie starego porządku będzie niemożliwe, więc stopniowo godziły się z rozpadem swoich imperiów. Portugalia, najuboższa z europejskich potęg, miała z tym znacznie więcej problemów.
Dla Lizbony zamorskie włości były nie tylko pamiątką po mocarstwowej przeszłości, ale i ważną częścią gospodarki - około 25% portugalskiego budżetu pochodziło w tym czasie z afrykańskich kolonii. Portugalczycy robili więc wszystko, by stłamsić wolnościowe dążenia Afrykanów: zakazywali im jakiejkolwiek działalności politycznej, wykorzystywali podziały etniczne i społeczne, a na wszelki bunt odpowiadali siłą. To jednak nie wystarczyło, by na dłuższą metę poskromić gniew zniewolonych ludów.
W 1964 roku Portugalia toczyła już trzy krwawe wojny naraz - w Angoli, Gwinei-Bissau i Mozambiku. Musiało minąć jeszcze dziesięć lat, nim zmęczona ciągłą walką armia obaliła nacjonalistyczny reżim w Lizbonie i zarządziła odwrót z Afryki.
Gdy Portugalczycy opuszczali Gwineę-Bissau, znajdowała się ona w opłakanym stanie. Konflikt kosztował życie 15 tysięcy ludzi, gospodarka opierała się wyłącznie na drobnym rolnictwie i rybołówstwie, a z kraju wyjechali niemal wszyscy specjaliści. Wszystko trzeba było budować od zera. Mundury i garnitury
Nowe państwo potrzebowało tysiąca rzeczy, a w pierwszej kolejności - rządu. Sęk w tym, że w Bissau brakowało ludzi, którzy mieliby jakiekolwiek doświadczenie polityczne. Cała władza trafiła więc z ręce dowódców niepodległościowej partyzantki PAIGC, która przekształciła się w partię. Nie wyszło to Gwinejczykom na dobre.
Pierwszy prezydent, Luis Cabral, skierował państwo w stronę marksizmu i topornej gospodarki planowanej. Ale chociaż trzymał rodaków żelazną ręką, miał nad sobą znacznie potężniejszą siłę - armię. Gdy 1980 roku gwinejski skarbiec zaczął świecić pustkami, a żołnierze przestali otrzymywać wypłaty i emerytury, wojsko przeprowadziło swój pierwszy pucz. Na miejscu Cabrala pojawił się inny weteran PAIGC, Joao Bernardo Vieira. Nauczony doświadczeniami poprzednika, robił wszystko, by nie zadrzeć z mundurowymi. Dzięki temu przetrwał kilkanaście lat. Ale i on w końcu popełnił błąd.
6 czerwca 1998 roku Vieira zdymisjonował szefa armii, gen. Ansumanę Manę, którego oskarżył o nielegalne dostarczanie broni rebeliantom z sąsiedniego Senegalu (eksperci podejrzewają, że tak naprawdę pokłócili się o zyski). Rozjuszeni żołnierze w ciągu kilkunastu godzin przejęli kontrolę nad dużą częścią stolicy i zażądali rezygnacji rządu. Doprowadziło to do wojny domowej, którą ostatecznie wygrali buntownicy. Vieira, ratując skórę, uciekł do... Portugalii.
Trzęsienie za trzęsieniem
Cena jedenastomiesięcznego konfliktu była bardzo wysoka. Około 350 tysięcy ludzi musiało uciekać ze swoich domów, a parę tysięcy osób zginęło. Co gorsza, konflikt rozbudził etniczne animozje, zwłaszcza między stanowiącym trzon sił zbrojnych ludem Balanta a innymi plemionami.
Po wojnie życie polityczne Bissau, zawsze pełne intryg i absurdów, zaczęło przypominać tragifarsę. Między rządzącymi co rusz wybuchały kłótnie, ministrowie i premierzy zmieniali się jak w kalejdoskopie, a armia co najmniej trzy razy próbowała dokonać przewrotu (raz się jej udało). W administracji panowała korupcja, a pieniądze z zagranicznych funduszy pomocowych rozpływały się w powietrzu.
Coraz większe wpływy zyskiwały też latynoskie kartele narkotykowe, które korzystały z chaosu i przerzucały przez gwinejskie wybrzeże tony narkotyków do Europy. Zarabiały na tym tyle pieniędzy, że mogły kupić właściwie każdego - nawet szefów gwinejskiego lotnictwa i marynarki. Chociaż według najbardziej zachowawczych szacunków przez kraj przechodzi 20 ton kokainy rocznie (niektóre raporty mówią o 300 tonach), sądy nigdy nie skazały żadnego ważnego przemytnika. W 2005 roku, tuż przed kolejnymi przyśpieszonymi wyborami prezydenckimi, do kraju powrócił Joao Vieira. Jego stary wróg, gen. Mane, nie był już zagrożeniem - zastrzelono go, gdy kilka lat wcześniej rzekomo próbował przeprowadzić swój drugi pucz. Vieira wystartował więc w wyborach i wygrał je z drugiej turze. Nie dane mu jednak było doczekać końca kadencji - w 2009 roku zginął z rąk żołnierzy, którzy podejrzewali go o zlecenia zabójstwa dowódcy armii, gen. Tagme Na Waie.
Zamordowanego prezydenta zastąpił cieszący się dobrą opinią weteran PAIGC, Malam Bacai Sanha. Niestety, cierpiący na cukrzycę polityk spędzał więcej czasu w zagranicznych szpitalach niż w pałacu prezydenckim. Pod koniec 2011 roku grupa zniecierpliwionych oficerów próbowała pozbawić go władzy. Oddziały lojalne wobec Sanhy odparły atak, lecz prezydent zmarł dwa tygodnie później na stole operacyjnym w Paryżu. Razem z nim odeszły nadzieje na stabilizację.
Mniejsze zło?
Przed śmiercią, wspólnie z ówczesnym premierem Gomesem Juniorem Sanha zdążył rozpocząć jeden ważny projekt - reformę sił zbrojnych. Aby skutecznie ją przeprowadzić, zaapelowali o zagraniczną pomoc. W marcu do Gwinei przybyło 600 żołnierzy z Angoli, którzy mieli nadzorować demobilizację żołnierzy. Ich obecność godziła w dumę wielu lokalnych oficerów, ale też utrudniała im prowadzenie nieczystych interesów z latynoskimi przemytnikami. Po pierwszej turze marcowych wyborów sytuacja była tak napięta, że kilkanaście tysięcy Gwinejczyków profilaktycznie uciekło do sąsiednich krajów. 10 kwietnia Angolczycy, nie chcąc podgrzewać atmosfery ogłosili, że wkrótce wrócą do domu. Nie zdążyli - dwa dni później gwinejska armia przejęła przejęła kontrolę nad państwem. Wojskowi tłumaczyli, że musieli to zrobić, by "zatrzymać angolską agresję".
Zamach stanu wywołał oburzenie społeczności międzynarodowej, zwłaszcza ECOWAS-u (Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej). Organizacja zażądała, by oficerowie natychmiast wycofali się do koszarów; zapowiedziała, że rozważa wysłanie do Bissau własnych oddziałów. Puczyści zignorowali te groźby, a w końcu oznajmi, że władzę oddadzą, ale nie Gomesowi i reszcie, lecz politykom opozycji. Czyli tym, którzy nigdy cięć w armii się nie domagali. Złożony z nich rząd przejściowy miałby działać przez dwa lata, po czym doszłoby do wyborów.
ECOWAS i ONZ początkowo całkowicie wykluczyły takie rozwiązanie. Ale zegar tykał. W "normalnych" warunkach dwie trzecie Gwinejczyków żyje w nędzy, a prawie 20% dzieci umiera przed piątymi urodzinami. Od czasu przewrotu jest jeszcze gorzej - państwo nie wypłaca wynagrodzeń, ceny żywności rosną, na stacjach racjonuje się paliwo, a wiele szpitali, szkół i elektrowni przestało funkcjonować. Po zmierzchu Bissau zatapia się w ciemnościach, ponieważ brakuje prądu.
Gwinea potrzebowała szybkiego wyjścia z impasu, więc w końcu ECOWAS skapitulował i przystał na propozycje junty. Czy to załagodzi niedolę Gwinejczyków? W pierwszej chwili, może i tak. Trudno jednak przypuszczać, by niedawny rząd pogodził się z tym, że odebrano mu władzę w taki sposób. A to nie wróży dobrze. Podobnie zresztą jak i to, że kolejny zamach stanu ujdzie generałom na sucho.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski
Czytaj również blog autora: Blizny świata