PolskaGwiazdy i gwiazdeczki, czyli za kulisami

Gwiazdy i gwiazdeczki, czyli za kulisami

Ani Scorpions, ani Simply Red nie wzbudzały takich emocji, jak nasze gwiazdeczki. To był bez wątpienia festiwal Dody i Mandaryny. Z tym, że jedna wyszła z niego zwycięsko.

Gwiazdy i gwiazdeczki, czyli za kulisami

Chwilami życie przerastało kabaret. Doda, której ulubionym słowem jest... , "bzykanko", wykorzystała w swoim show nawet pamięć Ojca Świętego. Przed własną piosenką "Znak pokoju" powiedziała do publiczności: - Wyobraźmy sobie, że jest 21.37... Podczas koncertu ktoś złośliwie zauważył, że ubrana jest jak podstarzała lolitka z porno-shopu. Niektórzy mówili, że przypomina trochę Violettę Villas. Tylko, że to... pikantniejszy kaliber. Wokalistka, znana m.in. z tego, że jej półnagie zdjęcia można sobie za opłatą obejrzeć w Internecie udowodniła, że ma głos jak dzwon. Ale też i spryt niemały.

Wszystko dla kariery. Nawet własnego męża, piłkarza Radka Majdana, zaprzęgła do scenicznego rydwanu. W Operze Leśnej znosił ją ze sceny. - Nareszcie w czymś jest dobry - ktoś ze śmiechem zauważył. Kiedy Doda promieniała szczęściem po koncercie, to druga gwiazdeczka - Mandaryna, łykała gorzkie łzy. - Marto - otrzyj łzy! - wołała do niej przesłodzona wyjątkowo na tym festiwalu Magda Mołek. Wokalistka zdawała się być zdruzgotana. Ale już następnego dnia opowiadała dziennikarzom, że szykuje desant na rynek... niemiecki. Teraz tam będą jej słuchać. Trumienny gwóźdź do sukcesu? Mandaryna, która sama o sobie kiedyś powiedziała, że nawet dla takiego beztalencia jak ona jest miejsce na scenie muzycznej, była pod ogromnym ciśnieniem przed samym festiwalem.

Widownia czekała na moment, kiedy na żywo ją usłyszy. Niedobrze już było od początku. Po pierwszych dźwiękach na widowni pojawił się śmiech, zmieszany z gwizdami. Szczęśliwie jednak dośpiewała do końca. Po występie publiczność podzieliła się na tych, którzy mówili, że Sopot to gwóźdź do trumny jej scenicznej kariery i takich, którym było Mandaryny żal. Mówili nawet o zaszczuciu wokalistki. Cóż - cały show-biznes. To ładne, co się komu podoba. Tylko czemu w to mieszać Bursztynowego Słowika?

Sporo zamieszania było także wokół zespołu Scorpions. Każdy z członków zespołu miał limuzynę tylko dla siebie. Ten sznur aut z muzykami eksportowano przez miasto na sygnale... Wokalistę wieziono autem nawet z garderoby pod scenę, jakieś sto metrów. Konferencja prasowa z nimi, mocno opóźniona, trwała dokładnie... 9 minut. Nie było zresztą tłumacza. Bo organizator festiwalu - czyli TVN - takimi rzeczami sobie głowy nie zawraca. Podczas spotkania z dziennikarzami Paweł Mąciwoda - basista i nasz człowiek w Scorpionsach żartował, że jedyne co wniósł polskiego do zespołu to miłość do alkoholu.

Grzegorz Markowski, który zaśpiewał na koncercie razem z nimi "Wind of Change" powiedział z kolei, że jest z tego powodu zachwycony. - Dla mnie to wielki zaszczyt. Dzisiaj nie mogę. Ale jutro się zbombarduję do spodu z tego powodu - stwierdził na koniec. Na pytanie - jaki to był festiwal, trudno o jednoznaczną odpowiedź. Kiedy Szymon Majewski pojawiał się na scenie pierwszego dnia, niektórzy mieli wrażenie, że za chwilę usłyszą: - Mamy was... To nie festiwal, tylko festyn z muzycznymi występami. Bo to może i był festiwal, ale poprzedzielany taką liczbą przerw na reklamy, że tylko ludzie o bardzo mocnych nerwach mogli to wytrzymać.

O ile telewidzowie oglądali tak zwaną popitkę i zakąskę - jak w kuluarach żartowano - czyli reklamówki sponsorów festiwalu, o tyle widowni w tym samym czasie serwowano show. Jego gospodarzem był niejaki Irek Bieleninik, znany głównie z reklamy proszku do prania. Tym razem prał mózgi publiczności. Tak skutecznie, że niektórzy się pienili z wściekłości. Chociaż niektórych to szczerze bawiło. Bieleninik urządzał mniej więcej co dwadzieścia minut konkursy, w których można było wygrać czapeczkę albo koszulkę. Wyłuskiwał ludzi z widowni, którzy mieli zaśpiewać coś w stylu: "zasiali górale". Sterował publicznością jak w sitkomie, pokazując kiedy i jak mają klaskać.

TVN przyjęła jakieś nadzwyczajne środki bezpieczeństwa na festiwalu. Dziennikarze akredytowani nie mogli się poruszać po zapleczu. Trudno się było umawiać z gwiazdami. W kuluarach opowiada się przygodę jednego z fotoreporterów, który został przez menedżera Moniki Brodki zaproszony do jej garderoby. Kiedy już tam siedział razem z wokalistką, rozległo się pukanie do drzwi. Sam szef ochrony się zjawił. Poprosił dziennikarza na korytarz. Zapytał, co on tu robi? Na stwierdzenie, że to menedżer gwiazdy go tu zaprosił, usłyszał: Brodka to może sobie zaprosić kogo chce... do domu. A tutaj jest tylko podmiotem wykonawczym. Proszę wyjść. I tyle. Tak wyglądała praca mediów, innych niż TVN, od zaplecza. Jedno jest pewne, że już dawno festiwal nie miał takiej liczby VIP-ów. Wczoraj pojawił się m.in. Lech Wałęsa, któremu widownia dwa razy śpiewała "Sto lat". Byli bodaj wszyscy, poza... Ewą Drzyzgą. A szkoda, bo ten festiwal to mógłby być świetny temat programu "Rozmowy w Toku".

Ryszarda Wojciechowska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)