Gwiazdor polskiego malarstwa w nowej galerii na Pradze
Po raz pierwszy w Warszawie prezentowane będą obrazy tzw. błękitne i pollocki, zapowiadające nurt abstrakcyjny w twórczości artysty. Wernisaż wystawy "Dwurnik nad morzem" odbędzie się w piątek 10 maja w nowej warszawskiej Galerii STALOWA.
PAP: Obrazy "błękitne" z początku lat 90. urzekają kolorami, ale można powiedzieć, że to "inny Dwurnik", nie ten znany malarz miasteczek, "Robotników" lub "Sportowców".
Edward Dwurnik: Te łagodne, według mnie, pełne uroku pejzaże morskie były formą terapii, nie tylko dla artysty, ale myślę, że i dla odbiorców. Na obrazach nie ma ani ziemi, ani nieba - jest tylko woda, nieskończone, wszechobecne morze. Czuje się w nich morską bryzę, widać grzywy fal, przetaczanie się wód.
PAP: A więc są to też groźne żywioły morskie?
E.D.: Morza bywają groźne, więc lepiej na nie patrzeć niż do nich wchodzić, ale generalnie uważam, że są to wody przyjazne człowiekowi, kojące. O to mi chodziło, gdy malowałam te obrazy, o przyjemność w ich oglądaniu i dobre emocje, wzruszenie, jakie wywołać mogą u odbiorcy.
PAP: A gdzie powstawał cykl "Dwurnik nad morzem": na plażach, w plenerze czy w pracowni?
E.D: Malowałem te obrazy w pracowni, ale przedstawiają one różne morza: Bałtyckie lub Śródziemnomorskie, na przykład w pobliżu Cypru. Moja żona jeździła w różne miejsca na świecie i fotografowała dla mnie morza; te zdjęcia wykorzystywałem jako podpowiedź przy malowaniu.
PAP: Pośród obrazów błękitnych są też intensywnie zielone, turkusowe. Mocny język barw jest dla nich charakterystyczny, a nie niuanse, odcienie czy zblaknięcia, tak często obecne w innych pana pracach.
E.D.: To prawda, tym razem, nie odcień lecz kolor miały dla mnie większą siłę wyrazu. To ważne dla mnie obrazy również dlatego, że wszystkie malowane są w poziomie, linearnie. Dominują w nich płaskie linie - uważam, że od tego momentu rozpoczęła się moja przygoda z abstrakcją. Dlatego na obecnej ekspozycji w Galerii STALOWA znajdzie też kilka innych moich prac tzw. pollocków.
PAP: Trwająca obecnie w Krakowie wielka wystawa monograficzna pańskich prac nosi tytuł "Obłęd". Pan to żartobliwie skomentował, że "Dwurnik w Narodowym? To obłęd!". Ale chodzi chyba o coś więcej, pewnie o komentarz, diagnozę czasów, w których powstawały obrazy.
E.D.: Nazwa wystawy łączy się też z tytułem wystawianego w Krakowie obrazu "Obłęd Ludu" z 1981 r. - przypomina on wydarzenia, gdy na Wybrzeżu 1970 r. wojsko strzelało do robotników. Obraz ma swoją historię. Był kupiony do zbiorów Muzeum Narodowego we Wrocławiu, ale tam zawsze był schowany; teraz w Krakowie znalazł się na wystawie, ale jako jedyny nie trafił do katalogu. To mocny obraz, jego siła oddziaływania jest taka, że aż ludzi denerwuje, przynajmniej tak tłumaczą mi organizatorzy wystaw. Jestem malarzem, ale żyję w określonym kontekście i pewnie taki mam temperament, że w jakiejś mierze moje malarstwo musi komentować rzeczywistość, czy to w latach 60., 70., czy współcześnie.
PAP: Powszechnie rozpoznawalnym nurtem pańskiej twórczości są obrazy przedstawiające małe miasteczka z ich skrupulatnie wyrysowanymi ratuszami, ryneczkami, labirynty warszawskich ulic z kamienicami. Są one podobne do prac Nikifora.
E.D.: Nikifor w pewnym momencie był moim mistrzem.
PAP: Czego może nauczyć się akademik od amatora, malarza naiwnego, jak określano Nikifora.
E.D.: Inspirowałem się jego metodą malowania, a więc najpierw rysunek, podmalówka, a potem staranne wykończenia cienkim pędzlem. Dzisiaj młodzi artyści zupełnie o tym zapominają i malują "od ucha do ucha".
PAP: Czy znał pan Nikifora Krynickiego osobiście?
E.D.: Trochę go znałem.
PAP: Czy ma pan jego obrazy?
E.D.: Kilka, ale niektóre z nich zamalowałem. Bardzo lubię zamalowywać czyjeś obrazy. To bardzo podniecające. Na Nikiforze namalowałem torbę z napisem Prada.
PAP: W jakich warunkach jako artysta czuje się pan najlepiej, czy w monumentalnych salach Muzeum Narodowego, czy w kameralnych wnętrzach galerii, jak ta na Stalowej?
E.D.: Właściwie jest mi to obojętne; aranżacje, kompozycje wystaw pozostawiam galernikom i muzealnikom; ja nawet niechętnie bywam na wernisażach.
PAP: Równolegle w Krakowie, Zielonej Górze i Warszawie odbywają się właśnie wystawy pańskich prac. Kuratorzy i dyrektorzy galerii nazywają pana gwiazdorem polskiego malarstwa. Wysoka sztuka styka się z popkulturą?
E.D.: A to przesada. Jest mi po prostu przyjemnie, gdy moje obrazy nie stoją osamotnione w pracowni lub w magazynach muzeum - a tak się zdarza - tylko są oglądane. Dodam, że właśnie pakujemy partię płócien z cyklu "Sportowcy" i wysyłamy na wystawę do Nowego Targu.
PAP: W kwietniu obchodził pan 70. urodziny; nie schował pan pędzli nie odłożył palety - nadal pan maluje; malarstwo - jak sam pan mówi - to pański żywioł. Nad czym pan więc obecnie pracuje?
E.D.: Nawet gdybym chciał przestać malować, nie pozwolą mi na to galerzyści. Teraz, gdy rozmawiamy, widzę przez okno, jak właśnie nadchodzi znajomy szef galerii. Tak więc, pracuję. Dużo rysuję, bardzo to lubię, a przy rysunku ręka zachowuje swoją sprawność. A mówiąc zupełnie poważnie - maluję obraz pt. "Jedwabne".
Edward Dwurnik (ur. 1943) w latach 1963-1970 studiował malarstwo, grafikę i rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Za swojego największego mistrza uważa wybitnego twórcę malarstwa naiwnego Nikifora Krynickiego. Jest autorem licznych cyklów malarskich (m.in. "Podróż autostopem", "Sportowcy", "Robotnicy", "Warszawa", "Droga na Wschód", "Od Grudnia do Czerwca", "Dwudziesty trzeci", "Dwudziesty piąty"). Dotychczas namalował prawie 5 tys. obrazów i jest autorem blisko 3,5 tys. grafik.
Rozmawiała: Anna Bernat