ŚwiatGwałt co 4 minuty, napady i rabunki - sami karzą bandytów

Gwałt co 4 minuty, napady i rabunki - sami karzą bandytów

Morderstwa, gwałty i kradzieże stały się w Meksyku prawdziwą plagą. Przestępcy pozostają bezkarni. Obywatele nie mogą już tego znieść i coraz częściej biorą sprawy we własne ręce.

Gwałt co 4 minuty, napady i rabunki - sami karzą bandytów
Źródło zdjęć: © AFP | Pedro Pardo

23.09.2011 | aktual.: 23.09.2011 09:40

Lerma, środkowy Meksyk; 11 września 2011. Około północy wśród mieszkańców osady Alvaro Obregon rozchodzi się wiadomość o kolejnej zgwałconej kobiecie. Ludzie są przerażeni i wściekli. W okolicy często dochodzi do napadów, zgłaszali to stróżom prawa wielokrotnie i prosili o pomoc. Bezskutecznie. Tym razem mają dość. Szybko organizują się w brygady i dziesiątkami wyruszają na polowanie.

Tuż przed świtem łapią człowieka, którego poszukiwali od tygodni. 35-letni Juan Carlos Esteban Jimenez przybył do Lermy pół roku wcześniej. Pochodzący ze stanu Chiapas Indianin od początku sprawiał kłopoty - nocami napadał na wracających z pracy robotników, rozprowadzał narkotyki i kradł. Mimo to, policja nie trudziła się, by go zatrzymać. Cywilom zajęło to kilka godzin.

Łowcy - młodzi mężczyźni - zabierają się do brutalnego przesłuchania. Przy pomocy gwizdków zwołują innych mieszkańców. W pobliskiej wieży kościelnej odzywają się dzwony. W kilka chwil cała osada wie, że stało się coś bardzo ważnego. Tłum wokół broczącego krwią Juana Carlosa rośnie. W końcu osiąga rozmiar ośmiu setek gardeł wrzeszczących "sprawiedliwość".

Na miejscu pojawiają się urzędnicy. Próbują przekonać osadników do przekazania podejrzanego policji. Bez powodzenia. - Władza wie, że nie zrobiła nic, by nas chronić, ale burmistrz (Fidel Castillo - red.) dla własnego bezpieczeństwa używa czterech samochodów - szydzi Jose Luis Ortega, lider brygady, która złapała przestępcę.

Pod gradem ciosów Juan Carlos przyznaje się do handlu narkotykami, zgwałcenia dwóch kobiet i uprowadzenia trzeciej. Podaje też nazwiska ludzi, którzy mu w tym pomagali. Gdy nie ma już nic do dodania, kilku mężczyzn podnosi go i przywiązuje do drewnianego słupa. Wokół rozlegają się krzyki. Ktoś proponuje, by oblać gwałciciela benzyną i podpalić. Mieszkańcy w większości odrzucają ten pomysł, ale chwytają kamienie i ciskają nimi w Indianina. Część trafia go prosto w głowę.

Około 11.00 na placu zjawia się kilkuset policjantów, w tym oddziały bojowe. Dochodzi do starć. W kierunku tłumu lecą puszki z gazem, w drugą stronę kamienie. Paru mundurowych chwyta ciało nieprzytomnego Juana Carlosa za nogi, lecz cywile mocno trzymają go za ręce. Sytuację rozwiązują policyjne pałki. Zmasakrowany mężczyzna trafia do szpitala. Dzień później umiera. Prokuratura ogłasza, że ma zamiar rozpocząć postępowanie wobec sprawców.

Komentarze na meksykańskich portalach i forach internetowych wyraźnie pokazują, po czyjej stronie stoją zwykli Meksykanie. "Gwałt na kobiecie godny jest kary śmierci", "Tacy ludzie zadają tyle cierpienia, że nie mamy dla nich współczucia", "Ciekawe, jak zachowaliby się ci policjanci, gdyby ktoś skrzywdził ich córkę lub znajomą?" - to niektóre z wypowiedzi pod artykułami o linczu.

Wydarzenia w Alvaro Obregon, choć wstrząsające, nie są wyjątkowe. Samosądy - linchamientos - to dziś rzeczywistość w wielu rejonach Meksyku. W samej gminie Lerma, zamieszkałej przez 100 tysięcy ludzi, dokonano ich już w tym roku 18.

W obliczu ogromnej przestępczość oraz nieudolności sądów i policji obywatele coraz częściej sami wymierzają sprawiedliwość. Czasami przybiera ona formę rozszalałych tłumów rozszarpujących rzekomych pedofili i gwałcicieli. Innym razem są to zorganizowane grupy lub samotni kaci, które bez oporów mszczą się na swych winowajcach. Vigilantes - samoobrona obywatelska, strażnicy. Tak się o nich mówi. Ale czy biorąc sprawy w swoje ręce, naprawdę chronią własne społeczności?

Ziemia bezprawia

Ponad 45 tysięcy ofiar w niecałe pięć lat, coraz częściej kobiet i dzieci. 120 tysięcy osób przesiedlonych, zwłaszcza w północnych stanach. Oficjalnie około 1500 porwań rocznie - a faktycznie od czterech do pięciu razy więcej. Do tego prawie dwa miliony uzależnionych od kokainy w kraju, który jeszcze w latach 90. prawie nie znał tego problemu. Bilans ogłoszonej w 2006 roku przez prezydenta Felipe Calderona wojny przeciwko kartelom narkotykowym jest fatalny. Rząd, koncentrując uwagę, finanse i personel na walce z przemytnikami, zaniedbał inne dziedziny bezpieczeństwa. W rezultacie ilość kradzieży, rabunków i ataków na tle seksualnym stale rośnie. Według meksykańskiego ministerstwa zdrowia, tylko w 2010 roku doszło do 120 tysięcy gwałtów - jednego co cztery minuty.

Winnych bardzo rzadko spotyka kara. Analitycy z Instytutu Technologicznego w Monterrey szacują, że przy ponad siedmiu milionach przestępstw popełnionych w zeszłym roku, wyrok usłyszał zaledwie co setny sprawca. Często były to zresztą wyroki absurdalne - dla przykładu, w stanie Chihuahua gwałcicielowi grozi jedynie 12 miesięcy pozbawienia wolności, jeśli udowodni, że kobieta sprowokoła go swoim zachowaniem lub wyglądem. W tym samym regionie najniższa kara za kradzież bydła to sześć lat.

Wiezienie nie gwarantuje zresztą, że kryminalista nie zagrozi społeczeństwu. Mafiosi nawet zza kratek prowadzą interesy i wydają rozkazy dzięki telefonom komórkowym. Media regularnie nagłaśniają historie naczelników, którzy rozdają kilkugodzinne przepustki gangsterom, by ci mogli zająć się swoimi sprawami, choćby egzekucją wroga. Kontrola nad systemem penitencjarnym jest nikła, co zostawia mnóstwo miejsca na łapówkarstwo.

Nie-obrońcy

Wojna z kartelami wyraźnie pokazała, jak słaba jest meksykańska policja. Mundurowi okazali się nie tylko skorumpowani - około 10% z nich straciło już z tego powodu pracę, a to zaledwie wierzchołek góry lodowej - lecz także słabo wyszkoleni i brak im motywacji. Chociaż rząd, przy wsparciu USA, wydaje ogromne pieniądze na doposażanie służb bezpieczeństwa, gangsterzy potrafią przewyższyć je nawet siłą ognia. Skutek jest taki, że policjanci po prostu boją się walczyć z przemytnikami. Dochodziło już do sytuacji, gdy całe miasta były bez ochrony, ponieważ wszyscy stróże prawa złożyli wymówienia.

Nie lepiej wygląda sytuacja w armii, którą Calderon wysłał na ulice. Chociaż wojsko jest nieco bardziej odporne na korupcję niż policja, nadal nie uwolniło się od niej całkowicie. Co gorsza, żołnierze kompromitują się tysiącami przypadków łamania praw człowieka rocznie. I to nie tylko w stosunku do podejrzanych przestępców, ale i cywili, w tym kobiet. Są przy tym bezkarni - ich wykroczeniami zajmują się zamknięte wojskowe trybunały, które przez ostatnie pięć lat skazały zaledwie jednego oficera.

Wszystkie te problemy sprawiają, że obywatele czują się porzuceni przez państwo i pozbawieni jakiejkolwiek ochrony. Jest to szczególnie zauważalne w wioskach i miasteczkach, gdzie brak bezpieczeństwa dolewa się do kipiącego kotła frustracji wywołanych bezrobociem i biedą. W takich miejscach ludzie coraz częściej bronią się przed bandytami sami. - Gdy rząd przeznacza federalne środki na walkę z przemytem, a lokalna policja raczej przysparza kłopotów niż je rozwiązuje, to vigilantes wypełniają lukę - tłumaczy meksykańska kryminolog Rossana Reguillo Cruz. - Domniemani przestępcy, wpadając na takie grupy, poznają skrzywioną wersję sprawiedliwości, która cieszy się wrastającym poparciem - opisuje.

Politycy przez długi czas próbowali przekonać obywateli, że samosądy są praktyką stosowną jedynie przez prymitywnych tubylców zamieszkujących prowincję. - Lepiej się nie wtrącać w tradycje i wierzenia autochtonów - powiedział kiedyś López Obrador, były kandydat na prezydenta i burmistrz miasta Meksyk. Jednak samosądy zdarzają się również w metropoliach. Najgłośniejszym przykładem jest historia Dowództwa Mieszkańców Juarez (CCJ). Ciudad Juarez, duże miasto położone tuż przy granicy z USA, od lat uważane jest za najniebezpieczniejsze miejsce na ziemi. W październiku 2008 roku znaleziono tam ciała szóstki mężczyzn, najprawdopodobniej członków jednego z gangów. Przy zwłokach ustawiono znak: "Wiadomość dla wszystkich szczurów: to potrwa". Trzy miesiące później do redakcji trafiły listy od "grupy ludzi zmęczonych bezkarnością przestępców", którzy określili się jako CCJ i zasugerowali, że to oni dokonali niedawnego mordu. Organizacja zagroziła, że jeśli rząd do połowy roku nie zagwarantuje miastu spokoju, będzie
zabijać jednego bandytę co 24 godziny. Trudno powiedzieć, czy spełniła swoją obietnicę - w Juarez codziennie ginie blisko dziesięć osób, lecz CCJ nigdy już nie ujawniła się w mediach.

Na pewno wiele krwi przelała Ludowa Armia Antynarkotykowa, która w podobnym okresie uformowała się w południowym stanie Guerrero. Kierowana przez farmera mszczącego się za krzywdy wyrządzone jego dzieciom, armia zabiła w okrutny sposób co najmniej kilku przestępców. Jednemu z nich, dilerowi, obcięto głowę.

Innym razem sprawiedliwość wymierzać postanowili stołeczni taksówkarze. Po kolejnym napadzie i braku reakcji ze strony policji, kierowcy zebrali siły i zaatakowali oprawców, mordując ich szefa. Nieformalna grupa zakończyła działalność, gdy jej liderzy zostali zatrzymani przez funkcjonariuszy z ciałem przestępcy na tylnym siedzeniu.

- Państwo traci kontrolę w niektórych sferach, więc ludzie biorą sprawy w swoje ręce - mówi socjolog Rene Jimenez. - Te przykłady samoobrony obywatelskiej pokazują, że konflikt wszedł w nową fazę. Przemoc rodzi więcej przemocy - dodaje.

Efekty uboczne

W wielu sytuacjach sprawiedliwość ludowa zapędzą się zbyt daleko. Podejrzani praktycznie nigdy nie dostają szansy, by odeprzeć zarzuty, a wyroki wymierzone przez gawiedź bywają absolutnie nieadekwatne. Zdarza się, że rzekomy złodziej samochodów kończy jako żywa pochodnia. Co gorsza, jak zauważa znawca Meksyku prof. George W. Grayson, do samosądów najczęściej dochodzi w okolicach świąt, czyli wtedy, gdy spożycie alkoholu w kraju znacznie wzrasta. Zły i podpity tłum niekiedy krzywdzi również zupełnie niewinnych ludzi. Jednym z wielu takich przypadków jest historia dwójki federalnych detektywów, którzy czyhając pod szkołą podstawową na dilera narkotyków, zostali uznani przez okolicznych mieszkańców za pedofilii i spaleni żywcem.

Analitycy obawiają się także, że meksykańscy vigilantes mogą powtórzyć scenariusz znany z Kolumbii. W latach 80. i 90. z inicjatywy kolumbijskich biznesmenów i polityków utworzono dziesiątki grup samoobrony obywatelskiej. Ich celem była ochrona cywilów przed atakami komunistycznych partyzantów i narkogangsterów. Początkowo spełniały swoją rolę, stając się utrapieniem dla rebeliantów FARC czy Pablo Escobara. Z czasem to się jednak zmieniło. Pod przykrywką służby społeczeństwu strażnicy eksportowali tony kokainy. Zbijali przy tym pokaźnie fortuny i eliminowali wszystkich, którzy stali im na drodze. Po kilku latach mordowali więcej ludzi niż bezlitośni marksiści i kartele. A takiego problemu Meksyk teraz nie potrzebuje.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Czytaj również blog autora: Blizny Świata

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)