Guten Morgen, panie pośle. Ryszard Galla: Zaczynaliśmy jak w konspiracji© Agencja Gazeta | Patrycja Wanot

Guten Morgen, panie pośle. Ryszard Galla: Zaczynaliśmy jak w konspiracji

Piotr Barejka
16 stycznia 2020

- Pierwsi działacze opowiadali, że się bali. Nie spotykali się w miejscach publicznych, tylko gdzieś na końcu sołectwa. To wyglądało jak w konspiracji - mówi Ryszard Galla, jedyny poseł Mniejszości Niemieckiej w polskim Sejmie.

Piotr Barejka, Wirtualna Polska: Czuje się pan Niemcem czy Polakiem?

Ryszard Galla: Jestem obywatelem Polski, ale z pochodzeniem niemieckim. Choć najlepiej powiedzieć, że Europejczykiem lub Ślązakiem.

Zdarza się uszczypliwość na sejmowych korytarzach?

Jeszcze w sejmiku wojewódzkim, jak raz mnie przedstawiono, że jestem z mniejszości niemieckiej, to ktoś wstał i wyszedł. Ale w Sejmie to raczej w żartach. Mam kolegę, od którego słyszę "guten Morgen" codziennie.

Pochodzi pan z okolic Opola, ale pana rodzina nie wyjechała po wojnie, jak wielu Niemców z tamtych terenów. Dlaczego?

Myślę, że było to związane z poczuciem przywiązania do małej ojczyzny, do naszego heimatu. Chociaż spora część mojej rodziny, na przykład brat, mieszka w Niemczech. Ludzie wyjeżdżali w różnych latach. Ci, którzy wyjechali jeszcze z frontem, byli silnym magnesem dla tych, którzy po wojnie nie mogli się tutaj odnaleźć.

Dlaczego ta tożsamość jest tak ważna?

Pochodzę z małżeństwa mieszanego. Ojciec jest Niemcem, a mama Polką. Poznali się krótko po wojnie. Ale wzrastałem w duchu niemieckiej kultury. Taki był przekaz od dziadków, wszystkie świąteczne, niemieckie obyczaje były u nas w domu. Rodzice mojej mamy śmiali się, że jak przyjeżdżają do nas, to jak do Niemiec. Dziwiły ich niektóre rzeczy.

Co na przykład?

Rozmawialiśmy albo po niemiecku, albo gwarą śląską, a ona ma dużo wtrąceń niemieckich. Więc dla nich to było niezrozumiałe. Mieliśmy też inne potrawy. Albo takie proste rzeczy, jak siadanie w kościele. Dziwili się, gdy mężczyźni siedzieli po jednej stronie, a kobiety po drugiej. Wciąż tak wychowujemy nasze dzieci. Moi synowie są tak wychowani, ich dzieci też.

Mówił pan, że niektórzy Niemcy nie mogli się odnaleźć w powojennej Polsce.

Wtedy była polonizacja. Mój ojciec opowiada, że po wojnie to broń Boże, żeby ktoś się po niemiecku odezwał. Potrafił sąsiad na sąsiada donieść, że tamten w domu rozmawia po niemiecku, że tam słychać niemieckie radio. Nie można było uczyć w szkołach języka.

Obraz
© PAP | Tomasz Gzell

Jakie mogły być konsekwencje?

Wywózka na wschód, poza tym po wojnie działały obozy pracy, również dla Niemców. Wielu niewinnych ludzi wtedy zginęło.

Pana ojciec miał problemy?

Był z zawodu blacharzem. Raz pracował na wrocławskim ratuszu i przyjechała zachodnioniemiecka telewizja. Ojciec słyszał, jak rozmawiają po niemiecku. Pokręcił się obok nich, zagadał.

Dziennikarz niemiecki zapytał, skąd zna język. On tłumaczył, że od urodzenia. Tamten się dziwił, że są tu jeszcze Niemcy. Ojciec udzielił wywiadu, a potem prawie go z roboty wyrzucili.

Czegoś jeszcze się bano?

Jeden z braci ojca był w Luftwaffe. Rodzina nie wiedziała, co się z nim stało. Zostało tylko jego zdjęcie u dziadków. Co wigilia zawsze było dla niego wolne miejsce, a przy nim to zdjęcie. Tylko dziadkowie, ze strachu, wydrapali swastykę, która była tam na mundurze.

Nie można było się do tego przyznać. Służby nie mogły się o tym dowiedzieć. Mimo że w czasach wojny ludzie z Górnego Śląska stanęli przed wyborem, że albo idą na wojnę, albo kulka w łeb. To był dla nich przymus.

A co się stało z bratem?

Został zestrzelony nad Czechami. Potem, w drodze powrotnej do domu, złapano go i wywieziono na sześć lat do Związku Radzieckiego.

Po przemianach ustrojowych mniejszość niemiecka mogła wyjść z cienia. Jak pan to pamięta?

Byłem wtedy młodym człowiekiem, ale miałem już dowód osobisty (śmiech). Ci pierwsi działacze, których duża część już zmarła, opowiadali, że i tak się bali. Nie spotykali się w miejscach publicznych, tylko gdzieś na końcu sołectwa. To wyglądało jak w konspiracji, pierwsze zebrania naprawdę były w strachu. Bo a nuż ktoś się dowie i mnie z pracy wyrzuci.

Obraz
© PAP | Tomasz Gzell

Kiedy to się zaczęło zmieniać?

Moim zdaniem zaczęło się od pierwszych wyborów samorządowych, kiedy nasi ludzie pojawili się publicznie. Otwarcie powiedzieli, że są przedstawicielami mniejszości niemieckiej. Później nasi przedstawiciele weszli do Sejmu. To wszystko budowało pozytywny klimat.

Z jakimi problemami przychodzą do pana wyborcy?

Bardzo różnymi. A to ktoś przychodzi z problemem własnościowym. Bo po wojnie jego rodzina została odebrano majątek, on do dzisiaj nie może go odzyskać.

Były sprawy starszych osób, które otrzymywały renty za udział Wehrmachcie. Po stronie niemieckiej byli obciążeni różnymi podatkami, ta kwota przychodziła do polskiego banku, a tu jeszcze ją obcinali. Pytali, dlaczego podwójnie mają płacić.

Wciąż też dochodziło do incydentów, jak zamazywanie dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości. Cały czas czuć było niechęć?

Taka niechęć wszędzie się pojawia, w innych mniejszościach też. Ale my dzisiaj mówimy, że u nas jest spokojnie. Jak się porozmawia z Ukraińcami, to tam teraz jest wojenka. Każdy to musiał przejść.

Poza tym u nas jest cała historia pomników z okresu międzywojennego, tych niemieckich. I próby wymazywania tego nie są dobre. Przecież to trwały element kultury tego regionu, nie da się inaczej. Najgorsze, co może być, to wycinanie korzeni, które świadczą o pochodzeniu i tych ludzi, i tego regionu.

Obraz
© PAP | Andrzej Grygiel

A jest to region kulturowo zróżnicowany.

Oczywiście, że tutaj kultury się mieszają. To też ma istotne znaczenie. Dlatego kładliśmy nacisk na edukację, podjęliśmy wiele działań, które miały na celu przybliżenie tej historii. Myślę, że to spowodowało, że u nas nie ma już takich problemów z niechęcią.

Nawet sołtys pewnej wsi odnowił pomnik niemiecki. Ja się zapytałem, czemu to zrobił, a on odpowiada, że przecież chodzą do niemieckiego kościoła, mieszkają w domach tych przodków. To dlaczego nie mają ich upamiętnić?

Czyli przede wszystkim zrozumienie.

Tak, bo do tanga trzeba dwojga. Myślę, że jest wspólna cecha tych, którzy tu są i tych, którzy tutaj przyszli. Pierwsi wiedzą, co to znaczy, że ich bliscy i rodziny zostały pogonione. I rozumieją tych, którzy tutaj przyszli. Bo oni też zostali skądś wyrzuceni.

Po prostu sąsiad sąsiada musi poznać, trzeba sobie zaufać. Tego się nie da zrobić ustawą czy nakazem, czy czymkolwiek. To wymaga czasu i otwartości.

Ryszard Galla od 2005 roku jest posłem na Sejm RP z ramienia mniejszości niemieckiej. Członek mniejszości niemieckiej na Opolszczyźnie i wiceprzewodniczący zarządu wojewódzkiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim. Prezes Domu Współpracy Polsko-Niemieckiej z siedzibą w Gliwicach.

Komentarze (226)