Grzegorz Wysocki: Rekonstrukcja według Kaczyńskiego
Prezes PiS-u oraz przynajmniej cześć jego ludzi do perfekcji opanowali niezwykłą umiejętność. Chodzi o umiejętność wypowiadania tysięcy pustych zdań i markowania tysiąca nieistotnych wydarzeń, które to zdania i wydarzenia układają się w oczach mediów i odbiorców w obraz najbardziej zapracowanej partii na świecie. Witajcie w autorytarnej demokracji medialnej zarządzanej przez PiS. Wynik rekonstrukcji, która "zakończyła się" symboliczną zamianą miejsc na stanowisku premiera i powołaniem nowych ministrów w oszałamiającej liczbie zero, tylko tę smutną prawdę potwierdził.
Beata Szydło mówiła przez trzy godziny (na antenie TV Trwam i Radia Maryja) i nie powiedziała niczego nowego.
Żenujący serial rekonstrukcyjny, na żywo relacjonowany przez wszystkie media, zakończył się, ale wyłącznie w teorii. W praktyce drugi sezon rozpoczął się jeszcze w trakcie wyświetlania napisów końcowych ostatniego odcinka pierwszej serii. Czas, start: Andrzej Duda powołuje premiera Mateusza Morawieckiego, ale giełda nazwisk wcale nie zostaje zamknięta.
Nowy rząd okazuje się starym rządem, a jedyną faktyczną zmianą jest zamiana miejscami na fotelach premiera i wicepremiera. Łatwo odgadnąć, że "niecierpliwe oczekiwanie" na zmiany w rządzie przeciągnie się teraz co najmniej do stycznia, a jeżeli zapotrzebowanie na rozgrywanie mediów i opozycji nie osłabnie - może i do czerwca 2018 roku. Albo do następnego września. Bo właściwie - dlaczego by nie? Kto Kaczyńskiemu zabroni?
Nowy premier najprawdopodobniej nie będzie się bardzo różnić od byłej pani premier, a główne rozbieżności pomiędzy nimi mogą polegać na tym, że Morawiecki okaże się jeszcze sprawniejszym wykonawcą poleceń i jeszcze skuteczniejszym narzędziem w rękach Jarosława Kaczyńskiego, na co dowody znajdziemy chociażby w pierwszym udzielonym po desygnacji wywiadzie ("zupełnie nowe otwarcie" polegać ma chyba przede wszystkim na rozszerzeniu marzeń rechrystianizacyjnych z obszaru Polski na całą Europę, która, jak wiadomo, zaprzestała nie tylko chodzenia do kościoła, ale nawet śpiewania kolęd).
Kilka pytań retorycznych
Czy można mówić przez bite trzy godziny i powiedzieć to samo, co powiedziane zostało już dziesiątki razy, a jednocześnie raz jeszcze rozbudzić apetyt mediów i odbiorców na kolejny "arcyważny" wywiad z panią premier? Przykład środowego wywiadu dla mediów ojca Rydzyka potwierdza, że jak najbardziej. Przykład piątkowej rozmowy z Morawieckim w tej samej telewizji i w tym samym radiu nie był bynajmniej odstępstwem od tej – mocno przesuniętej i ekscentrycznej – "pisowskiej" normy.
Czy można przez wiele tygodni wyświetlać mediom kolejne teasery i trailery przeciągniętego do granic możliwości i grubymi nićmi szytego serialu politycznego pt. "Rekonstrukcja", udając konsekwentnie, że "w polskiej polityce dzieje tyle, co nigdy" oraz, że "już za moment dowiemy się wszystkiego", a jednocześnie wciąż liczyć na to, że media najmniejszą nawet zajawkę i plotkę będą traktować jako newsowego świętego Graala? Przykład "zakończonej" właśnie rozgrywki PiS-u potwierdza, że jak najbardziej.
Wreszcie – gdy zmiana osoby na stanowisku premiera stała się faktem – czy można wmówić mediom i odbiorcom nie tylko, że oto zakończył się rekonstrukcyjny serial, ale również, że w rządzie PiS-u (i w Polsce w ogóle) nastąpiły rewolucyjne zmiany, choć w rzeczywistości całą sytuację niezmiennie rozgrywa w pojedynkę Jarosław Kaczyński, a jeśli mowa o skali (zwłaszcza rewolucyjnych) zmian – niczego na ten temat póki co nie wiadomo, zwłaszcza że nie sposób takich znaleźć w pierwszych wypowiedziach i zapowiedziach Morawieckiego? Przykład sporej części komentarzy i reakcji z ostatnich dni, a przede wszystkim skład "nowego" rządu, potwierdza, że jak najbardziej.
Państwo faszystowskie czy raj na Ziemi?
Czy można z tych przykładów wyciągnąć wnioski ogólniejszej natury? Owszem, i są to wnioski wręcz systemowe. Jak doskonale wiemy, zdaniem jednych od dwóch lat żyjemy w państwie faszystowskim, Kaczyński jest pełnokrwistym dyktatorem, a jego demoniczny kot postrachem opozycji; zdaniem drugich – demokracja nigdy nie miała się lepiej niż dzisiaj, wszyscy chętni mogą sobie protestować i krzyczeć do woli (no, może nie w pobliżu miesięcznic smoleńskich), lud odzyskał podmiotowość, a Polska wstała z kolan. Ale prawda o tym, w jakim kraju przyszło nam żyć – wyczytana m.in. z powyżej przedstawionych przykładów i przypadków ostatnich dni – jest nieco inna, prostsza i dużo bardziej trywialna. Żyjemy w doskonale zorganizowanej, samonapędzającej się i coraz sprawniej uczącej się na własnych błędach, pisowskiej mediokracji.
Media i politycy opozycji tańczą tak, jak im prezes Kaczyński zagra. A wraz z mediami i opozycją taniec według woli i instrukcji Kaczyńskiego wykonują także odbiorcy/wyborcy. I niby nic dziwnego – w końcu zazwyczaj jest tak, że to obóz rządzący dyktuje warunki, wrzuca coraz to nowe tematy do publicznej debaty, narzuca tempo opozycji oraz mediom, które rządzącym winny patrzeć na ręce ze szczególną uwagą. A jednak Kaczyński i spółka i w tych dziedzinach osiągnęli niebywałą biegłość.
Przed laty mogliśmy myśleć, że to Leszek Miller i SLD w swoich najlepszych latach będą szczytowym osiągnięciem rodzimej mediokracji, cynicznego i skutecznego rozgrywania mediów i opozycji. Potem był Donald Tusk i dowodzona przezeń Platforma, czasy jawnej już post-polityki, lepienia pierogów, grillowania i ciepłej wody w kranie oraz odchodzenie od dogmatu, że politycy winni reformować państwo. Jarosław Kaczyński – wyciągnąwszy wnioski z własnych porażek i nierzadko, choć oczywiście nieoficjalnie, korzystając z doświadczeń swoich zdolnych poprzedników (Miller i Tusk) – przerósł "mistrzów" i dzisiaj niepodzielnie sprawuje władzę nie tylko nad własną partią, rządem czy przejętym TVP, ale właściwie nad wszystkimi politykami (także opozycyjnymi) i mediami (także skrajnie antypisowskimi).
Ale przecież PiS "ciągle coś robi"?
Oczywiście, nie jest tak, że "PiS nic nie robi", ale warto byłoby kiedyś policzyć – jeśli to w ogóle możliwe – jaką część "ciężkiej pracy PiS-u dla Polski i Polaków" stanowią nigdy nierealizowane pomysły i projekty ustaw, sugestie i deklaracje, butne zapowiedzi, podrzucane mediom plotki i domysły, niewcielane w życie reformy i programy naprawcze. W ciemno obstawiam, że będzie to jakieś 3/4 publicznej aktywności Jarosława Kaczyńskiego i jego podwładnych.
PiS jest jak korporacja, która większość czasu poświęca na "burze mózgów". Różnica między PiS-em a korporacją polega jednak na tym, że korporacja nie sprzedaje samego faktu wzniecania i rozpętywania kolejnych burz, a PiS tak. Owszem, to co zostaje po przejściu burzy to wciąż bardzo dużo, ale jednak skala tworzonych (wymyślanych?) i żyjących własnym życiem "faktów medialnych" czy "przyśnionych rewolucji" jest niebywała, nieporównywalna z poprzednikami.
Nie ulega wątpliwości, że sami sobie również jesteśmy winni i że duża część odpowiedzialności jest po stronie mediów, polityków opozycji czy wreszcie odbiorców. Chciałbym wierzyć w teorię, że oto przyszedł diabeł Kaczyński, opętał nas, zahipnotyzował i teraz może z nami zrobić dosłownie wszystko, ale – choć jest to teoria niewątpliwie kusząca i sugestywna – to tylko niewielka część prawdy, i jest to część najbardziej baśniowa.
Jak żyć bez Prezesa?
Jasne, gdyby Kaczyński nie grał coraz to nowszych melodii, przynajmniej część z nas nie miałaby do czego tańczyć. Ale problem w tym, że – jak wskazują wszystkie znaki na politycznym niebie i medialnej ziemi – nie tylko nie umiemy (sobie i innym) odmówić (mniej lub bardziej masochistycznej) przyjemności płynącej z tańca, ale też nie możemy się już doczekać kolejnej melodii wygrywanej przez Prezesa.
Czy życie bez Jarosława Kaczyńskiego jest w ogóle możliwe? Mam wrażenie, że u coraz większej liczby osób samo tylko wyobrażenie sobie takiego koszmaru budzi bojaźń i drżenie. I nie myślę tutaj bynajmniej wyłącznie o zatwardziałych zwolennikach PiS-u.
Grzegorz Wysocki, WP Opinie