Groźne incydenty na polskich lotniskach. "Wyjątkowo niebezpieczna sytuacja"
Służby nadal poszukują dronów i ich właścicieli po tym, jak zaledwie w ciągu kilku dni, z udziałem bezzałogowców, doszło do mrożących krew w żyłach scen na lotniskach w Warszawie i Katowicach. - To były bardzo niebezpieczne sytuacje. Było o włos od tragedii - mówią Wirtualnej Polsce eksperci zajmujący się lotnictwem.
Przypomnijmy, do pierwszej niebezpiecznej sytuacji doszło w ostatnią sobotę po południu. Przed podchodzącym do lądowania na Lotnisku Chopina w Warszawie samolotem LOT-u z Poznania pojawił się dron. Był dość duży, miał żółty kolor i przypominał szybowiec. Do zdarzenia doszło na wysokości ok. 2000 stóp, maszynę zauważyli piloci. Bezzałogowiec przeleciał ok. 100 stóp (30 metrów) nad samolotem. Piloci z kolejnego lądującego na Okęciu samolotu potwierdzili tę informację - dodając, że dron był wielkości szybowca.
"50 metrów pod samolotem"
Z kolei w poniedziałek 15 maja około godziny 15 doszło do kolejnego incydentu na polskim lotnisku. Dron typu quadrocopter minął o ok. 50 m samolot linii Wizz Air, który leciał z Eindhoven do Pyrzowic. Urządzenie zostało zauważone w okolicy dzielnicy Mrzygłód w Myszkowie, około 20 kilometrów w linii prostej od Katowice Airport. W tym rejonie także trwały poszukiwania operatora maszyny. Samolot Wizz Air znajdował się wówczas na wysokości 1200 metrów.
W obu przypadkach piloci samolotów wylądowali bezpiecznie, w obu przypadkach to oni ujawnili, że bezzałogowce pojawiły się w niebezpiecznie bliskiej odległości. Drony nie były widoczne na radarach. Kontrolerzy nie wykryli ich też podczas obserwacji wzrokowej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Do tej pory nie wiadomo, dlaczego w ogóle nad lotniskami pojawiły się latające obiekty, których nie powinno tam być. Nie wiadomo też, do kogo należą. Sprawą zajmuje się policja. Zgodnie z procedurami o incydencie zostały powiadomione wszystkie służby i instytucje, włącznie z Państwową Komisją Badania Wypadków Lotniczych i Urzędem Lotnictwa Cywilnego.
"W samolocie będzie wielka dziura"
- To wyjątkowo niebezpieczna sytuacja. W Warszawie nie wyglądało to na drona. To był duży model, sterowany radiem, który nie potrzebuje żadnych zgód czy uprawnień. Wygląda na to, że ktoś zrobił model szybowca, zdalnie sterowany, pilotowany przez nieodpowiedzialnego człowieka w rejonie lotniska. Latał na tak niskiej wysokości, że radar go nie zauważył - mówi Wirtualnej Polsce Grzegorz Brychczyński, niezależny ekspert lotniczy.
W jego ocenie mogło dojść do tragedii. Wystarczy zestawić prędkość lądującego samolotu i ciężar drona/obiektu. – To ewidentne zagrożenie. W samolot lecący 220 km/h uderzyłby bezzałogowiec o masie ok. 20 kg. Widziałem zderzenie samolotu z bocianem, maszyna miała urwane pół skrzydła. W samolocie pasażerskim powstałaby wielka dziura - dodaje Brychczyński.
Zdaniem Dominika Pundy, pilota liniowego, instruktora i eksperta branży lotniczej, w fazie lądowania i startu samolot jest bardzo narażony na zderzenie z bezzałogowcem.
- Po pierwsze - samolot leci wtedy powoli, po drugie - silniki są zazwyczaj na pełnej mocy, co może skutkować wciągnięciem takiego obiektu w silnik odrzutowy. Po trzecie - działo się to blisko ziemi, więc jest mało czasu na reakcję. Jeżeli dron zostanie wciągnięty w silnik odrzutowy samolotu pasażerskiego, robi się bardzo niebezpiecznie, bowiem urządzenie prawdopodobnie zostanie zniszczone - mówi WP Dominik Punda.
W jego ocenie w przypadku warszawskiego Lotniska Chopina, obiektem który pojawił się blisko samolotu mógł być model szybowca latającego.
- Piloci dronów są w Polsce szkoleni na wysokim poziomie. Jest aplikacja Dron Radar, która pokazuje, gdzie można latać bezzałogowcem, a gdzie nie. W tym przypadku może być podobnie jak z oślepianiem pilotów z ziemi światłem laserów. To ogromne zagrożenie dla lotniczych operacji i pilotów. Ale niewielu sprawców udaje się zatrzymać - komentuje ekspert.
Według branżowego portalu swiatdronow.pl, warszawski obiekt mógł być modelem latającym szybowca redukcyjnego, który celowo lub nie "złapał" termikę i pilot-modelarz przesadził z wysokością.
"Pamiętajmy, że niezależnie od wysokości lotu, sam lot powinien być zgłoszony w aplikacji Dron Radar; na loty w CTR (w strefie kontrolowanej) poniżej 6 km od lotniska potrzebne są wcześniej złożone plany lotów na minimum 24 h przed lotem; maksymalna wysokość lotu dronem bez specjalnych zezwoleń i poza strefami wynosi maksymalnie 120 m nad ziemią, w strefach CTR (kontrolowanej przez ULC) to już mniej niż 100 metrów, a im bliżej lotniska (tzn. poniżej 6 km od pasa) – tym niżej: 30-50 m nad ziemią" - czytamy na portalu.
- W mojej opinii za tymi zdarzeniami stoją przypadkowe osoby. Nie podejrzewam, żeby ktoś, kto ma uprawnienia do pilotowania dronów, pozwolił sobie na taki wygłup. Dlatego na polskich lotniskach powinna być zainstalowana ochrona antydronowa. Urządzenia do zniszczenia takich obiektów są na innych lotniskach na świecie. W tym przypadku to piloci podjęli decyzję, że podejdą do lądowania. Ale takich incydentów może być więcej. I co wtedy? - pyta retorycznie Grzegorz Brychczyński, niezależny ekspert lotniczy.
Sylwester Ruszkiewicz, dziennikarz Wirtualnej Polski