Green pic
Greenpeace walczy, bo taka jest jego natura. Tym razem przyczepił się do statku, który wiózł do Polski genetycznie zmodyfikowaną soję. W ten sposób przy nowym rządzie próbuje ożywić spór zażegnany ustawowo już cztery lata temu.
Akcja w Zatoce Gdańskiej była planowana od kilku miesięcy. W tym czasie Greenpeace, wykorzystując internetowy program do nawigacji, monitorował płynące do Polski statki z argentyńską modyfikowaną genetycznie soją. Za pomocą 30-letniego know-how organizacji układano plan działania.
We wrześniu w ramach kampanii przeciw GMO (genetycznie modyfikowanym organizmom) Greenpeace zamówił w PBS badania o stosunku Polaków do takiej żywności. Dzięki nim ekolodzy mogli rozesłać na początku akcji w Gdyni komunikat, że 76 procent Polaków nie kupiłoby żywności ze składnikami modyfikowanymi genetycznie (choć Polacy o niej pojęcie mają mgliste, a mgły wszak wielu z nas się boi). W ten sposób Jacek Winiarski, rzecznik polskiego Greenpeace'u, mógł przekonywać, że nie chodzi o jeden statek, ale o ważki problem społeczny. Zagranicznych członków Greenpeace'u, Chilijczyka i Węgra - który później przykuł się do łańcucha kotwicznego statku "Hope" - pouczono, jak się zachowywać w razie zatrzymania. Wszyscy mieli numer komórki do "dyżurnego" prawnika.
Ekolodzy zadbali też o dziennikarzy - zabrano ich na statek dowodzenia (70-letni jacht "Undine") i na specjalnie dla nich przygotowany ponton, skąd mogli robić "gorące zdjęcia". Już po zakończeniu akcji, nie mogąc się doczekać odwiezienia na ląd przez Greenpeace, jeden z żurnalistów użył znajomości, aby wezwać łódź straży granicznej. Doszło do konfliktu interesów: ludzi chcących wracać do domu i ludzi obawiających się aresztowania.
Niezależnie od drobnych kłopotów oraz stosunku do Greenpeace'u i jego akcji jednego można się było nauczyć od ekoaktywistów - organizacji, która godna jest porządnej kampanii wyborczej. Greenpeace jak porządny polityk po medialnym show przystępuje teraz do akcji informacyjnej na temat GMO i zbiera podpisy pod petycją z żądaniem znakowania produktów pochodzących od zwierząt, które karmiono modyfikowaną paszą. Nie spoczną - podobno - dopóki GMO nie będzie całkiem zakazane. Fundują więc sobie zajęcie na lata. A może i na wieczność.
Naukowy pat
"Użycie genetycznie modyfikowanej soi jest w Europie nie tylko niepożądane, ale i niepotrzebne" - czytamy w rozesłanym z ,Undine" komunikacie. "Potencjalnie niebezpieczne dla zdrowia i niszczące dla przyrody".
- Żadne z badań wskazujących na niepożądane krótkoterminowe działanie GMO nie zostało potwierdzone - mówi doktor Jarosław Cieśla z Instytutu Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk. - Mamy ekspertów i badania, które dowodzą czegoś przeciwnego - odpowiada Jacek Winiarski.
To specyfika sporu o GMO: każda ze stron jest w stanie skontrować naukowe argumenty przeciwnika, bo światowa nauka nie doszła do jednoznacznych konkluzji. Nawet w USA, gdzie Amerykanie jedzą produkty z GMO już od 10 lat. - Nie istnieją długoterminowe badania wpływu spożywania GMO na ludzi - przyznaje Maciej Muskat, szef kampanii przeciw GMO w Polsce. - Uważamy GMO za niekontrolowany eksperyment na skalę globalną - uściśla.
Uchwalona przez Sejm w 2001 roku ustawa o organizmach genetycznie zmodyfikowanych definiuje je tak: "Organizm inny niż organizm człowieka, w którym materiał genetyczny został zmieniony w sposób niezachodzący w warunkach naturalnych". W wersji umiarkowanej chodzi o roślinę, której wszczepia się gen odporności na środki chwastobójcze, aby taniej i skuteczniej walczyć z chwastami. W wersji radykalnej - którą straszą przeciwnicy GMO - jest to truskawka z wszczepionym genem ryby.
Naukowcy popierający GMO twierdzą, że w genetycznej modyfikacji chodzi o jeden obcy gen odpowiadający na przykład za odporność na insekty. Ten gen jest "opakowany" wieloma zabezpieczeniami, które dbają, aby modyfikacja zachowywała się według planu. I to ich zdaniem działa. - Przecież w zwykłym procesie krzyżowania dochodzi do wymiany kilkudziesięciu tysięcy genów, a nikt przeciwko temu nie protestuje - dziwi się doktor Cieśla. - Poza tym użycie roślin GMO zmniejsza zużycie chemicznych środków ochrony roślin, które zanieczyszczają glebę i wody, a są szkodliwe dla ludzi i zwierząt. Dlatego użycie roślin GMO chroni zdrowie rolników.
- Nie sposób skrzyżować szczura i świni, bo natura stawia tu ograniczenia, ale już stworzenie szczura z genem pochodzącym od świni jest możliwe - kontruje Greenpeace. I tak w kółko.
No problem
Od 2001 roku Ministerstwo Ochrony Środowiska wydało 38 zezwoleń na obrót pochodzącą od zmodyfikowanej soi śrutą - składnikiem pasz dla zwierząt hodowanych na mięso. Co ciekawe, nie korzystają z tego polskie oddziały amerykańskich firm, które walczą z wizerunkiem producentów jedzenia drugiej jakości. - W Polsce tylko takie firmy jak McDonald's czy KFC zalecają dostawcom drobiu używanie paszy bez składników genetycznie modyfikowanych - mówi Maciej Szymanowski, prezes firmy TB Duet, która zajmuje się importem modyfikowanej soi. - Ogromna większość hodowców używa paszy z soi GMO.
Powód jest prozaiczny: tysiąc kilogramów służącej do wyrobu paszy śruty z modyfikowanej soi kosztuje 230 dolarów, a z naturalnej 270. Jak twierdzi Jerzy Pilarczyk, były minister rolnictwa, możliwe byłoby utworzenie stref wolnych od GMO, ale decyzję w tej sprawie powinni podejmować sami rolnicy (poprzez swoje organizacje). Ci tego nie robią.
Dlatego Greenpeace, mimo że zapowiada też lobbing wśród polityków, w sprawie GMO chce działać głównie na media, a przez nie na konsumentów. Dlatego hucznie zatrzymali statek ,Hope", który parę godzin po blokadzie spokojnie wpłynął do portu. Nadzieją Greenpeace'u jest też nowy rząd, a szczególnie zdanie z exposé premiera Marcinkiewicza: ,Uregulowania wymaga sprawa określenia Polski jako strefy wolnej od żywności genetycznie modyfikowanej". W Ministerstwie Ochrony Środowiska jeszcze nie rozwinięto tego punktu wystąpienia szefa rządu.