Gostkiewicz: Krystyna Pawłowicz ma rację. W Polsce toczy się wojna kulturowa [OPINIA]
Krystyna Pawłowicz wezwała na Twitterze do wojny kulturowej. Jedni z niej kpili, inni popierali. To, co umknęło wszystkim, to to, że Pawłowicz w mało subtelny sposób trafiła w sedno. Osią sporu politycznego w Polsce istotnie jest dokonująca się zmiana kulturowa.
Przypomnijmy, o co chce się bić pani profesor (pisownia oryginalna):
"No,to WOJNA ! O polskie dzieci,polskie rodziny O polską wieś i miasta O POLSKĘ i EUROPĘ ,która CZEKA na naszą POMOC ! O polską tożsamość i kulturę Będziemy "gryźć trawę",ale MUSIMY tę kulturową wojnę WYGRAĆ Agendy Sorosa,lewackich patologii obyczajowych - PRECZ od POLSKI i UE".
"Walka" toczy się zatem o to, żeby: żadne "lewackie patologie obyczajowe" oraz instytucje i agendy rzekomo wrogiego Polsce miliardera George’a Sorosa nie zagościły nad Wisłą. Aha, skoro to agenda na wybory europejskie, to jeszcze trzeba podkreślić, że i Europę przy okazji uratujemy od Sodomy i Gomory.
Czyli ma być tak, jak było: polskie wsie i miasta, spokojne i wesołe, zanurzone w ciepłym sosie dobrej, polskiej, tradycyjnej, katolickiej moralności, w której czarne jest czarne, czerwone jest czerwone, każdy wie, kto komuch, a kto solidaruch. A rodzina to tylko chłopak i dziewczyna, bo kto to słyszał o dwóch dziewczynach czy dwóch chłopakach. To się w naszej polskiej normalności nie mieści. I musimy od nich Europę uratować, zanim nas też wynarodowią, żebyśmy nie byli Polakami.
W tej wypowiedzi pobrzmiewa echo trafnie wskazanego przez Jarosława Kuisza rozumowania "pokolenia podległości", urodzonego i wychowanego za czasów, kiedy Polska nie była wolna. Rozumowanie to w dużym uproszczeniu sprowadza się do tego, że jeśli przeciwnik przeforsuje swoje poglądy i pomysły, to wszystko stracone, nie ma co zbierać, Polska stracona, bo ktoś ją nam "zabrał" i urządził po swojemu.
Zanim zatem przeciwnikowi - nie, *wrogowi * - się to, uda, za wszelką cenę należy go powstrzymać. W tym rozumieniu przeciwnicy, "oni", jawią się jako istoty tak obce, że to właściwie niemożliwe, by ci "oni" mogli być normalnymi Polakami, jak "my" i tak po prostu obok "nas" żyć i chodzić po ulicy.
Komentujący internauci w zależności od poglądów politycznych albo ostro kpili lub atakowali Krystynę Pawłowicz, albo w całości popierali jej pogląd. To, co wszyscy przegapili, to to, że Pawłowicz nazwała po imieniu to, co przetacza się przez Polskę od kilku lat i będzie przetaczać się zapewne jeszcze co najmniej przez jedno pokolenie.
Aksamitna rewolucja obyczajowa. Ta, którą świat Zachodu przeżył w 1968 roku.
Z tej lepszej strony żelaznej kurtyny rok 1968 to pigułka antykoncepcyjna, wolna miłość, ruch antywojenny, rock’n’roll, emancypacja kobiet – ale przede wszystkim głębokie zmiany społeczne, które, w warunkach wolności politycznej, zaowocowały radykalną zmianą roli jednostki względem społeczeństwa, a także ewolucją tego, co owe jednostki i społeczeństwa uznawały za moralne - i niemoralne. W Polsce 1968 rok to antysemicka nagonka władzy. Dwa lata później Gierek rozpoczął dekadę konsumpcji i nikomu się nie śniło o liberalizacji obyczajowej.
Niemal powszechna w świecie Zachodu akceptacja dla homoseksualnej orientacji części społeczeństwa to właśnie pokłosie tej rewolucji obyczajowej, której Polska nie przeżyła. Która docierała do Polski fragmentami. Po 1989 roku goniliśmy Zachód głównie w sferze gospodarczej. Petryfikacja moralności publicznej potrwała jeszcze prawie dwie dekady.
Aż coś się oddolnie zmieniło – i natychmiast wywołało kontrakcję. Rosnąca liczba rozwodów, rosnąca z roku na rok liczba dzieci ze związków pozamałżeńskich, rosnąca liczba obywateli żyjących w związkach partnerskich (nieuregulowanych przez prawo), stale malejąca rola coraz bardziej skompromitowanego pedofilskimi skandalami kościoła katolickiego w życiu Polaków, a co za tym idzie – słabnący wpływ tegoż kościoła na ludzkie sumienia i wybory, in vitro, powszechność środków antykoncepcyjnych, do tego coraz mocniej zaznaczająca się obecność osób o orientacji homoseksualnej w przestrzeni publicznej – to dla konserwatywnej części społeczeństwa, w tym żyjących z wyczuwania nastrojów społecznych polityków - było za wiele.
Stąd dochodzące z prawej strony głosy o upadku moralności, zdemoralizowanym Zachodzie i "atakach" na kościół. Stąd oskarżenia kierowane do opozycji o "rozniecanie ideologicznej wojny" i „narzucanie ideologii” (Jacek Sasin w programie "Tłit").
Stąd też – największy absurd – o "obnoszeniu się" homoseksualistów ze swoją seksualnością i "promowaniu" homoseksualizmu w szkołach – którą to bzdurą oberwał ostatnio prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski za podpisanie Karty LGBT. Nazwijmy rzeczy po imieniu – nie "obnoszenie się", ale po prostu uczestnictwo w przestrzeni publicznej na tych samych zasadach, jak osoby heteroseksualne. Nie "zamach na instytucję małżeństwa", a walka o równouprawnienie – czyli prawo zawierania małżeństw z ukochaną osobą, tyle, że tej samej płci. Nie "promowanie homoseksualizmu", tylko informowanie o istnieniu więcej niż jednej orientacji seksualnej i rzetelna edukacja seksualna wykorzystująca XXI-wieczną wiedzę naukową.
Skąd ten dysonans poznawczy po obu stronach? Skąd tak ogromne, kompletne niezrozumienie postulatów, propozycji, lęków i strachów lewicy i prawicy nawzajem? Dlaczego jesteśmy aż tak podzieleni, że nawet w obrębie rodziny czy grupy znajomych jedni widzą w danej decyzji czy zjawisku dobro, a drudzy czyste zło? Ano stąd właśnie, że przechodzimy jako społeczeństwo przyspieszoną aktualizację do rzeczywistości społecznej drugiej dekady XXI wieku. I środowiska liberalno-lewicowe uznają, że to, co postulują, powinno właściwie być oczywistością od co najmniej ćwierćwiecza, zaś środowiska konserwatywne – że to, co one postulują, powinno być oczywiste tak jak zawsze było, a jakieś zmiany – to najwcześniej za ćwierć wieku, a niektóre nigdy.
Tak, obecny spór polityczny w Polsce to jest wojna kulturowa. Większa i ważniejsza, niż się wielu wydaje, bo brzemienna w skutki dla całego państwa i społeczeństwa. Ponieważ od tego, kto tę wojnę wygra - a nie łudźmy się: ktoś wygrać musi - zależy, czy Polska na stałe przechyli się w stronę Zachodu nie tylko w sferze gospodarczej czy politycznej, ale też społecznej - czy pozostanie bliżej Wschodu. Czy zaakceptujemy laicyzację, liberalizację, globalizację, równość – czy pozostaniemy społeczeństwem konserwatywnym, jednorodnym i obojętnym na prawa mniejszości.
Nawet, jeśli prezes Kaczyński na konwencji PiS zapowiedział "gryzienie trawy" wyłącznie w koniunkturalnych celach politycznych – a Robert Biedroń odpowiedział, że nikt nie zabierze mu wolności, równości i miłości - nawet, jeśli Krystyna Pawłowicz krzycząc na Twitterze o wojnie kulturowej przyłącza się tylko do zgodnego prawicowego chóru, to kulturowe starcie obu części polskiego społeczeństwa – liberalno-lewicowej i konserwatywno-prawicowej – jest nieuchronne. To naprawdę jest - z obu stron - "my" kontra "oni". I to nawet nie "dzięki" politykom, eskalującym brutalność języka. Nie, oni są tylko mniej lub bardziej biernymi trybikami w zachodzących w polskim społeczeństwie zmianach. Za daleko to już zaszło.
I bardzo się tego boję.