Górski Karabach. Najświętsza ze świętych wojen. Z Rosją w tle
Rok 2004, Budapeszt. Na kurs językowy trafiają dwaj żołnierze: ormiański porucznik Gurgen Markarian i azerski porucznik Ramil Safarow. Pewnej nocy Azer wchodzi do pokoju Ormianina i zaczyna uderzać go siekierą.
Safarow zeznał później: "Gdy wychodziłem z pokoju, ofiara wciąż żyła, ale wiedziałem, że zadałem mu śmiertelne ciosy, bo jego głowa była niemal oddzielona od reszty ciała". Dodał też, że żałuje, że nie zamordował więcej Ormian. I podkreślił:
"Chcę, żeby matka tego Ormianina płakała tak bardzo, jak płakały nasze matki, gdy traciły swoje dzieci. To była zemsta".
Gdy Węgrzy zgodzili się na ekstradycję Safarowa do Azerbejdżanu, tam już na lotnisku najwyższe władze uwolniły go i uczyniły z niego bohatera narodowego.
Historia ta pokazuje, jak ogromna jest nienawiść między oboma narodami (Ormianie nie pozostają Azerom dłużni). Teraz toczona przez nich wojna o Górski Karabach po raz kolejny wkroczyła w gorącą fazę.
FRONT ABSURDU
W Karabachu linia frontu ciągnie się na długości 200 kilometrów. Po każdej ze stron stacjonuje około 10 tysięcy żołnierzy. Ostrzał jest regularny, każdego roku żołnierze giną dziesiątkami. Zdarza się też, że zbłąkany pocisk dosięgnie żyjących wokół linii frontu cywilów. Po zmroku trzeba uważać, gdzie zapali się papierosa - ognik to łatwy cel dla snajpera.
Od ubiegłej niedzieli w Górkim Karabachu trwają walki na skalę nieznaną od 1994 roku. Azerbejdżan i Armenia wprowadziły stan wojenny i powszechną mobilizację. Po sieci krążą makabryczne zdjęcia palących się czołgów, zniszczonych domów, zabijanych żołnierzy. Ile jest ofiar? Tego nie wiemy. Na miejscu nie ma niezależnych dziennikarzy, opieramy się jedynie na informacjach walczących stron – lub raczej: ich dezinformacji.
Ta wojna trwa trzydzieści lat. Gdy Związek Radziecki chwiał się w posadach, Górski Karabach był częścią azerbejdżańskiej republiki związkowej, a zdecydowaną większość mieszkańców stanowili Ormianie, którzy upominali się o przyłączenie regionu do sąsiedniej republiki – Armenii.
Coś, co miało być wyłącznie zmianą granic dwóch radzieckich "województw", po upadku Związku Radzieckiego przerodziło się w wojnę dwóch niepodległych państw: Armenii i Azerbejdżanu. Rosjanie ostatecznie wsparli Ormian, Górski Karabach oderwał się od Azerbejdżanu i do dziś jest nieuznanym przez nikogo na świecie parapaństwem.
Kto rozpoczął obecną odsłonę tej wojny? Nie wiemy tego na pewno, ale czołowi eksperci, m.in. Thomas de Waal z ośrodka Carnegie podejrzewają, że zrobił to Azerbejdżan – to on jest zainteresowany zmianą status quo, poza tym na decyzję azerbejdżańskich władz mogły wpłynąć tak czynniki wewnętrzne (m.in. oczekiwania społeczne, że Baku w końcu odniesie w Karabachu znaczny sukces), jak i zewnętrzne: zajęte wyborami Stany Zjednoczone czy silne wsparcie Turcji dla Azerów.
Jak podaje Ośrodek Studiów Wschodnich, "po początkowych sukcesach azerbejdżańskich - zdobyciu siedmiu nie mających strategicznego znaczenia wiosek, pewnej liczby pozycji bojowych i prawdopodobnym opanowaniu ważnego wzgórza w paśmie Murowdagu - sytuacja na froncie ustabilizowała się". Jeśli Azerbejdżan planował blitzkrieg, poniósł porażkę i wojna zmienia się w pozycyjną. Nie można wykluczyć jednak, że znów dojdzie do nagłej zmiany jej charakteru.
W Karabachu nie ma surowców czy ważnych szlaków komunikacyjnych. Walka toczy się tu w dużej mierze o symbole. To najświętsza ze wszystkich poradzieckich wojen. Dla Azerów wojna karabaska to jeden z głównych mitów założycielskich ich młodego państwa i narodu.
Dla Ormian w walce z Azerami nie chodzi zaś tylko o Karabach. Często na Azerów mówią "Turcy" (Azerowie to rzeczywiście lud turecki, blisko spokrewniony z Turkami; prezydent Azerbejdżanu Abulfaz Elczibej posługiwał się nawet na początku lat dziewięćdziesiątych w odniesieniu do Turków hasłem "Jeden naród, dwa państwa"), podważając istnienie narodu azerskiego i widząc w wojnie karabaskiej kolejną odsłonę konfliktu z Turkami, którego kulminacją było ludobójstwo Ormian z 1915 roku. Przyjmuje się, że zginęło wówczas do półtora miliona Ormian. Na Kaukazie wielowiekowe krzywdy nakładają się jedna na drugą, tworząc trudny do rozsupłania węzeł.
POLITYKA SIEKIERY
Naddniestrzanie kursują codziennie rano do pracy do Mołdawii, nawet donbascy emeryci przekraczają linię frontu, żeby na Ukrainie pobrać emerytury. Tymczasem tu wyrasta już drugie pokolenie, które nigdy nie spotkało przedstawiciela sąsiedniego narodu, sąsiadów się odczłowiecza, pompuje się militarno-nacjonalistyczną propagandę. Porucznik Markarian to kolejna ofiara tego szaleństwa.
Politycy z obu krajów chętnie odpuściliby konflikt. Ale wiedzą, że jakiekolwiek ustępstwa mogą kosztować ich utratę władzy, a może i życia. Każdy przywódca, który będzie szukał kompromisu, zostanie usunięty. Przez dekady mobilizowali swoje elektoraty, wzmagając poczucie zagrożenia i jednocześnie stając się zakładnikami swojej własnej retoryki.
Owoce tego zebrał np. prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew. W lipcu 2020 w Baku odbyła się ogromna manifestacja prowojenna, a protestujący próbowali wedrzeć się do parlamentu.
Karabach to jednak przede wszystkim przekleństwo dla Azerbejdżanu i Armenii, a głównie dla tej drugiej. Cena, jaką Armenia zapłaciła za kontrolowanie Karabachu jest ogromna. Wojna skazała ją na izolację (na zamknięte dwie z czterech granic: z Azerbejdżanem i Turcją), jeden z najwyższych na świecie wskaźników emigracji, zapaść gospodarczą, oligarchizację.
I sojusz z Rosją.
KOLEJNE STARCIE TURCJI Z ROSJĄ?
Po drugiej stronie barykady jest Turcja, która jednoznacznie popiera Azerbejdżan – opowiadając się za militarnym rozstrzygnięciem konfliktu na korzyść Baku. Ankara chce umocnić się na Kaukazie, gdzie dotychczas monopol w sferze bezpieczeństwa miała Moskwa. Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka informuje, że Ankara przerzuciła nawet trzystu sprzymierzonych z nią bojowników z prowincji Aleppo do Azerbejdżanu.
Konflikt karabaski od pozostałych konfliktów poradzieckich - abchaskiego, osetyńskiego, naddniestrzańskiego i donbaskiego – różni m.in. to, że tylko w Karabachu Rosjanie nie stacjonują i nie są głównymi patronami separatystów. Nie zmienia to faktu, że wpływ Moskwy na sytuację w Karabachu – poprzez mocno uzależnioną od siebie energetycznie czy wojskowo Armenię - jest ogromny.
Rosji zależy, by konflikty poradzieckie bądź trwały (ale jako spory o niskiej intensywności, a nie destabilizujące region wojny), bądź zakończyły się, ale na moskiewskich regułach. Konflikty te i parapaństwa, które trzeba utrzymywać, są dla niej jak walizeczki bez rączki – niesie się trudno, ale też żal zostawić. A trwać parapaństwa potrafią długo - w Europie Wschodniej przeszło ćwierć wieku, a na Cyprze Północnym blisko dwukrotnie dłużej.
KREML DZIELI I RZĄDZI
Pierwszy wariant, czyli konflikt zamrożony lub o niskiej intensywności, daje Moskwie instrumenty wpływu na zwaśnione strony. Spośród sześciu poradzieckich państw europejskich pięć jest uwikłanych w konflikty, w których Moskwa jest arbitrem (Mołdawia, Ukraina, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan) i tylko Białoruś jest od nich wolna - ale tam Moskwa ma inne instrumenty nacisku. Parapaństwa gwarantują Moskwie, że dany kraj nie ucieknie na Zachód, a Zachód będzie ostrożny z jego przyjęciem (np. akcesja Ukrainy do UE sprowadziłaby Brukseli na głowę wojnę i sprawiłaby, ze Unia nie kontrolowałaby swojej nowej wschodniej granicy).
Gdy np. Armenia w 2013 roku chciała podpisać umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, Putin wezwał ówczesnego prezydenta Sarkisjana na Kreml, prawdopodobnie zagroził wycofaniem nieformalnych gwarancji bezpieczeństwa dla Karabachu, a Sarkisjan, zamiast wiązać się z Unią Europejską, pokornie wprowadził kraj do jej rosyjskiej odpowiedniczki - Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej. Gdy rok później Ukraina wymykała się Rosji, Putin uruchomił jeden z przygotowywanych od lat planów: separatyzmy na wschodzie i południu kraju. Wykorzystuje parapaństwa też do nacisku na Zachód w charakterze retorsji (gdy zachodnie kraje w 2008 roku uznały Kosowo oraz roztaczały perspektywę członkostwa w NATO przed Tbilisi i Kijowem, Moskwa uznała Abchazję i Osetię Południową) lub straszaka (ile mówiło się w 2014 roku o możliwości wykorzystania rosyjskich wojsk z Naddniestrza w walce o południe Ukrainy).
W przypadku każdego parapaństwa Kreml zaproponował też plan pokojowy, bo pokój to wariant drugi. Kreml chciałby np. oddać Ukrainie Donbas - ale na własnych regułach, w praktyce wprowadzając Ukrainie konia trojańskiego, który uzależniłby ją zupełnie od Moskwy. Istnienie parapaństw nie jest bowiem dla Kremla celem, a instrumentem do osiągania długofalowych celów polityki zagranicznej. Moskwa bierze parapaństwa na zakładników jej rozgrywki z Zachodem, mają one m.in. być kotwicą zarzuconą na Wschodzie, aby utrudnić Mołdawii, Gruzji czy Ukrainie integrację z Zachodem. Stawiam, że Putin sprzedałby swoich parapaństwowych sojuszników raz-dwa, gdyby miało mu to zapewnić stałą kontrolę nad krajami, od których się one oderwały.
PARAPAŃSTWA, CZYLI POLE WALKI O WPŁYWY
Dwa lata temu w Armenii triumfowała kolorowa rewolucja – uliczne protesty odsunęły od władzy rządzący od końca lat dziewięćdziesiątych klan karabaski (tak obalony przywódca Serż Sarkisjan, jak i jego poprzednik Robert Koczarian wywodzili się z Górskiego Karabachu), a na czele kraju stanął dziennikarz i opozycjonista Nikol Paszynian. To pierwszy przywódca Armenii, który nie jest bezpośrednio związany z Górskim Karabachem - przed klanem karabaskim prezydentem Armenii był Lewon Ter-Petrosjan, założyciel dążącego do przyłączenia spornego regionu do radzieckiej Armenii Komitetu Karabach. Początkowo można było odnieść nawet wrażenie, że Paszynian nawiązał nić porozumienia z liderem Azerbejdżanu, Ilhamem Alijewem (klan Alijewów rządzi krajem od 1993 roku). Ostatecznie do żadnego zbliżenia jednak nie doszło.
Kreml niechętnie, ale zaakceptował Paszyniana i teraz Putin kilka razy do roku musi fotografować się z przywódcą zwycięskiej prodemokratycznej rewolucji. Ten prowadzi politykę balansowania między Zachodem i Rosją i nie podważa póki co interesów Rosjan w Armenii. Moskwa sprzedaje uzbrojenie obu stronom zasłaniając się dbałością o równowagę sił, formalnie związana jest bliskim sojuszem z Armenią, jednak dba o dobre relacje tak z Erywaniem, jak i z Baku.
W ostatnich dniach Putin jest jednak wstrzemięźliwy i apeluje jedynie o zaprzestanie walk, nie popierając wyraźnie żadnej ze stron. Rosji dotychczasowy status quo był na rękę i to ona rozdawała tu karty - szczególnie, że w ostatnich latach znacznie wycofały się z regionu Stany Zjednoczone, również Unia Europejska nie odgrywa decydującej roli.
Pojawił się jednak inny gracz, który chciałby umocnić swoje wpływy w regionie i rzucić Moskwie rękawicę: Turcja. Jeśli walki nie ustaną, Rosja zapewne będzie starała się wymusić deeskalację na Azerach – podczas tzw. wojny czterodniowej w 2016 roku wystarczył telefon z Kremla, aby Azerbejdżan wstrzymał działania militarne. Tym razem Azerowie mają jednak silne wsparcie udzielone przez coraz pewniejszą siebie Ankarę i to może zmienić układ sił. Nie można wykluczyć, że Górski Karabach stanie się kolejnym po Libii i Syrii miejscem, gdzie pośrednio walczyć będą ze sobą Turcja i Rosja.