Gonić Niemców. Nasza narodowa "konkurencja"
Od lat Niemcy stanowią dla nas punkt odniesienia, jeśli chodzi o dochody i rozwój gospodarczy. Od początku transformacji nieco zazdrośnie patrzymy na naszych zachodnich sąsiadów, czekając, aż w końcu osiągniemy ich poziom rozwoju. Kiedy więc możemy się tego spodziewać?
Jarosław Kaczyński w przeszłości obiecywał już uczynić z Polski drugi Budapeszt. Wspominał o tym, że wzór dla nas mogłaby stanowić Turcja. To jednak nie Węgry Orbána i nie Turcja Erdoğana zdają się w najwyższym stopniu fascynować prezesa PiS. To miejsce zajmują Niemcy.
W wystąpieniach Kaczyńskiego jawią się jako raj gospodarczy, do którego powinniśmy równać. Częściej jednak nasz zachodni sąsiad to wróg, który winien jest naszym niepowodzeniom w polityce europejskiej. Ostatni pomysł prezesa związany z Niemcami łączy ze sobą wątki gospodarcze i historyczne. Mowa o reparacjach od Berlina za straty spowodowane w czasie II wojny światowej. Wyliczone zostały na 6 bln 200 mld zł.
I nieważne, że od strony prawnej sprawa jest nie do wygrania. Astronomiczna suma będzie rozpalała wyobraźnię wyborców przez najbliższe kilkanaście miesięcy.
My zejdźmy na ziemię i przyjrzyjmy się, jak wygląda nasz gospodarczy pościg za Niemcami. Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, czy możemy ich w ogóle dogonić.
Jedna z odpowiedzi jest pesymistyczna: w dającej się przewidzieć przyszłości nie dogonimy sąsiadów zza Odry. Być może nie stanie się to nigdy. Druga może dodawać nam nieco otuchy: już dogoniliśmy Niemcy, ale te sprzed 20-30 lat. Z tego wynika dość interesująca myśl: być może wcale nie musimy dogonić naszych zachodnich sąsiadów, żeby być dobrym państwem do życia?
Zacznijmy więc od tego, co chyba najbardziej interesuje: od dochodów.
Zapracowany Kowalski i wyluzowany Schmidt
Według Eurostatu, czyli europejskiego odpowiednika Głównego Urzędu Statystycznego, mediana godzinowych zarobków brutto w Niemczech w 2018 roku (najświeższe dane) wynosiła ponad 17 euro. Tymczasem w Polsce po przeliczeniu… niecałe 5 euro. Mediana zarobków naszych sąsiadów zza Odry nominalnie była ponad trzykrotnie wyższa niż ta nad Wisłą.
Przypomnijmy, że mediana to wartość statystyczna dzieląca dany zbiór na równe połowy pod względem danej cechy. Mediana płac to taka wartość, gdzie połowa pracowników otrzymuje wyższą, a połowa - niższą godzinówkę.
A dlaczego mówimy o godzinówce, a nie o zarobkach miesięcznych? Jest po temu dobry powód: w różnych krajach pracuje się różną liczbę godzin. Według danych OECD w 2021 roku to właśnie Niemcy pracowali w roku… najkrócej na świecie. Przeciętny Schmidt spędził w pracy 1350 godzin. A Kowalski? Ponad jedną trzecią więcej, bo 1830 godzin. Należymy do najbardziej zapracowanych narodów OECD.
Również ta wartość może służyć jako miara porównania między krajami. Państwa, w których się mniej pracuje, są po prostu państwami wygodniejszymi do życia, gdzie więcej czasu można poświęcić rodzinie, podróżom, przyjaciołom czy swojemu hobby.
Warto tu zauważyć jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, organizacja zbiera dane głównie dla zrzeszonych w niej 38 najbardziej rozwiniętych państw świata. I właśnie wśród tych państw Niemcy są krajem, gdzie pracuje się najmniej.
Druga kwestia ma związek z pierwszą: choć nie dysponujemy dokładnymi miarami czasu pracy ze wszystkich krajów świata, to z różnych danych na temat czasu pracy jasno wynika, że kraje, gdzie się pracuje najmniej, to… kraje najzamożniejsze.
Pierwsza dziesiątka krajów z najmniejszą liczbą przepracowanych przez pracowników godzin to najwyżej rozwinięte państwa globu. Jest więc nieco odwrotnie, niż mówi mądrość ludowa. Nie tyle bogactwo bierze się z pracy, ile z bogactwa bierze się więcej czasu wolnego!
Wróćmy do kwestii zarobków. Być może u części z Państwa już zapaliła się lampka ostrzegawcza, kiedy porównywałem zarobki statystycznego Niemca i statystycznego Polaka po prostu sprowadzone do euro. Bo przecież kiedy robimy proste porównanie tego, ile zarabia przeciętny Kowalski i tego, ile zarabia przeciętny Schmidt, to umyka nam fakt, że ceny mieszkań, usług lub np. jedzenia w restauracjach znacznie się różnią w Polsce i za naszą zachodnią granicą. W ogromnej większości przypadków w Niemczech jest po prostu drożej.
Właśnie dlatego Eurostat stworzył sztuczną walutę: Standard Siły Nabywczej (purchasing power standard, PPS), której zadaniem jest eliminowanie wpływu różnic w poziomie cen między państwami. Teoretycznie za 1 PPS można kupić taki sam – jak to mówią ekonomiści – koszyk dóbr i usług w każdym kraju.
I kiedy patrzymy na zarobki według PPS to przepaść między nami a naszymi sąsiadami zza Odry się zmniejsza. W 2018 roku godzinówka Schmidta wynosiła nieco ponad 16 PPS, a Kowalskiego - ponad 8. Różnica nadal jest znacząca, ale nie ponad trzy-, a mniej niż dwukrotna.
Warto tu podkreślić, że Eurostat nie dysponuje świeższymi danymi, a w ostatnich czterech latach w Polsce mieliśmy znacznie bardziej dynamiczny wzrost płac realnych niż mieli w Niemczech. Różnica prawdopodobnie jest więc obecnie jeszcze mniejsza. Co prawda niewiele mniejsza, ale jednak.
Kategorię dochodów możemy również poszerzyć i brać pod uwagę nie tylko same zarobki z pracy, ale również np. transfery socjalne. I również takiego porównania dokonuje Eurostat.
Jeżeli więc porównamy roczne dochody netto (po potrąceniu podatków, czyli na rękę) polskiej i niemieckiej rodziny z dwójką dzieci, gdzie oboje partnerów pracuje za średnią pensję oraz dodamy do tego transfery społeczne, to okazuje się, że różnica - jeśli chodzi o standard siły nabywczej - kurczy się jeszcze bardziej.
Roczny dochód Schmidtów to niecałe 70 tys. PPS, a Kowalskich - 42 tys. PPS. Jeśli chodzi o tę kategorię, porównania wypadają znacznie lepiej na korzyść Polski niż spora część z nas mogłaby sądzić.
Spójrzmy jeszcze na osoby mniej zarabiające. Można zresztą uważać, że to właśnie jest adekwatna miara rozwoju społecznego krajów – nie to, jak radzą sobie w nich najzdolniejsi, najbardziej "fartowni" i ci, którzy mieli szczęście urodzić się w bogatych rodzinach (często są to ci sami, którzy później odnoszą największe sukcesy), tylko właśnie w jaki sposób powodzi się najmniej zamożnym i najmniej "fartownym".
Polska w niezłym towarzystwie
Zacznijmy od płacy minimalnej. W Europie znaczna większość krajów ma ustanowiony na poziomie krajowym poziom najniższego wynagrodzenia. Wyjątkami są Dania, Włochy, Cypr, Austria, Finlandia i Szwecja. W znacznej większości tych krajów płaca minimalna jest ustanawiana branżowo, ponieważ są to również państwa, gdzie bardzo duża część pracowników należy do związków zawodowych.
Całkiem niedawno, bo w 2015 roku, płacę minimalną wprowadziły na poziomie całego kraju również Niemcy. W 2022 roku najniższe wynagrodzenie u naszego zachodniego sąsiada wynosiło 1750 euro miesięcznie. W Polsce - niecałe 650 euro (warto jednak pamiętać o ostatnim wahaniu kursu złotówki do euro; na początku roku przelicznik byłby znacznie korzystniejszy dla naszego kraju). Nominalnie więc nasza płaca minimalna to niecałe 40 proc. niemieckiej płacy minimalnej.
Tylko znów warto się przyjrzeć temu pod kątem PPS. I po tej korekcie – jak się Państwo domyślają – różnice znów maleją. W Niemczech płaca minimalna to nieco ponad 1600 PPS, a Polsce - ponad 1100.
Eurostat grupuje państwa, jeśli chodzi o wysokość płacy minimalnej według standardu siły nabywczej w dwa bloki: ten, gdzie najniższa krajowa jest miesięcznie wyższa niż 1000 PPS, i taki, gdzie ta pensja jest niższa.
I tu okazuje się, że Polska znajduje się w tym pierwszym (nielicznym) gronie razem z Luksemburgiem, Belgią, Niemcami, Holandią. Francją, Irlandią, Słowenią, Hiszpanią i Litwą.
Jeśli chodzi o ten wskaźnik, jesteśmy zresztą lepsi niż... Stany Zjednoczone. Tak, tak dwa razy bogatsze od nas (biorąc pod uwagę PKB na głowę z korektą na siłę nabywczą) supermocarstwo ma niższą pensję minimalną niż Polska. To pokazuje, że kraje zamożne - a do tego grona należy już Polska - można urządzać tak, żeby były dla obywateli mniej lub bardziej przyjazne. Do tego wątku jeszcze wrócę.
To jeszcze jedna informacja, jeśli chodzi o zarobki: odsetek osób o niskich dochodach w społeczeństwie. Nie tylko bowiem istotna jest wysokość pensji minimalnej, ale również to, jaka część społeczeństwa ją zarabia. W Polsce jest to około 12 proc. pracujących, w Niemczech to mniej niż 7 proc.
Warto tu oczywiście pamiętać o rozpowszechnionym w naszym kraju procederze brania pieniędzy pod stołem. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego niemal 1,5 miliona Polaków poza oficjalną wypłatą dostaje pieniądze w kopercie. Znaczna część tego procederu koncentruje się właśnie w okolicach płacy minimalnej. W Niemczech taka praktyka prawdopodobnie jest o wiele mniej powszechna.
Inną miarą odnoszącą się do pracowników mniej zarabiających jest procentowy udział tych z nich, którzy zarabiają dwie trzecie lub mniej mediany godzinowych zarobków (przypomnijmy – mediana dzieli zbiór na równe połowy). Ta miara jest w zasadzie jedną z miar nierówności dochodowych.
W Polsce poniżej dwóch trzecich mediany - przynajmniej oficjalnie - zarabia około 22 proc. pracowników. Innymi słowy: jeśli mowa o rozkładzie dochodów dużo pracowników w Polsce plasuje się w okolicach niskich zarobków. Oczywiście niskich w kontekście naszego kraju, a nie - porównań międzynarodowych. Co jednak zaskakujące w Niemczech ten odsetek również jest wysoki i wynosi około 21 proc. Dla porównania na drugim końcu skali są takie kraje jak Szwecja, Finlandia, Dania, Francja i Portugalia.
Rzućmy teraz okiem na majątki. Według danych The Global Wealth Report 2021 sporządzanego przez Credit Suisse średni majątek przypadający na jednego dorosłego w Polsce wynosi prawie 67,5 tys. dolarów. Jeśli wydaje się to Państwu dużo, to warto powiedzieć, że średnią zawyżają bardzo bogaci. Mediana majątku w dolarach wynosi w Polsce 23,5 tys. dolarów.
W Niemczech średni majątek to… 268,7 tys. dolarów. Różnica jest czterokrotna. Niemiecka medianowa wartość majątku jest zbliżona do polskiej średniej i wynosi 65,4 tys. dolarów.
Jesteśmy Niemcami, tyle że z przeszłości
Przejdźmy do bardziej abstrakcyjnych miar, takich jak PKB. Pamiętajmy, że w Niemczech mieszka ponad 83 milionów ludzi. Obecnie w Polsce - po przyjęciu ogromnej fali ukraińskich uchodźców - mieszka około 40 milionów ludzi. Porównanie samych wartości PKB nie miałoby większego sensu - potrzebne jest przeliczenie tej wartości na głowę. Oraz – tak, dobrze się Państwo domyślają – zrobienie korekty na siłę nabywczą.
W ten sposób powstaje miernik PKB per capita w amerykańskich dolarach z 2015 roku skorygowany o parytet siły nabywczej (purchasing power parity, PPP), czyli o kurs walutowy wyliczany w oparciu o porównywanie cen sztywno ustalonego koszyka dóbr. Taką miarą posługuje się OECD.
Według danych tej instytucji w 2020 roku polskie PKB per capita wynosiło 32 tys. dolarów, zaś niemieckie – 50 tys. Kiedy Niemcy były na zbliżonym poziomie ekonomicznym do Polski, jeśli chodzi o PKB? W drugiej połowie lat 90. W pewnym sensie jesteśmy już więc Niemcami, tylko z przeszłości. Nawet nie tak zamierzchłej przecież, bo sprzed nieco ponad dwóch dekad.
Jeszcze bardziej "optymistyczne", jeśli można w tym kontekście tak to ująć, dane na temat PKB pochodzą z Banku Światowego. Według informacji tej organizacji, jeśli chodzi o PKB per capita, jesteśmy za Niemcami około… 15 lat. A chyba nikt nie powie, że 15 czy nawet 20 lat temu Niemcy były złym krajem do życia.
To prawda liczy się szerszy kontekst i punkty odniesienia. Mało kogo dzisiaj satysfakcjonowałoby bycie najzamożniejszym człowiekiem w XIX wieku. Po co komu całe ówczesne bogactwo, skoro nie mielibyśmy Netfliksa, samochodów, samolotów, dobrej edukacji i moglibyśmy umrzeć w kilka dni z powodu zakażenia lub cięższego przeziębienia, które są dziś uleczalne?
Z drugiej strony warto pamiętać o rzeczy, która bardzo często nam umyka przy tego rodzaju porównaniach. Dzisiejsza "intensywność" konsumpcji przy poziomie dochodu porównywalnym do tego sprzed kilku dekad jest o wiele wyższa.
Żeby nieco rozjaśnić: za równowartość skorygowanego o inflację 1000 złotych sprzed 20 lat dzisiaj możemy konsumować więcej, ponieważ nasze urządzenia (komputery, samochody, komputery, telefony) są tańsze i lepsze niż ich odpowiedniki 20 lat temu; są również mniej energochłonne.
To teraz rzućmy okiem na prognozy. Zacznijmy od PKB. Długookresowe predykcje dla poszczególnych krajów na temat tego, jak będzie wyglądał przyszły wzrost gospodarczy, stworzyło m.in. OECD. W 2060 roku Polska osiągnie poziom 55 tys. tys. dolarów (po koreksie na parytet siły nabywczej). Niemcy… 75 tysięcy. Oznacza to, że przynajmniej do tego czasu nie dogonimy naszych zachodnich sąsiadów.
Obecnie rzeczywiście rozwijamy się w tempie znacznie szybszym niż Niemcy. W przedcovidowym roku 2019 polski wzrost PKB wynosił ponad 3 proc. rocznie, niemiecki - nieco powyżej 1 proc. Według predykcji OECD polska gospodarka będzie rosnąć szybciej niż niemiecka jeszcze przez dwie dekady. Później wzrost obu krajów nie przekroczy rocznie poziomu 1,5 proc., a Polska będzie rozwijać się wolniej niż Niemcy.
Skąd nasza obecna przewaga, jeśli chodzi o tempo wzrostu PKB? I dlaczego ma ona zniknąć na początku lat 40.? Choć jesteśmy krajem rozwiniętym i zamożnym, wciąż zbieramy dość nisko rosnące owoce wzrostu gospodarczego. Jednak im kraj jest bardziej rozwinięty, tym trudniej jest mu utrzymać wysoki wzrost, ponieważ wymaga to coraz bardziej skomplikowanych zależności między technologią, instytucjami, edukacją, systemem prawnym, a także np. ochroną zdrowia.
Można to porównać do wydłużania przewidywalnej długości życia. Najszybciej rośnie ona w krajach niezamożnych, ponieważ wystarczy tam wprowadzić niewielkie (i dość tanie, przynajmniej z naszego punktu widzenia) zmiany, aby znacząco poprawić przeżywalność ludzi: upowszechnić dostęp do czystej wody, nakarmić niedożywionych, szczepić na masową skalę, wprowadzić podstawową opiekę medyczną.
Jednak kiedy te wszystkie rzeczy są już zapewnione, to wydłużanie życia staje się coraz trudniejsze – potrzebna jest bardzo droga aparatura diagnostyczna, świetnie wykwalifikowani specjaliści, powszechna zdrowa (a więc droga) dieta, szereg programów profilaktycznych, na które potrzebne są bardzo duże środki.
A dlaczego w latach 40. mamy spaść z tempem rozwoju poniżej tempa rozwoju Niemiec? Radosław Ditrich, ekonomista i dziennikarz ekonomiczne Obserwatora Gospodarczego pisze, że wynikać to ma w dużej mierze ze starzenia się naszego społeczeństwa, co ma generować obciążenie dla pozostających na rynku pracy. Problemem ma też być wysoki udział tzw. osób zdezaktywizowanych zawodowo: niepracujących i nieposzukujących pracy.
To oczywiście nie oznacza, że nasz komfort życie nie będzie rósł. Najprawdopodobniej będzie, tak jak działo się to niemal w przypadku wszystkich grup społecznych przez ostatnie 30 lat. PWC przedstawia, jak będzie wyglądać wzrost naszych dochodów.
W roku 2017 średnia miesięczna pensja w naszym kraju wynosiła około 1350 dolarów. W przypadku Niemiec było to około 3300 dolarów (pamiętajmy o różnicy w sile nabywczej!). W 2040 Polska ma zbliżyć się do 3 tys. dolarów (czyli nieco poniżej wartości, która jest obecnie w Niemczech). Średnia pensja naszych zachodnich sąsiadów ma w tym samym czasie wzrosnąć do 4600 dolarów.
Tak, to prawda, że w dającej się przewidzieć przyszłości – a być może nigdy – nie dogonimy Niemców, jeśli chodzi o poziom zamożności. Powstaje jednak pytanie: czy w ogóle powinniśmy sobie stawiać za cel właśnie taki rozwój wypadków?
Jedna z odpowiedzi brzmi: nie, nie musimy. W zupełności wystarczy, abyśmy byli jednym z zamożniejszych państw świata (w rzeczywistości tak jest już obecnie), podciągnęli się dochodowo jeszcze trochę, np. do miejsca, w którym Niemcy znajdują się obecnie, i mądrzej zarządzali wypracowanymi owocami: przekierowali większy strumień dochodów na edukację, opiekę żłobkową i przedszkolną, bardziej ekologiczne i zielone miasta, bardziej dostępne, tańsze mieszkania, lepszą i bardziej dostępną służbę zdrowia.
Stany Zjednoczone z ich śmiesznie niską pensją minimalną, z ogromnym problemem z przestępczością (i najwyższym na świecie odsetkiem obywateli w więzieniach), z kiepską opieką zdrowotną, kiepską edukacją i ogromnym rozwarstwieniem ekonomicznym pokazują, że bardzo wysokie PKB nie rozwiązuje wszystkich problemów.
To oczywiście nie oznacza, że biedne kraje mogą sobie radzić dobrze, jeśli chodzi o wskaźniki dobrobytu; tu odpowiedź jest jasna: nie mogą. Ale po osiągnięciu pewnego poziomu rozwoju gospodarczego, poziomu, od którego Polska jest bardzo niedaleko, być może dekadę, może półtorej, góra dwie to już nie sam wzrost PKB się liczy, a to, w jaki sposób jego owoce są dzielone.