Geostrategiczne dylematy Indii. Z Chinami przeciw Zachodowi czy z Zachodem przeciw Chinom?
• W Goa rozpoczyna się kolejny szczyt BRICS, czyli Brazylii, Rosji, Chin, Indii i RPA
• Indie, gospodarz tego szczytu, stoją przed strategicznym dylematem
• Wahają się, czy trzymać razem z BRICS, czy jednak sprzymierzyć się demokratycznym Zachodem
• Z jednej strony obawiają się zdominowania przez potężniejsze Chiny
• Z drugiej, pamiętając swą kolonialną przeszłość, nie chcą pouczeń czy dyktatu Zachodu
• Decyzja, jaka zapadnie w Nowym Delhi, może przesądzić o wyniku globalnej rywalizacji
Ugrupowanie BRICS (Brazylia, Rosja, Chiny, Indie i RPA) w ten weekend (15-16.10) celebruje już ósmy szczyt w hinduskim Goa. Raz jeszcze głośno zrobi się o "wschodzących rynkach", które wcześniej zwykliśmy określać mianem Trzeciego Świata lub gronem państw rozwijających się.
Gdy BRIC, wymyślony u progu tego stulecia przez analityka Goldman Sachs Jima O'Neilla (wtedy jeszcze bez RPA), powoływano do życia w czerwcu 2009 r., nikt zaiste nie wiedział, co z tego pomysłu wyniknie. Nowa jakość na arenie międzynarodowej? Wyzwanie dla Zachodu? Istotny krok w kierunku wielobiegunowości po "jednobiegunowej chwili", czyli bezwzględnej amerykańskiej dominacji w okresie 1991-2008?
Dzisiaj już wiemy: państwa BRICS i "wschodzące rynki" są sobie nierówne, co nie ułatwia im zbudowania wspólnego frontu, wymierzonego swym ostrzem w borykający się teraz z problemami Zachód.
Chiny zbyt mocne dla Indii
BRICS wcale nie jest taki jednolity i spoisty, jak się początkowo wydawał. Owszem, niechęć do dotychczasowej dominacji Zachodu, w tym przede wszystkim USA, nadal istnieje, ale odpowiedzi na ten temat ze strony członków ugrupowania są raczej indywidualne, niż budowane na wspólnej platformie. Chiny stają się pewne siebie i asertywne, choć są wewnętrznie mocno podminowane. Rosja przykrywa wewnętrzne niedomogi brutalnymi działaniami na zewnątrz. Brazylia i RPA pogrążają się w kryzysie, natomiast Indie mają strategiczny dylemat: z kim trzymać i iść? Nadal razem z BRICS, a może jednak z demokratycznym Zachodem?
Tym bardziej, że Hindusi są wyjątkowo wyczuleni na jedno - w ramach BRICS tak naprawdę rządzą Chiny (to z ich woli przyjęto mało znaczącą gospodarczo RPA), których PKB w wysokości 10,98 bln dolarów (dane MFW z 2015, według prognoz na koniec 2016 będzie to już 11,38 bln dolarów) oraz obroty handlowe są większe niż czterech pozostałych członków ugrupowania razem wziąwszy. To daje wiele do myślenia i dokładnie mówi, kto w tym ugrupowaniu może dyktować warunki.
Tymczasem PKB Indii w 2015 - według tych samych danych - wyniósł 2,09 bln dolarów, a na koniec bieżącego roku ma wynieść 2,29 bln. Innymi słowy, co Hindusów mocno martwi, szybki wzrost w ich kraju - nawet rzędu 7,5 proc. PKB w tym roku - mimo że wyższy od notowanego w Chinach (6,7 proc. PKB), ze względu na blisko pięciokrotnie mniejszą gospodarkę w istocie nadal oddala oba kraje. Nie ma upragnionego gospodarczego doganiania Chin przez Indie, czego tak bardzo pożądają elity w Nowym Delhi czy Bombaju.
W porównaniu z Chinami Indie mogą pochwalić się bodaj jednym sukcesem o historycznym wręcz wymiarze: mają wyższy wzrost naturalny (ich ludność wzrosła od 360 mln w 1951 r. do 1,05 mld w roku 2011 i 1,21 mld w roku 2011). Lada chwila sprawi on, że Indie liczące 1,34 mld mieszkańców w maju br., już wkrótce - po raz pierwszy w dziejach - wyprzedzą Chiny, liczące teraz ok. 1,39 mld ludności, i staną się najludniejszym państwem świata. Owszem, jest to potencjał i jeden z ważnych wskaźników branych uwagę przez O'Neilla, gdy koncypował nad grupą BRIC, ale czy jest to powód do dumy, czy raczej troski?
Wspólne problemy, inne interesy
Szczególnie jeśli weźmie się dane z opublikowanego ostatniej wiosny raportu Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP) na temat jakości życia w regionie Azji i Pacyfiku. Wynika z niego, że - owszem - w okresie 1991-2013 wielkość siły roboczej w Indiach wzrosła aż o 300 mln osób, ale co z tego, skoro zatrudniono zaledwie 140 mln z nich? Podczas gdy Chiny wyciągnęły z biedy miliony swoich obywateli, bieda w Indiach jest nadal endemiczna, podobnie jak głębokie rozwarstwienie dochodowe i społeczne.
Indie mają wobec Chin kompleks przegrywającego konkurenta, którego nawet za bardzo nie ukrywają. Potwierdzają też, że to nic innego, jak zainicjowane w końcu 1978 r. reformy Deng Xiaopinga i ich sukcesy sprawiły, że ówczesny minister finansów, a później długoletni premier Manmohan Singh wystąpił w początkach lat 90. ubiegłego stulecia z pakietem reform, liberalizujących gospodarkę i pozwalających na odejście od niemal realnego socjalizmu, narzuconego niegdyś państwu przez jego "ojca" Jawaharlala Nehru.
Od tamtej pory Indie gospodarczo przyspieszyły, ale - jak dowodzą chociażby przenikliwe opisy Rany Dasgupty czy Williama Dalyrample'a w opublikowanych właśnie po polsku tomach o życiu w Delhi - mają chroniczne problemy: wszechobecną korupcję, ekstrawagancję bogaczy i wąskich elit, niesprawną a dokuczliwą biurokrację, bijącą po oczach biedę, miliony osób żyjących w slumsach i prowizorycznych gniazdach, a traktowanych przez władze "jak duchy" (R. Dasgupta).
Odstawanie od Chin w PKB, handlu (deficyt w 2015 r. wyniósł 48,4 mld dolarów przy obrotach rzędu 72,3 mld), infrastrukturze, modernizacji i wielu innych dziedzinach sprawia, że hinduscy intelektualiści i stratedzy coraz częściej i głośniej zastanawiają się nad tym, co robić? Tym bardziej po ogłoszeniu jesienią 2013 r. chińskich geostrategicznych projektów budowy nowych Jedwabnych Szlaków czy wspierających je nowych instytucji, jak specjalny Fundusz tych Szlaków czy azjatycki z nazwy, a chiński z pomysłu i kapitału AIIB (Azjatycki Bank Inwestycji Infrastrukturalnych).
Daje im też wiele do myślenia chiński "sznur pereł" na Oceanie Indyjskim i akwenach newralgicznych dla subkontynentu indyjskiego, czego dowodem są chińskie inwestycje w portach Gwadar w Pakistanie, Hambantota na Sri Lance, Sittwe w Mjanmie, Chittagong w Bangladeszu oraz zwiększona obecność Pekinu na Malediwach, Andamanach czy Seszelach. Te "przystanki" na przyszłym morskim Jedwabnym Szlaku w żadnej mierze nie są w Indiach przyjmowane z zachwytem, budząc raczej niepewność i poczucie zagrożenia.
Klasyczne wręcz "pięty achillesowe" we wzajemnych stosunkach Delhi i Pekinu to kwestia Tybetu oraz delimitacji liczącej ponad 4 tys. kilometrów wspólnej granicy z Arunachal Pradesh i Kaszmirem włącznie. Niestety, rozmowy na ten temat, prowadzone z przerwami od 1981 r., nie posunęły się naprzód, poza uznaniem w 2005 r. Sikkimu za domenę Indii. Na porządku dziennym stale pozostaje też odmienne podejście do Pakistanu oraz konfliktu zbrojnego z 1962 r., wyjątkowo źle wspominanego po stronie hinduskiej. Natomiast teraz dochodzą zupełnie nowe wyzwania: chińskie zbrojenia, a także inwestycyjna i handlowa obecność u sąsiadów Indii, tradycyjnie traktowanych jako ważnych partnerów (poza Pakistanem, z którym konflikt interesów wydaje się być trwały).
"Strategiczne dylematy"
Najwyraźniej odszedł do lamusa pomysł indyjskiego ekonomisty i polityka Jairama Ramesha, mówiący o "Chindia" (zbitka słów Chiny i Indie - przyp. red.), powielony potem i mocno nagłośniony przez historyka Nialla Fergusona w nieco innej formule - "Chimerica". Najpierw chodziło o swego rodzaju tandem dwóch starożytnych azjatyckich cywilizacji, teraz w fazie renesansu, które miałyby wspólnie występować przeciwko Zachodowi, a potem dwóch światowych policjantów, mających dyktować innym swoje warunki. Jak wiemy, nic z obu tych pomysłów nie wyszło.
Miast tego hinduscy stratedzy (m.in. Subhash Kapila) zaczynają otwarcie mówić o "asymetrycznych relacjach" z Chinami i wzniecają - ożywioną teraz - debatę na temat nowego strategicznego trójkąta: USA-Chiny-Indie, który w najbliższym czasie - ich zdaniem - może wyprzeć z agendy i hierarchii ważności, inny trójkąt, zainicjowany w 2011 r. w Waszyngtonie: USA-Indie-Japonia.
Powołują się oni zresztą, co ciekawe, na głośny swego czasu i strategicznie ważny artykuł ówczesnej amerykańskiej sekretarz stanu Hillary Clinton z listopada 2011 r., gdzie zapowiedziała ona "zwrot" (pivot) ku Azji, wspominając tam właśnie te trzy podmioty jako "newralgiczne i kluczowe". Ich zdaniem, przed Indiami pojawiły się "strategiczne dylematy": czy "nieść głowę wysoko i stać w odosobnieniu", czy może jednak przyłączyć się do którejś ze stron tego trójkąta, raczej do USA, bowiem, "Indie i Amerykę łączą wartości", oparte na "wieloetnicznej demokracji" i rządach prawa.
Przypominają przy tym, że Indie w czerwcu 2010 r. nawiązały z USA "strategiczny dialog" (jakiego brak z Chinami, bo BRICS żadnym sojuszem nie jest), prezydent Obama składał w Delhi bezprecedensowe wizyty (2010 i 2015), a w ich trakcie zapewniał, iż Indie są dla Stanów Zjednoczonych "niezastąpionym partnerem" w Azji i poza nią.
Subhash Kapila ostrzega jednak licznych zwolenników zbliżenia z USA: "Stany Zjednoczone nigdy nie staną po stronie Indii, gdyby w przyszłości doszło do zbrojnego konfliktu między Indiami a Chinami". Na co inny uczestnik tej ważnej debaty odpowiada wprost: "Indie nadal potrzebują amerykańskiego globalnego przywództwa". Jednakże większość uczestników tej debaty otwarcie opowiada się nie tyle za wzmocnieniem BRICS (tu wskazuje się na "wspólnotę interesów" w takich w kwestiach, jak zmiany klimatyczne czy zagrożenia ekologiczne), ile włączenie się do sugerowanego w amerykańskich dokumentach strategicznych innego "naszyjnika", tym razem wokół Chin, do którego miałyby wejść: Japonia, Filipiny, Wietnam, Australia i Indie, a nawet zmieniająca się szybko wewnętrznie Mjanma (d. Birma).
Hinduscy stratedzy mają świadomość, że próby budowania przez USA sojuszy wymierzonych w Chiny (w 2007 r. ówczesny wiceprezydent Dick Cheney próbował forsować jeszcze inny trójkąt stowarzyszonych z USA: Australia, Japonia i Indie) są budowane na grząskim terenie. Toteż jeszcze inny ekspert, Rajiv Sikri, przestrzega: historia pokazuje, że wszystkie państwa, które nawiązały strategiczne relacje z USA, nie mogły liczyć na równe partnerstwo.
Waszyngton bardzo pozytywnie ocenia zawiązane formalnie 20 grudnia 2012 r. w Nowym Delhi "strategiczne partnerstwo" Indii z państwami ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej), forsowane w odpowiedzi na wyraźnie rosnące chińskie zaangażowanie na Morzu Południowochińskim. Hindusi rozumieją bowiem potęgę mórz. Jak to ujął indyjski admirał Sushil Kumar: "Jeśli nie chcemy przegrać nie doceniając mórz, jak to uczynili Aleksander Wielki, Napoleon i Hitler, to tym razem musimy w Indiach zrozumieć znaczenie sił morskich".
To z tego właśnie względu w Indiach z wielką uwagą śledzi się obecnie nieortodoksyjne i coraz bardziej antyamerykańskie w tonie wypowiedzi nowego prezydenta Filipin, Rodrigo Duterte, przyjmowane raczej z niepokojem czy trwogą niż akceptacją. Przy czym obawy wyraża się raczej co do tego, że - mimo orzeczenia Trybunału Arbitrażowego w Hadze z lipca tego roku - doprowadzi on do dwustronnego dialogu z Chinami i wprowadzi na teren Filipin chińskie inwestycje. Zdaniem Hindusów byłoby to niczym innym, jak kolejnym ważnym krokiem ku uruchomieniu morskiego Jedwabnego Szlaku, od samego początku przyjmowanego w Delhi z dużą podejrzliwością i niepokojem.
Indie doskonale pamiętają swą kolonialną przeszłość: nie chcą pouczeń czy dyktatu Zachodu, w jakiejkolwiek konfiguracji, co mocno podkreśla w swej twórczości indyjski akademik i publicysta M. D. Nalapat. Są one po prostu zbyt wielkie i bogate w tradycję, by ponownie stać się narzędziem w rękach innych. Tamtejsi stratedzy doskonale znają przykazania starożytnego myśliciela Kautilji, mało poza Indiami znanego, a tak bardzo chwalonego przez Henry'ego Kissingera, który podkreślał: żaden sojusz nie jest trwały, a nadrzędnym celem każdego państwa, bez względu na jego potencjał, jest "podejmować takie działania, które zwiększą zakres jego władzy". Dlatego trzeba umiejętnie, bez względu na etykę, szukać sojuszników. Chodziło mu o to, jak podbijać i powiększać swe wpływy, a nie jak tworzyć nowy ład.
W takim kontekście elity hinduskie postrzegają obecne zamieszanie na Zachodzie jako kontrnatarcie wobec dotychczasowych elit - czy to w Waszyngtonie (Donald Trump, Bernie Sanders), czy w Unii Europejskiej, która zresztą, przyznajmy to otwarcie, nie jest przez Delhi traktowana jako kluczowy partner.
Zwrot - ale gdzie?
W jednym z raportów CIA z początków bieżącego stulecia trafnie nazwano Indie "najważniejszym państwem obrotowym (swing state) w całym systemie międzynarodowym". Hindusi widzą, że Zachód się ostatnio mocno osłabia. Dlatego kierują swą uwagę już nie tyle w stronę BRICS i wszystkich "rynków wschodzących", lecz patrzą szerzej - na cały glob. A na nim kalkulują tak, jak to ujął wspomniany Dasgupta: "Gdyby ośrodek światowej władzy miał się przemieścić do Azji, a amerykańska hegemonia - stracić na znaczeniu, Indie stanowiłyby gwarancję, że amerykańskie wartości nadal będą respektowane". Przy czym, zgodnie z twardą, wręcz cyniczną logiką Kautiliji, nie tyle nawet o wartości tu będzie chodziło, co o własne interesy i ich pojmowanie w rysującej się właśnie nowej globalnej konfiguracji, gdy Zachód nieco słabnie, Chiny rosną, Rosja tupie i straszy, a kolonizująca niegdyś świat Europa traci na znaczeniu.
Kiedyś w minionej dekadzie dowódca hinduskiej floty Arun Prakash zdobył się na uwagę: "Region Azji i Pacyfiku będzie kabiną pilotów w walce o władzę i wpływy co najmniej przez następne 50 lat". To tam ma rozgrywać się ich, ale także i nasza, przyszłość. Natomiast dalece niepewne jest, czy dojdzie w tamtym, tak zróżnicowanym regionie do nowej wersji "koncertu mocarstw", znanego z europejskiej historii (i prac wspomnianego Kissingera), jak też koncepcji australijskiego stratega Hugh White'a.
Zamiast harmonii, mamy raczej rosnącą rywalizację, a szybko rosnące - w siłę i asertywność - Chiny budzą w Delhi zastrzeżenia i podejrzliwość, tym bardziej, że szybko się militaryzują. Tymczasem, jak to ujął inny ekspert, Indu Singh: "To Indie komplikują chińskie wielkie plany, by być supermocarstwem w Azji".
Toteż nawet jeśli w Goa wydane zostaną komunikaty o świetlanej przyszłości BRICS, pamiętajmy nie tyle o słowach i werbalnych zapewnieniach, lecz sądźmy po czynach. W tym przypadku po raz kolejny "państwem obrotowym" mogą stać się Indie, które równie dobrze mogą kontynuować swoją dotychczasową strategię pod nazwą "patrz na Wschód" (Look East), jak też - zgodnie ze swoimi interesami i kalkulacją - zamienić ją na inną: "zwrócić się ku Zachodowi" (Return to the West). Dlatego ważniejsze niż obecne komunikaty z Goa będą późniejsze komunikaty z Delhi. Z kim się zjednoczą, kogo będą popierać?
Autor w latach 2003-2008 był ambasadorem RP w Królestwie Tajlandii, Republice Filipin i Związku Myanmar