Gajos w szufladach
Kiedyś w szpitalu, po operacji, usłyszał od lekarza: – Niech się pan już obudzi, panie Turecki. I lekarz wcale nie mówił tego żartem. Po serialu „Czterej pancerni i pies” reżyserzy w teatrze mu dokuczali: – No dobrze, chcesz zagrać Konrada. Ale co z psem? I wielkie role dramatyczne przechodziły mu koło nosa.
26.11.2005 | aktual.: 26.11.2005 10:55
To był czas, kiedy z jednej szuflady wpadał do drugiej. Teraz Janusz Gajos sam sobie z tego żartuje. Ale wtedy nie było mu do śmiechu. Popularność, jego zdaniem, może mieć dobre i złe strony. On jej posmakował z obu stron. Więc wie, że to tylko chwilowy i powierzchowny blichtr. – Dzisiaj publiczność klęczy przed tobą. A jutro może się podnieść z kolan. I powiedzieć ci, co tak naprawdę o tobie myśli – tłumaczy. Mimo tego gorzkiego spojrzenia na sławę, nadal jest uwielbiany. Przyciąga tłumy nie tylko do teatru, ale też na spotkania. Kolejki po autografy często przypominają te po mięso w czasach komuny. Jedna z fanek powiedziała mu niedawno na spotkaniu: – Chciałabym otworzyć tę szufladę, o której pan tak dużo mówił i powiedzieć, że jest w niej... król.
Pan Tadeusz idzie...
Pierwsza sława wcale nie pojawiła się po serialu „Czterej pancerni i pies”, a za sprawą „Pana Tadeusza”. – W liceum – wspomina aktor – byłem zdecydowany studiować architekturę. Uczyłem się nawet rysować. I nagle w szkole pojawiło się polecenie, że na jakąś rocznicę trzeba wystawić XII księgę „Pana Tadeusza”. Główną rolę powierzono najprzystojniejszemu koledze w klasie. Ale ten kolega był tyleż przystojny, co leniwy. I nie nauczył się tekstu. Wówczas rola Tadeusza przypadła Gajosowi. Nauczył się jej. I zagrał. Były brawa. A potem szepty dziewcząt na ulicach: – O, Pan Tadeusz idzie. To szalenie łechtało jego próżność. Wtedy też zaraził się chorobą zwaną aktorstwem.
Po raz pierwszy... mistrzu
– Pojechałem do Krakowa, żeby nagrywać „Opowieści Hollywoodu”. Reżyserował to Kazio Kutz. W którąś niedzielę umówiłem się z kolegą. Nie znałem dobrze miasta. A chciałem dotrzeć do ulicy Świętego Jana. Zobaczyłem więc dwóch takich, których określa się mianem meneli. Dżentelmeni ci byli lekko wczorajsi. – Panowie, jak dojść na tę ulicę? – spytałem grzecznie. Wskazali drogę. Pięknie podziękowałem. I przeszedłem na drugą stronę ulicy. Nagle słyszę, jak jeden z nich biegnie za mną. – Przepraszam, czy pan Gajos? – pyta lekko zdyszany. Tak – odpowiadam zadowolony, że jestem popularny nawet w tym środowisku. I zaraz słyszę: – Mistrzu... Co mnie jeszcze bardziej połechtało. Ale dalej już było tak: – Mistrzu, daj pan stówkę. Tak nas suszy...
Żółty szalik trącony alkoholem
Bardzo często słyszy pytanie – jak to jest, że tak wiarygodnie zagrał człowieka chorego na alkoholizm w filmie „Żółty szalik”? – To wszystko bierze się z wyobraźni – tłumaczy. – Chociaż nie będę wmawiał, że nie mam pewnych doświadczeń w tej sprawie. One są częścią bogactwa, które służy do uprawiania mojego zawodu. Przy pomocy wyobraźni i doświadczenia buduje się innego człowieka. Z tym że w tym filmie rzecz polegała nie na tym, żeby zagrać pijaczka, tylko człowieka w pełni świadomego swej ułomności. Tego, że nie jest w stanie zapanować nad swoim nałogiem. Właściciel lokum przypatrywał się, jak gramy. I nachodził mnie ze trzy razy, pytając: – Panie, strzelił pan sobie coś czy nie? Musiałem mu za każdym razem tłumaczyć, że nie. Będzie się pan śmiał, tłumaczyłem, ale w pracy nie piję. Nie z tego powodu, że jestem święty. Tylko gdybym wypił jednego, to potem by mi się chciało jeszcze jednego i tak dalej.
Ugotowany na scenie dwa razy
Mówi, że trudno go ugotować, czyli rozśmieszyć prywatnie na scenie. Ale pamięta dwa takie wypadki przy pracy. Raz przy tak zwanym zielonym przedstawieniu „Męża i żony”. Zielone przedstawienie, wyjaśnia, przygotowuje się z okazji setnego albo dwusetnego spektaklu. Bywają na nim przeważnie sami znajomi aktorów. – Ja, czyli Hrabia Wacław, mówię: „Elwira sama błąd mi swój wyznała”. I w tym momencie zza kulis wychodzi Elwira, czyli Krysia Janda, z podbitym okiem, z ręką na temblaku, kulejąc. Wyobraziłem sobie, co znaczą w tej sytuacji słowa: „Elwira sama błąd mi swój wyznała”. Nie wytrzymałem ze śmiechu. Podniosłem tylko ręce do góry. I uciekłem ze sceny...
Drugi raz ugotował się w sztuce Stanisława Tyma „Rozmowy przy wycinaniu lasu”. – Rzecz działa się w lesie, jak sam tytuł na to wskazuje. Scena była wyłożona sztuczną trawą, na której siedziało kilka osób, przekomarzając się ze sobą. Jedną z ról grał nieżyjący już dziś Jarema Stempowski, który przyjechał właśnie ze Stanów Zjednoczonych. I przywiózł trochę tak zwanych gadżetów. Między innymi coś, co wyglądało jak (tu aktor próbuje znaleźć odpowiednie słowo)... odchód ludzki. Oczywiście ten gadżet był z plastiku. I Jarema położył to w naszej trawie. Dla żartu. Ktoś, kto wchodził na scenę, widział, co tam leży. Koledzy się gotowali na ten widok. Ale nie ja. Traktowałem ten gadżet obojętnie. Do momentu, kiedy Krzysztof Kowalewski znalazł na mnie sposób. On grał bohatera podejrzanego o chorobę weneryczną. W jednej ze scen miałem mu podać listek. On powinien go potrzeć w palcach. A ja, wąchając liść, miałem na podstawie zapachu ocenić, czy on jest chory, czy nie. Zaczynamy scenę. Krzysiek bierze listek do ręki.
Rozciera go wolno. I nagle wypuszcza. Dokładnie na ten odchód ludzki. Kiedy wyobraziłem sobie, że muszę go podnieść i powąchać, nie wytrzymałem. I znowu uciekłem ze sceny.
Kaskader mimo woli
Nigdy nie wyręczali go kaskaderzy. Ale za to on sam stał się kaskaderem mimo woli. To było na planie serialu „Czterej pancerni i pies”. Kręcili zdjęcia na poligonie w Żaganiu. Dzień był piękny. Słońce świeciło. Położył się w trawie i zasnął. Obudził się pod kołami studebakera, który... przejechał po nim. W ten sposób zakaskaderował sobie raz w życiu. Skończyło się na gipsie. Zresztą ten wypadek wykorzystano w serialu . Jest tam scena, kiedy wszyscy czołgiści z „Rudego” lądują w szpitalu. – A ponieważ ja byłem ranny naprawdę, więc postanowiono przyspieszyć kręcenie tej sceny.
Ryszarda Wojciechowska