Franz Stigler - pilot Luftwaffe, który uratował amerykańskich lotników
Niemiecki as przestworzy oszczędził życie 10 amerykańskim lotnikom. W dziejach wojen lotniczych to wydarzenie bez precedensu - mówi amerykański historyk Adam Makos. Franz Stigler naraził życie, bo nie chciał zabijać bezbronnych wrogów.
13.02.2015 11:55
Piotr Zychowicz: Czy jest pan fanem szwedzkiego heavy metalu?
Adam Makos: (śmiech) Muszę przyznać, że Sabaton wykonuje świetną robotę. Jego zasługi w popularyzowaniu historii są olbrzymie. Zespół dociera do wielkiej liczby odbiorców. Młodzi ludzie zaczynają od jego płyt, a potem kupują książki historyczne. Sabaton nagrywa piosenki o najbardziej heroicznych i fascynujących epizodach historii. Sprawa, której dotyczy utwór "No Bullets Fly", bez wątpienia była jednym z nich.
Piosenka ta została zainspirowana pańską książką "Rycerze wojennego nieba". O jakich rycerzy chodzi?
Jeden z nich nazywał się Charlie Brown i był amerykańskim pilotem bombowym, dowódcą załogi latającej fortecy B-17. Drugi nazywał się Franz Stigler i był myśliwskim asem Luftwaffe. A więc para dość nietypowa.
Obaj panowie spotkali się w przestworzach 20 grudnia 1943 r.
Tak, tego dnia Brown i jego załoga dostali zadanie zbombardowania fabryki lotniczej Focke-Wulf pod Bremą. Dla Charliego Browna była to druga misja, a dla jego załogi pierwsza. Byli więc żółtodziobami. Zadanie było straceńcze. Fabryka w poprzednich dniach była już bowiem bombardowana i Niemcy wiedzieli, że Amerykanie wrócą. Dlatego było pewne, że na bombowce będzie czekał "komitet powitalny".
Tak się stało.
Na początku B-17 oberwał od obrony przeciwlotniczej. Jeszcze zanim zrzucił bomby, Niemcy odstrzelili mu nos i zniszczyli dwa silniki. Mimo to Charlie Brown po wykonaniu bombardowania zawrócił maszynę i wraz z innymi amerykańskimi samolotami skierował się z powrotem do Anglii. Poważnie uszkodzona maszyna szybko została jednak z tyłu, nie mogła rozwinąć odpowiedniej prędkości i pozostała sama.
Jakie były tego konsekwencje?
Na B-17 opadła chmara niemieckich myśliwców - messerschmittów Bf 109 i focke-wulfów Fw 190. W sumie było ich 14. Niemcy dosłownie rozerwali amerykański bombowiec na strzępy. Jego kadłub wyglądał jak ser szwajcarski. Uszkodzony został kolejny silnik, tak że był w stanie pracować tylko na pół mocy. Zniszczony został system hydrauliczny, wysiadły elektryka i radio. Nie działał system dostarczający załodze tlen. Mało tego, Niemcy odstrzelili B-17 połowę steru i kawał ogona. Rozbite zostały karabiny maszynowe, a strzelcowi ogonowemu pocisk urwał głowę. Ta załoga przeżyła wówczas piekło.
Jak ten samolot mógł dalej lecieć w takim stanie?!
To rzeczywiście zdumiewające. B-17 był jednak najbardziej wytrzymałym samolotem, jaki kiedykolwiek zbudowano na świecie. To, że Amerykanie nie zostali wówczas strąceni, zawdzięczają zresztą nie tylko piekielnie mocnej konstrukcji maszyny, ale także niebywałej dzielności Browna. Otóż on podjął szarżę na nadlatujące messerschmitty! Skierował się dziobem w stronę napastników i ich staranował, zmuszając do tego, by rozpierzchli się na wszystkie strony. Następnie opadł na wysokość kilkuset metrów i - robiąc bokami - skierował się ku wybrzeżu, ku Wielkiej Brytanii.
Przenieśmy się teraz z nieba na ziemię.
Na lotnisku polowym położonym na północ od Bremy stał akurat messerschmitt słynnego niemieckiego asa myśliwskiego Franza Stiglera. Niemiec stał spokojnie obok maszyny i palił papierosa. Nagle jego oczom ukazał się zdumiewający widok. Na niewielkim pułapie, nad samym lotniskiem, z potwornym rykiem uszkodzonych silników przeleciał amerykański B-17. Pozostawiał za sobą czarną smugę dymu. Taki podniebny łowca jak Stigler mógł zareagować tylko w jeden sposób - błyskawicznie wskoczył do samolotu i wzbił się w powietrze. Brakowało mu już tylko jednego zestrzelenia do uzyskania Krzyża Rycerskiego Krzyża Żelaznego - najwyższego orderu bojowego, jaki mógł otrzymać niemiecki pilot.
Messerchmitt Bf 109 - na takiej maszynie latał Franz Stigler fot. Bundesarchiv/Wikimedia Commons
Udało mu się dopaść B-17?
Oczywiście. Charlie Brown przecież ledwie utrzymywał tę ruinę w powietrzu. Stigler przystąpił więc do rutynowego ataku. Zbliżył się do maszyny wroga na odległość strzału i już miał nacisnąć spust, gdy nagle coś go tknęło. Jego zdziwienie wzbudziło to, że karabiny maszynowe amerykańskiego samolotu nie przywitały go ogniem. Zbliżał się coraz bardziej, a przeciwnik milczał. Po prostu leciał do przodu, nie próbując się bronić. Wtedy zaciekawiony Stigler zrobił niemal cyrkowy numer. Zbliżył się do B-17 na odległość kilku metrów i zaczął lecieć z nim skrzydło w skrzydło.
Pewnie był zdziwiony tym, co zobaczył.
Nie mógł wyjść z podziwu, jak tak poważnie uszkodzony samolot może dalej lecieć. Zobaczył zabitego strzelca ogonowego, rozerwany na strzępy i podziurawiony kadłub. Przez okno widział zwijającego się na podłodze amerykańskiego lotnika z odstrzeloną nogą i kolegów, którzy udzielali mu pierwszej pomocy. Zobaczył operatora radia, którego twarz została przeorana szrapnelem. A wreszcie podleciał do przodu i zajrzał do kabiny pilotów. Jego oczom ukazał się Charlie Brown zaciskający dłonie na drążku i próbujący ratować swoich ludzi. Po raz pierwszy w życiu - choć miał na koncie wiele bitew powietrznych i wiele zestrzeleń - zobaczył twarz nieprzyjaciela. Do tej pory strzelał tylko do maszyn. Teraz zobaczył ludzi.
Jak zareagowali Amerykanie, gdy zobaczyli lecącego obok nich messerschmitta?
Nie mogli uwierzyć własnym oczom. Charlie Brown powiedział mi po latach, że to było jak koszmarny sen. "To się po prostu nie może dziać!" - mówił do swoich kolegów. Amerykańscy lotnicy byli po prostu przerażeni. Doskonale widzieli twarz niemieckiego lotnika, który im się z zaciekawieniem przyglądał i co jakiś czas do nich machał. To było coś, co do tej pory nie zdarzyło się w historii walk powietrznych. Co zrobił Stigler?
Wiedział, że ma dziecinnie łatwe zadanie. B-17 był całkowicie bezbronny. Wystarczyło posłać mu kilka pocisków, maszyna poszłaby na ziemię, a on odebrałby swój Krzyż Rycerski. "Problem tylko w tym - pomyślał - czy ten czyn rzeczywiście byłby czynem rycerskim". Przypomniał sobie pierwszą lekcję, jaką otrzymał od swojego pierwszego dowódcy, innego asa Luftwaffe Gustava Rödela. "Jeżeli kiedykolwiek się dowiem, że zestrzeliłeś nieprzyjacielskiego pilota spadającego na spadochronie - powiedział mu Rödel - osobiście cię zastrzelę. Choć jesteśmy na wojnie, nie możemy stracić naszego człowieczeństwa. W powietrzu obowiązuje nas kodeks honorowy. Jeżeli się go wyrzekniesz, to nie będziesz w stanie spojrzeć w lustro".
Rzeczywiście, zestrzelenie B-17 Charliego Browna byłoby egzekucją, a nie walką.
A Stigler nie był mordercą, tylko żołnierzem. Dlatego zdecydował się oszczędzić nieprzyjacielską załogę. Dawał Amerykanom znaki ręką, żeby wylądowali i poszli do niewoli. Gdy ci odrzucili tę możliwość i pruli dalej w stronę Anglii, zrobił coś niebywałego. Mógł przecież wzruszyć ramionami i odlecieć. Jego sumienie byłoby czyste. Wiedział jednak, że amerykański samolot i tak byłby wówczas skazany na zagładę - albo natknąłby się na inny niemiecki myśliwiec, albo zestrzeliłyby go rozstawione gęsto wzdłuż wybrzeża jednostki artylerii przeciwlotniczej. Latająca forteca, sunąc powoli na tak niskim pułapie, byłaby dla nich celem niezwykle łatwym. Jaką decyzję podjął niemiecki pilot?
Postanowił eskortować Amerykanów! Leciał z nimi wciąż skrzydło w skrzydło! A więc naraził życie własne i swoich żołnierzy, żeby ratować życie nieprzyjaciół. Gdy nadlecieli nad wybrzeże, obrona przeciwlotnicza zgłupiała. Artylerzyści zobaczyli własną maszynę lecącą obok amerykańskiego bombowca. Nie zdecydowali się strzelać, aby nie trafić messerschmitta. W ten sposób Stigler przeprowadził B-17 bezpiecznie nad morze. Następnie zasalutował zdumionym Amerykanom, odskoczył od B-17 i zawrócił nad Niemcy.
Co się stało z B-17? Spadł do morza?
Nie, Charlie Brown dokonał niemożliwego. Udało mu się dolecieć do Anglii. Gdy potem na lotnisku oglądano jego samolot, nikt nie mógł uwierzyć, że ten B-17 leciał i jeszcze wylądował. Nawet nie próbowano go naprawiać, od razu trafił na złom. Charlie Brown przez całe życie myślał zaś o tym wydarzeniu i zastanawiał się, kim był Niemiec, który uratował życie jemu i jego ludziom. Ta sprawa nie dawała mu spokoju. Wreszcie, pod koniec lat 80., postanowił odnaleźć tego człowieka.
Kolejna niewykonalna misja.
Nie znał nawet jego nazwiska, zapamiętał tylko jego twarz. W niemieckich archiwach oczywiście nie zachował się najmniejszy ślad tej akcji, bo Stigler nikomu o niej nie mógł powiedzieć. Gdyby rozeszła się wieść, że ocalił wrogi bombowiec, zostałby natychmiast rozstrzelany przez gestapo jako zdrajca. Pod koniec wojny w Niemczech zabijano za znacznie mniej poważne przewinienia. Pewnej kobiecie ścięto głowę gilotyną za opowiedzenie następującego dowcipu: "Hitler i Göring stoją na szczycie berlińskiej wieży radiowej. Hitler wyznaje, że chciałby zrobić coś, co przywróciłoby uśmiech berlińczykom. 'No to skacz' - radzi mu Göring". Szanse na odnalezienie niemieckiego lotnika były zresztą o tyle niewielkie, że znaczna większość z nich zginęła w walce. Latali i walczyli dopóty, dopóki nie zostali zestrzeleni. Spośród 44 tys. niemieckich pilotów myśliwców wojnę przeżyło zaledwie kilka tysięcy.
Poza tym od tych wydarzeń mięło ponad 40 lat.
Tak, Brown miał niewielkie szanse na odnalezienie Niemca, któremu zawdzięczał życie. Ostatnią próbę postanowił podjąć za pośrednictwem niemieckiego czasopisma wydawanego przez stowarzyszenie niemieckich pilotów myśliwców "Jägerblatt". Pismo to w styczniu 1990 r. trafiło do rąk pewnego mieszkańca Kanady, który przybył do tego kraju po wojnie z Niemiec. Był to Franz Stigler. Gdy przeczytał ogłoszenie Charliego Browna, napisał do niego list.
Jak zareagował Brown?
Złapał słuchawkę telefonu i kazał operatorowi połączyć się z Franzem Stiglerem w Vancouver. Na początku był bardzo ostrożny. Specjalnie w ogłoszeniu nie wspomniał o tym, gdzie nastąpiło rozstanie obu samolotów. Zapytał teraz o to mężczyznę, którego głos usłyszał w słuchawce. "Nad morzem" - odparł tamten bez wahania. "Mój Boże, to naprawdę ty!" - krzyknął Brown. Jeszcze w tamtym roku obaj piloci spotkali się w Seattle. Było to niezwykle wzruszające. Amerykanin i Niemiec stali się najlepszymi przyjaciółmi. Podróżowali po całej Ameryce, wędkowali, opowiadali swoją historię w szkołach i na spotkaniach weteranów. Dwaj wrogowie z czasu II wojny światowej po latach stali się sobie bliscy jak bracia.
W książce opisuje pan zorganizowane przez Browna spotkanie z dwoma innymi żyjącymi członkami załogi.
Wszyscy obecni na tym spotkaniu się popłakali. "Dziękujemy ci Franz - powiedzieli Amerykanie - za to, że oszczędziłeś wtedy nasze życie i dzięki temu mogły urodzić się nasze dzieci i wnuki". Panowie policzyli wówczas, że 10-osobowa załoga B-17 dorobiła się po wojnie około stu potomków! A to było na początku lat 90. Teraz pewnie mówimy już o 200 ludziach, bo przecież wszystkie te rodziny się powiększają. Niestety, ani Stigler, ani Brown nie doczekali ukazania się mojej książki. Obaj zmarli w 2008 r.
Powiedział pan, że Stigler podczas wojny nie mógł nikomu powiedzieć o tym, co zrobił. Brownowi i jego ludziom również zamknięto usta.
Dostali od amerykańskiego wywiadu surowy zakaz opowiadania o tym, co ich spotkało. Żaden z nich nie dostał również odznaczenia za ten dramatyczny lot. Dowództwo obawiało się bowiem, że gdy ta historia nabierze rozgłosu, amerykańscy lotnicy będą dopuszczać do siebie niemieckie myśliwce, mając nadzieję, że za ich sterami również siedzi jakiś dobry Niemiec. Nie chciano dopuścić do tego, żeby lotnicy choćby na chwilę pomyśleli o nieprzyjacielu jak o człowieku. Dopiero kilka lat temu amerykańskie lotnictwo wszczęło postępowanie w sprawie tego lotu i nagrodziło jego uczestników wysokimi odznaczeniami. Moja publikacja została zaś umieszczona na liście książek, które ma obowiązek przeczytać każdy żołnierz amerykańskich sił powietrznych.
Wielu polskich czytelników zadziwi historia Franza Stiglera. W naszej historii lotnicy Luftwaffe zapisali się fatalnie. We wrześniu 1939 r. bombardowali miasta i ostrzeliwali ludność cywilną na drogach.
W Luftwaffe byli różni ludzie i mieli różne postawy. Na pewno piloci bombowców byli znacznie bardziej oddani reżimowi narodowosocjalistycznemu niż piloci myśliwców. Mówił o tym otwarcie Hermann Göring. Chociaż sam był niegdyś asem, dowódca niemieckiego lotnictwa nie przepadał za pilotami myśliwców. O ile członkowie załóg bombowców mieli tendencję do myślenia kolektywnego, o tyle piloci myśliwców byli indywidualistami, ludźmi skłonnymi do niezależnego myślenia. Wielu z nich było nastawionych wrogo do Hitlera, jego metod i ideologii.
W Polsce nie tylko piloci bombowców, ale także piloci myśliwców nie zachowywali się jak rycerze.
Powtarzam, wszystko zależało od człowieka. Stigler był gorliwym katolikiem. W momencie, gdy leciał u boku B-17, miał w rękach różaniec. Na zestrzelenie "bezbronnej" maszyny nie pozwoliła mu więc przede wszystkim jego głęboka chrześcijańska wiara. Sporo zależało też od tego, gdzie toczyły się walki. Inaczej piloci zachowywali się w Europie Wschodniej, inaczej na zachodnim teatrze działań. Stigler rozpoczął swoją karierę w Afryce. Tam wojna powietrzna przypominała rycerskie pojedynki z czasów I wojny światowej. Lotnicy z obu stron nie czuli do siebie nienawiści, podniebne walki traktowali raczej jak rodzaj sportu.
Albo średniowieczny pojedynek.
Tak, oni uważali się za rycerzy przestworzy. Gdy Niemcy brali do niewoli zestrzelonych lotników, traktowali ich z pełną kurtuazją. Między pilotami obu walczących stron rodziły się przyjaźnie. "Gdy już zdobędziecie Aleksandrię - radzili Niemcom Brytyjczycy - musicie koniecznie odwiedzić taką a taką knajpę". Druga strona zachowywała się tak samo. Stigler został więc ukształtowany w duchu honoru i gdy pod koniec wojny trafił do Niemiec, starał się walczyć tak samo, jak walczył w Afryce.
A co by się stało, gdyby Stigler swój pierwszy przydział dostał na front wschodni?
Pewnie B-17 nigdy nie powróciłby do Wielkiej Brytanii i nigdy nie powstałaby moja książka.