Etos Kościuszkowca
- Nie wiem, czy mnie pochowają z honorami wojskowymi. A chciałbym, żeby był kapelan i tych kilka strzałów na pożegnanie - mówi Eugeniusz Skrzypek, żołnierz 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki.
06.05.2010 | aktual.: 06.05.2010 15:30
Rozmawia Krzysztof Pilawski
- Gdzie pana zastała wojna?
- W Brzeżanach na Podolu. Mój ojciec miał gospodarstwo rolne - wystarczająco duże, by władze radzieckie uznały go za obszarnika. 10 lutego 1940 r. wraz z całą rodziną zostałem wywieziony do Okręgu Komi-Parmiackiego. Miałem 17 lat. Trafiliśmy do lasu. Do najbliższej wioski było 25 km. Najpierw ulokowano nas w baraku, w którym czasami bywali radzieccy drwale, a potem wskazano mojej rodzinie i innym przesiedleńcom polanę, na której wybudowaliśmy sobie domy - drewniane z murowanymi piecami. Warunki były trudne. Zmarła siostra mamy i jej nienarodzone dziecko. Ojciec był schorowany, nie mógł pracować. Kiedyś wezwano go, żądając pisemnego potwierdzenia przyjęcia obywatelstwa ZSRR. Nie chciał się zgodzić. Zagrożono rozdzieleniem rodziny. Ojciec poprosił nas o radę. Zdecydowaliśmy, żeby podpisał. Pracowałem przy wyrębie lasu. Opuściliśmy wraz z kolegą wieloosobową brygadę i podjęliśmy pracę na własny rachunek. Zostałem tzw. udarnikiem (przodownikiem). Dzięki wyrabianiu dużej normy mogłem wykupić większe racje
żywnościowe, którymi dzieliłem się z rodziną.
- Kiedy wydostał się pan z lasu?
- Stosunek do Polaków zmienił się po agresji Niemiec hitlerowskich na ZSRR. Podpisano układ Sikorski-Majski, wydano dekret o amnestii, przywrócono nam polskie obywatelstwo. Gdy te informacje dotarły do nas, razem z mężem zmarłej ciotki pokonaliśmy pieszo ponad 70 km, by znaleźć się w powiatowym mieście. Otrzymaliśmy w nim pracę i konie niezbędne do przewiezienia na nowe miejsce znajdującej się w lesie rodziny. Chciałem zaciągnąć się do armi i gen. Władysława Andersa, w tym celu pojechałem do stolicy okręgu - Kudynkaru. Tam jednak powiedziano mi, że spóźniłem się, bo polskie wojsko odeszło na południe. Gdy tylko dowiedziałem się o tworzeniu 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, niezwłocznie udałem się do "wojenkomatu" (wojskowej komisji uzupełnień). 12 maja 1943 r. trafiłem do obozu w Sielcach. Początkowo ćwiczyliśmy w cywilnych ubraniach, bo nie było broni ani nawet mundurów. Dowieziono je potem, podobnie jak automaty i rusznice przeciwpancerne.
- Nie miał pan wątpliwości, czy to było polskie wojsko?
- Żadnych. Były biało-czerwone flagi, "Rota", Tadeusz Kościuszko na sztandarze, modlitwy. No i orzeł - choć dziwny, bo wyglądał bez korony jak kura. Powiedziano nam, że to orzeł piastowski. Dywizja była dla nas skrawkiem ojczyzny. Wiedzieliśmy, że będziemy walczyć z Niemcami o Polskę. Ten patriotyzm czułem wokół siebie, choć zdarzały się wyjątki. Na moich oczach za próbę dezercji rozstrzelano dwóch żołnierzy. Otrzymałem przydział do dywizjonu przeciwpancernego. 15 lipca 1943 r. - w rocznicę bitwy pod Grunwaldem - złożyłem przysięgę. Pod Lenino moja bateria artylerii przeciwpancernej - małych 45-milimetrowych dział - została przydzielona do 2. pułku. Nasze stanowiska znajdowały się najbliżej rzeki Mierei. Za nami rozlokowano przygotowującą się do ataku piechotę. Wyżej na stoku umieszczono baterię radzieckich dział. Pamiętam, jak zaatakowały ją niemieckie samoloty. Byłem ciekawy, jak wygląda bombardowanie, i wyjrzałem z okopu. Zobaczyłem radzieckiego żołnierza, który stojąc, wygrażał rękami hitlerowskim
lotnikom. Za chwilę pocisk ściął jego głowę, tułów kiwał się do przodu i do tyłu, aż upadł na ziemię. W czasie tej bitwy ogłuszył mnie pocisk, który rozerwał się obok naszego działka. Po bitwie awansowałem z kaprala na chorążego, zostałem zastępcą dowódcy kompanii rusznic przeciwpancernych. Przerzucono nas w okolice Żytomierza.
- Czyli na tereny przedwojennej Polski. To było dla was oczywiste, że to już nie będzie Polska?
- Tak. To był temat wielu pogadanek. Zresztą sam - jako oficer oświatowy - je prowadziłem. Zgodnie z obowiązującą wykładnią tłumaczyłem żołnierzom: musimy zostawić ziemie wschodnie, w zamian za nie Polska otrzyma ziemie na zachodzie. Mówiłem: walczymy o Polskę demokratyczną, w której wszyscy obywatele będą równi wobec prawa, o Polskę, w której nie będzie podziału na bogatych i biedotę. O Polskę, w której ziemia zostanie sprawiedliwie podzielona. I co wtedy było niezwykle ważne - Polskę, w której nie będzie kołchozów.
- Jednak Polską dla Kościuszkowców były ziemie, które miały do niej nie wrócić - tam były ich rodzinne domy, gospodarstwa, kościoły, groby bliskich.
- Jak przechodziliśmy przez te nasze ziemie, prawie każdy płakał. W ten sposób żegnaliśmy się z rodzinnymi stronami. Ale każdy wiedział, że to nie on decyduje o tym, czy wraca na swoje śmieci, czy nie. Każdy wiedział, że decyzje podejmowane są za niego i nikt tego nie zmieni.
- Większość Kościuszkowców miała podobne do pańskiej historie. Opowiadaliście je sobie?
- To było tak naturalne i oczywiste, że nie było sensu się chwalić czy prosić o współczucie. Łączył nas ten sam los żołnierza-tułacza. Cieszyliśmy się, że żyjemy i możemy walczyć. Przeszliśmy przez chybotliwy most na Bugu, który miał wyznaczać nową granicę Polski. Dotarliśmy na peryferie Pragi. Stacjonowaliśmy w Rembertowie. Zaproponowano mi służbę przy Marianie Spychalskim, który miał zostać prezydentem jeszcze niewyzwolonej Warszawy. Odmówiłem - wolałem pozostać na froncie. Otrzymałem przydział do 3. batalionu 3. pułku. O Pragę trzeba było walczyć. Szczególnie jednak utkwił mi w pamięci warkot radzieckiego samolotu w czasie pięknej wrześniowej nocy, z którego dobiegały dźwięki pieśni "Szyroka strana rodnaja" - w ten sposób radzieccy piloci demonstrowali Niemcom, kto panuje w powietrzu. 17 stycznia 1945 r. wkroczyłem do zrujnowanej Warszawy, której przed wojną nigdy nie widziałem. Potem były ciężkie walki o Wał Pomorski. Tam straciłem przyjaciela. Wychylił głowę z pozycji i zaraz ją opuścił. Pocisk trafił
go w czoło. Walczyliśmy m.in. w Podgajach, w których Niemcy i Łotysze spalili żywcem 32 żołnierzy z naszego pułku. W tym rejonie uwolniliśmy z okrążenia brygadę radzieckiej kawalerii. Ten fakt znalazł dalszy ciąg po wojnie. Przez prawie 40 lat - do 1992 r. - byłem redaktorem naczelnym wydawnictwa "Sport i Turystyka". Przygotowywałem m.in. przewodnik po ZSRR. Musiałem opracować plany niektórych miast. Zaopatrzony w odpowiednie zaświadczenie wyjechałem z wycieczką Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej do południowych republik ZSRR. Nie mogłem natrafić na plan Baku. Wreszcie dojrzałem schemat ulic na planszy w porcie, ale nie było na nim ich nazw. Odrysowałem plan i sam, chodząc po mieście, wpisywałem nazwy ulic. W pewnej chwili ktoś stuknął mnie w ramię i spytał, co robię. Moje wyjaśnienia na nic się nie zdały. Nieznajomy polecił, bym poszedł z nim. Próbując zjednać jego przychylność, wspomniałem o frontowej przeszłości. Funkcjonariusz organów bezpieczeństwa okazał się jednym z uratowanych przez nas
kawalerzystów. Zamiast do bezpieki poszliśmy na wódkę.
- Ma pan świetny materiał do spisania wspomnień.
- Nie piszę wspomnień, nie lubię wracać do wojny, bo to strasznie bolesne sprawy. Przed forsowaniem Odry pod Siekierkami jeden z moich żołnierzy został trafiony w czoło - widziałem pulsującą oponę mózgową. W Berlinie na podwórzu studni natrafiłem na zmasakrowanych polskich żołnierzy. Jeden z nich wołał: "Dobij! Dobij!". Podszedłem do niego - brzuch rozpruty, jelita na wierzchu, oderwane nogi. Nie wiedziałem, co robić. Słuchając tego przeraźliwego "Dobij! Dobij!", chwyciłem go za głowę. Za chwilę skonał. Takich obrazów było bardzo wiele. Jak tylko zacznę wspominać, wszystkie wyłażą. Zostaną ze mną do śmierci.
- Jak pan - po tylu przejściach - przyjął wiadomość o udziale w szturmie Berlina?
- Poinformowano nas o tym już po załadowaniu do samochodów. Radość była autentyczna - rozumieliśmy, że nadchodzi koniec wojny. Zostaliśmy przerzuceni do dzielnicy Charlottenburg. Przedostaliśmy się w rejon ulicy Englischestrasse. Dobrze ją pamiętam, bo dostaliśmy tam porządnie w kość. Otrzymaliśmy m.in. rozkaz opanowania mostu na pobliskim kanale. Później dowiedziałem się, że w tym miejscu wyznaczono spotkanie Frontu Białoruskiego i Frontu Ukraińskiego. Zadanie było piekielnie trudne, bo w pobliskich budynkach znajdowali się Niemcy, prowadząc nieustanny ostrzał z broni maszynowej i pancerfaustów. Dowódca pułku, który wydał mi rozkaz opanowania mostu, przysłał trzy czołgi. Polecił, abym posadził na nie żołnierzy, którzy mieli zlikwidować stanowiska pancerfaustów. Pierwszy czołg hitlerowcy spalili - załoga zginęła. Drugi został trafiony i zaczął się kręcić. Poleciłem zawrócić trzeci czołg, bo dalsze posyłanie ludzi byłoby morderstwem. Rozkazałem żołnierzom, by zajęli miejsca w opanowanym przez nas budynku, tak
by mieć most pod kontrolą i strzelać do Niemców, jeśli tylko się na nim pojawią. Gdy dowódca pułku zatelefonował, pytając "Most opanowany?", zacząłem relacjonować sytuację. Przerwał mi: "Most opanowany?". Zorientowałem się, że on nie pytał, czy jesteśmy na moście, więc odparłem: "Opanowany". W nocy z 1 na 2 maja otrzymałem ze sztabu rozkaz wstrzymania ognia. Berlin skapitulował. Rano poszliśmy obok stacji Tiergarten, a potem przez park do Bramy Brandenburskiej. Miałem gorączkę - w czasie walk zostałem ranny w rękę. Lekarz wypisał mi skierowanie do szpitala, jednak nie miałem zamiaru opuszczać żołnierzy. Z Berlina wymaszerowaliśmy w kierunku Łaby. W drodze zastała nas informacja o końcu wojny. Gdy rozległy się strzały na wiwat, zdałem sobie sprawę, że ten koszmar się skończył. Zacząłem myśleć o najbliższych. Brat i siostra też służyli w 1. dywizji. Reszta rodziny i poznana na zesłaniu dziewczyna wciąż przebywali na Uralu. Myślałem, jak ich stamtąd wyciągnąć. Rodzina przyjechała do Polski w 1946 r., a
dziewczyna - późniejsza żona - w 1945 r. Przed powrotem przetransportowała z sierocińca w Komi polskie sieroty do dużego ośrodka w Saratowie prowadzonego przez Związek Patriotów Polskich.
- Kiedy zakończył pan służbę w wojsku?
- Zwolniono mnie w 1950 r. w okresie represji i czystek, które dotknęły dowództwo 5. Okręgu Wojskowego z jego dowódcą gen. Stefanem Mossorem. Byłem wówczas 27-letnim podpułkownikiem, zastępcą szefa wydziału polityczno-wychowawczego okręgu.
- Przeszedł pan na emeryturę w 1992 r. - już w nowej Polsce, po uchwaleniu ustawy kombatanckiej, zmieniającej reguły przyznawania uprawnień. Nie miał pan problemów z ich otrzymaniem?
- Długo nie przysyłano mi zaświadczenia kombatanckiego. Zapewne dlatego, że po wojnie byłem m.in. zastępcą dowódcy 18. dywizji piechoty, która walczyła z bandytyzmem w rejonie Białegostoku i Łomży. Poza bandami operowały tam także odziały "leśnych" - niektóre czekały na przyjście Andersa, inne prowadziły działalność operacyjną. Urząd ds. Kombatantów zażądał ode mnie dodatkowych dokumentów. W końcu jednak weryfikacja zakończyła się dla mnie pomyślnie - otrzymałem uprawnienia.
- W ostatnich latach bardzo wiele uwagi poświęca się najnowszej historii, walkom o niepodległość Polski. Jednak rzadko w tym kontekście wymienia się Kościuszkowców.
- Wydaje mi się, że został zagubiony cały patriotyzm żołnierzy 1. dywizji, ich etos walki o Polskę. Polskę, która nie mogła być inna, bo nie było dla niej alternatywy. Polska została zaprogramowana nie tylko przez Stalina, lecz także Roosevelta i Churchilla. Dziś często podchodzi się do tych żołnierzy z lekceważeniem, wręcz pogardą. Dzieli się wojsko na dobre i kiepskie. Tak samo jest z kombatantami.
- Czy w ciągu ostatnich 20 lat otrzymał pan wyższy stopień wojskowy lub odznaczenie państwowe?
- Nie, ale to dotyczy nie tylko mnie, lecz także innych Kościuszkowców. Nie docenia się naszego wkładu w walkę o ziemie polskie. Nie pamięta się, że biało-czerwone flagi wyzwalających Polskę wojsk należały wyłącznie do żołnierzy 1. i 2. armii Wojska Polskiego. Nie przypomina się wbitych przez nas słupów granicznych i zaślubin z Bałtykiem. Nie dostrzega naszego wkładu w rozgromienie hitlerowskich Niemiec. Po 65 latach od zakończenia wojny widzę wokół siebie jeszcze wielu takich jak ja: spokojnych ludzi, którzy mają satysfakcję, że o Polskę walczyli, choć ta satysfakcja mogłaby być większa, gdyby nasz wysiłek został doceniony. Jednak odchodzimy bez nienawiści. Żałuję jedynie, że gdy po wojnie proponowano mi Krzyż Virtuti Militari, powiedziałem, by dali go komuś innemu, bo mam już inny order wojenny - Krzyż Grunwaldu. Teraz ten order się nie liczy i nie wiem, czy mnie pochowają - jak kawalerów Virtuti Militari - z honorami wojskowymi. A chciałbym, żeby był kapelan i tych kilka strzałów na pożegnanie.
Eugeniusz Skrzypek - żołnierz 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, przeszedł szlak bojowy od Lenino do Berlina. Za męstwo wykazane w czasie wojny odznaczony m.in. Krzyżem Grunwaldu i Krzyżem Walecznych. Służbę w wojsku zakończył w 1950 r. w stopniu podpułkownika. W 1983 r. awansowany do stopnia pułkownika. Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, twórca i redaktor naczelny - w latach 1953-1992 - wydawnictwa "Sport i Turystyka".