Emerytalne oszustwo

Państwo wykonało ogromną pracę, by emeryci mogli dostawać mniej.

Emerytalne oszustwo
Źródło zdjęć: © PAP

Dwa wydarzenia pieczętują – w sposób rzeczywisty, nie symboliczny – klęskę polskiej reformy emerytalnej, która została wprowadzona w życie w 1999 r., a od stycznia 2009 r. będzie wywierać realny i negatywny wpływ na losy setek tysięcy ludzi kończących aktywność zawodową. Pierwsze to ulotnienie się w ciągu niespełna 10 miesięcy aż połowy zysków przyszłych seniorów, pochodzących ze środków gromadzonych przez niemal 10 lat w otwartych funduszach emerytalnych i roztropnie jakoby inwestowanych przez towarzystwa zarządzające tymiż funduszami. Strata tych pieniędzy stanowi zaprzeczenie całego sensu i idei reformy. Drugie to nieudolne i wywołujące powszechny opór związków zawodowych, a przez to nieskuteczne próby wprowadzenia emerytur pomostowych. Miały one ograniczyć rozdęty zakres wcześniejszych emerytur, będących zaprzeczeniem wszelkiej racjonalności i pochłaniających ogromne środki. Doprowadzają na razie tylko do nasilenia konfliktów społecznych, bez żadnych pozytywnych efektów. Wprawdzie nie PO uchwalała
reformę emerytalną, lecz rządząca od wyborów w 1997 r. koalicja Akcji Wyborczej „Solidarność” i Unii Wolności. Ale to na Platformę, popierającą zresztą w pełni te rozwiązania, spadnie rozżalenie ludzi odbierających reformę emerytalną jako niezasłużoną krzywdę. Nasze tzw. elity nie potrafią ani nie chcą prowadzić autentycznego dialogu społecznego i przekonywać do racji, choćby najsłuszniejszych z punktu widzenia ogółu (co pokazało rozejście się komisji trójstronnej, mającej doprowadzić do kompromisu w sprawie pomostówek). W przypadku polskiej reformy emerytalnej potwierdza się też powiedzenie, że kłamstwo ma krótkie nogi. Trudno na nim budować coś trwałego i cieszącego się autentycznym poparciem. A kłamstwo towarzyszy tej reformie od początku.

Mówili nam

Istotą reformy emerytalnej wprowadzonej w 1999 r. było utworzenie otwartych funduszy emerytalnych, które miały pomnażać nasze składki. Do OFE trafia 38% składki emerytalnej ściąganej z zarobków każdego z nas (pozostałe 62% składki zostaje w ZUS). OFE miały być motorem napędzającym stały wzrost naszych świadczeń. Zarządzanie funduszami wzięły na siebie powszechne towarzystwa emerytalne, zatrudniające – jak zapewniano – znakomitych analityków i specjalistów od gospodarowania finansami. Dzięki ich mądrym inwestycjom nasze emerytury, od 2009 r. wypłacane z obu filarów, ZUS i OFE, miały wciąż szybować w górę. Na polskiego seniora czekały zaś wakacje pod palmami i dostatnia jesień życia. Autorytety naukowe i polityczne przekonywały, że nowy system to sposób, by nasze emerytury stały się wyższe od dotychczasowych nędznych wypłat z ZUS. Niestety, było to zwykłym kłamstwem, a także gigantycznym na skalę Europy zabiegiem socjotechnicznym mającym sprawić, by miliony obywateli zaakceptowały bez szemrania rozwiązania dla
nich niekorzystne. Któżby zaś protestował, gdyby stale opowiadano mu, jak to jego emerytura może pięknie rosnąć. Słusznie jednak Abraham Lincoln mówił: „Można ogłupiać kilku ludzi ciągle i wszystkich przez jakiś czas. Nie da się wszakże ciągle ogłupiać wszystkich”. Katalog niespełnionych obietnic jest długi. Reforma, która miała – jak zapewniano – doprowadzić do zwiększenia emerytur, w rzeczywistości spowoduje ich zmniejszenie. Jej celem nie było ułatwienie przyszłym emerytom godnego życia – lecz przeciwnie, obciążenie ich dodatkowymi ciężarami finansowymi. Nie chodziło o to, by środków na emerytury było coraz więcej, lecz by państwo mogło przeznaczać na emerytury coraz mniej. Od 2009 r. świadczenia emerytów nie wzrosną więc, lecz spadną, ponieważ dzisiejsze emerytury wynoszą średnio ok. 70% zarobków, nowe zaś stanowić będą niespełna 50%. I niewykluczone, że niemal połowa emerytów będzie musiała korzystać z pomocy społecznej, by otrzymać choćby minimalną emeryturę (dziś 630 zł). Wbrew wcześniejszym
zapowiedziom, środki zgromadzone w OFE nie są traktowane jak własność przyszłego emeryta i nie można ich dziedziczyć – wystarczy, że człowiek umrze choćby w dzień po przejściu na emeryturę, a pieniądze, które gromadził przez całe życie, przepadną do dyspozycji powszechnego towarzystwa emerytalnego. Być może ów przepis zostanie zmieniony i spadkobiercy emeryta mężczyzny będą dziedziczyć jego kapitał, jeśli zdoła on opuścić ten świat w ciągu trzech pierwszych lat pobierania emerytury (w przypadku kobiet, kończących pracę pięć lat wcześniej, chodziłoby o ośmioletni okres na emeryturze). Nie wiadomo jednak, czy hojność naszych władz ustawodawczych zechce sięgnąć aż tak daleko. W każdym razie, niewykluczone, iż potencjalni spadkobiercy, obserwując swych rodziców w fazie terminalnej, zechcą im pomóc, by zdążyli oni przed upływem wspomnianych terminów.

Decyzja o wpłacaniu części składek na OFE to nieodwołalny cyrograf. Tu akurat twórcy reformy emerytalnej wykazali przenikliwość i przewidzieli, że ludzie zaniepokojeni czekającą ich biedą będą chcieli wymknąć się z pułapki. Postanowili więc, że nie można wycofać środków zgromadzonych w OFE. Można zmienić fundusz – ale zrezygnować nie wolno, nawet jeśli chodzi o tych, którzy dobrowolnie wstąpili do II filara.

Zapowiadano emerytury małżeńskie – czyli prawo wyboru dla męża i żony, czy chcą otrzymywać osobne świadczenia tak długo, jak żyją, czy jedną wspólną emeryturę. Powszechne towarzystwa emerytalne wprawdzie zażądały części środków gromadzonych przez przyszłych emerytów – i wspólna emerytura małżeńska wynosiłaby nie 100, ale tylko ok. 70% sumy emerytur męża i żony. Byłaby jednak wypłacana do końca życia obu małżonków, stanowiąc zabezpieczenie dla tego z nich, które miałoby niższą emeryturę indywidualną i po śmierci współmałżonka musiałoby żyć w biedzie. Ale emerytur małżeńskich także nie będzie. Miały być emerytury gwarantowane, polegające na tym, że emeryci uzyskają prawo wskazania osoby, która dostawałaby świadczenie z funduszu emerytalnego po ich śmierci. Emerytury gwarantowane początkowo miały być wypłacane przez 10 lat, potem pod naciskiem towarzystw emerytalnych skrócono ten okres do pięciu lat, a w końcu uznano, że ich też nie będzie.

Klarowność reformy (i interes powszechnych towarzystw emerytalnych) wymaga bowiem, by możliwie powszechnie stosowano rozwiązanie, że jak emeryt umrze, to jego pieniądze przepadają i zostają w otwartym funduszu emerytalnym, choćby nawet zgromadził setki tysięcy złotych. A zwłaszcza wtedy... Hasło, którym reklamowano II filar emerytalny: im więcej odłożysz, tym większą będziesz miał emeryturę, trzeba zmienić na inne: im więcej odłożysz, tym więcej zostawisz ubezpieczycielowi. * Zarobić na seniorze*

„Przegląd” ma tę smutną „zasługę”, że ponad pięć lat temu, jako pierwsza gazeta w Polsce, ostrzegał, że reforma emerytalna oznacza dotkliwe uderzenie w dochody przyszłych seniorów. Nic to oczywiście nie dało, a w nowym systemie nie wprowadzono żadnych korekt mających chronić świadczenia „emerytów reformowanych”.

Dla wielu Polaków już za późno na ratowanie swych dochodów. Gdyby jednak poznali prawdę kilka lat temu, może mieliby większe szanse, by zwiększyć oszczędności emerytalne. Tymczasem przedstawiciele wielu instytucji finansowych wciąż bez żenady mówią, jak to możemy być spokojni o nasze świadczenia emerytalne. Przykład idzie z góry, bo premier Donald Tusk, minister finansów Jacek Rostowski, a zwłaszcza wiceminister Katarzyna Zajdel-Kurowska nie mieli zahamowań w opowiadaniu – niemal do ostatnich dni – że nasza gospodarka i finanse są w znakomitej kondycji, gdy symptomów zwolnienia biegu było coraz więcej. Dopiero teraz pojawiają się symulacje ujawniające, że nowe emerytury będą średnio o niemal jedną trzecią niższe od dzisiejszych.

Trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro OFE, które miały mnożyć pieniądze seniorów, straciły w 2008 r. już prawie 24,5 mld zł. Na początku roku wynik wypracowany w ciągu poprzednich lat wynosił 49 mld zł. Fundusze zmarnowały więc równo połowę tego, co wcześniej zarobiły. Nie wiadomo, czy i kiedy zatrzyma się proces ubożenia przyszłych emerytów należących do OFE (czyli niemal 14 mln Polaków), bo z kwartału na kwartał fundusze tracą coraz więcej. Wiadomo natomiast, że powszechne towarzystwa emerytalne – prywatne firmy zarządzające OFE – mają się coraz lepiej, a ich dochody wzrosły o ok. 105%.

Fundusze osiągają zaś fatalne wyniki – w tym roku ich ujemna stopa zwrotu (a tracą wszystkie) przekroczyła już minus 16%. Znacznie bardziej opłacalne jest powierzanie składki ZUS! Jak obliczyło pismo „Parkiet”, gdyby ktoś, kto zarabia średnią płacę krajową, odkładał od 1999 r. takie same składki do ZUS i do OFE, to na koncie w funduszu miałby o 600 zł mniej!

I właśnie dzięki ZUS, który w 2008 r. przekazał do OFE prawie 16 mld zł ze zbieranej przez siebie składki, fundusze w ogóle obroniły część zysków. Strach jednak pomyśleć, jak wyglądałyby „sukcesy” inwestycyjne fachowców z bożej łaski, zatrudnionych w powszechnych towarzystwach inwestycyjnych, gdyby tego tylekroć odsądzanego od czci i wiary ZUS nie było.

Emeryci tracą, a powszechne towarzystwa emerytalne zarabiają coraz więcej. Pokazują to bilanse przygotowane po pierwszym półroczu przez Komisję Nadzoru Finansowego. ING i CU stanowią tylko przykład, ich zyski pokazano, bo są największymi funduszami emerytalnymi w Polsce i do każdego z nich wstąpiło ponad 2,5 mln ludzi. W błyskawicznym tempie rosną jednak dochody 14 z 15 powszechnych towarzystw emerytalnych. (Tylko PTE AXA zanotowało lekką stratę). Ciekawe, jak będzie wyglądać drugie półrocze, kiedy to dochody przyszłych emerytów składane w OFE pikują coraz gwałtowniej, towarzystwa emerytalne zaś zarządzające funduszami mają się coraz lepiej. Skoro po sześciu miesiącach zysk towarzystw emerytalnych przekroczył już 400 mln zł, to w całym 2008 r. będzie na pewno większy niż w także znakomitym roku ubiegłym, kiedy to PTE zarobiły ok. 600 mln zł.

Ale nie należy się dziwić, że udziałowcy i pracownicy towarzystw emerytalnych zarabiają wciąż więcej i więcej, mimo że zamiast pomnażać pieniądze przyszłych emerytów, narażają ich na rosnące straty. Zarządzanie, w trakcie którego traci się grube miliardy (szczęście, że cudze), to zajęcie uciążliwe i stresujące. Powinno więc być lepiej wynagradzane niż odnoszenie banalnych sukcesów finansowych... * Mistrzowie finansowej plajty*

OFE tracą, bo na warszawskiej giełdzie niemal od roku panuje bessa. Wcześniej powszechne towarzystwa emerytalne zainwestowały ponad 35% aktywów funduszy w akcje. Gdy kurs zaczął spadać, OFE zaczęły tracić.

Średnio OFE straciły w tym roku ponad 16% swoich środków. W pierwszym półroczu liderami regresu były OFE PZU Złota Jesień oraz OFE Polsat. – Bieżący rok, przede wszystkim z powodu spadków na giełdzie, jest najbardziej fatalny dla inwestowania. Analitycy podejmują decyzje, a to się przekłada na nasze wyniki – mówi Elżbieta Sulej z OFE Złota Jesień.

Analitycy ze Złotej Jesieni nie są specjalnie gorsi od tych, którzy pracują dla innych towarzystw emerytalnych. Wszyscy oni inwestują stadnie, mało finezyjnie czy wręcz prymitywnie. Oczywiście, nie muszą się przejmować, to nie są ich własne pieniądze, zarabiają niezależnie od tego, jakie podejmują decyzje. Można powiedzieć – bessa, siła wyższa, strat nie da się uniknąć. Ale nie po to towarzystwa emerytalne zgarniają gigantyczne sumy za zarządzanie naszymi pieniędzmi, by tracić jak pierwszy lepszy laik giełdowy. Ich obowiązkiem jest co najmniej minimalizowanie strat.

– Nasz zarząd składa się z osób znających się na inwestycjach finansowych. Gdyby był ktoś taki, kto w obecnej sytuacji potrafiłby uniknąć strat na warszawskiej giełdzie, byłby chyba jednym z najbogatszych ludzi – twierdzi Marcin Konieczny z OFE Polsat. Rzeczywiście, ostatnie kilka tygodni na warszawskim parkiecie było czasem totalnej rzezi, z której niemal nikt nie uszedł cało. Wcześniej byli jednak w tym roku tacy inwestorzy i takie fundusze, którzy podczas wielomiesięcznej bessy osiągali zyski na giełdzie. Ale do tego potrzebne są wiedza, kompetencje i umiejętności, których nie mają analitycy zajmujący się pieniędzmi przyszłych emerytów.

Słusznie więc Komisja Nadzoru Finansowego w raporcie na temat kryteriów mających zapewnić bezpieczeństwo rynku emerytalnego zauważa: „Kryteria te są niedoskonałe (...), kładą bowiem większy nacisk na zgodność polityki inwestycyjnej z literą prawa niż z regułami sztuki inwestowania”. KNF wypowiada się nader ostrożnie, co można zrozumieć, bo sama nie przyczyniła się do wdrożenia „reguł sztuki inwestowania” w towarzystwach emerytalnych. A choć w nazwie ma słowo nadzór, nie ma też możliwości, by nadzorować, czy towarzystwa emerytalne bezpiecznie inwestują środki przyszłych emerytów. * Zabezpieczenie, którego nie ma*

Zdaniem KNF, podstawowym elementem bezpieczeństwa finansowego jest minimalna stopa zwrotu. Mechanizm ten działa tak, że gdy jakiś fundusz osiąga wynik o połowę gorszy od średniej dla wszystkich OFE, to towarzystwo emerytalne musi dopłacić, by wyrównał on do pozostałych funduszy. Tyle że to żadna gwarancja bezpieczeństwa, gdy wszystkie OFE tracą tak jak dziś. „Nasz system emerytalny jest bardzo ryzykowny”, twierdzi Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP. Zdaniem twórców reformy, sytuacja, w której wszystkie fundusze ponoszą stratę, byłaby niemal nieprawdopodobna. Jak widać, okazała się nadzwyczaj prawdopodobna – a ustawodawca nie zagwarantował, że zarządzanie naszym kapitałem będzie przynosić przyszłym emerytom jakiekolwiek zyski. Nawet gdy na warszawskim parkiecie rządziła hossa, zyski funduszy emerytalnych nie zwalały z nóg. W Ministerstwie Pracy policzono, jak wyglądałyby dochody przyszłych emerytów, gdyby zamiast przekazywać ich składki do OFE, wpłacano je na terminowe lokaty bankowe.

Przy założeniu, że chodzi o osobę zarabiającą średnią krajową, suma wpłat od 1999 r. do końca 2007 r. dałaby w OFE 23.855 zł. Na lokacie bankowej byłoby zaś 20.015 zł. Jak na dziewięć lat pomnażania kapitału to niewiele mniej. A przecież to wyliczenie sporządzono, zanim jeszcze OFE straciły ponad 24 mld zł, oprocentowanie w bankach nie przekraczało zaś 5%! Gdy zostanie uwzględniony także bieżący rok, okaże się, że fundusze emerytalne są wybitnie niekorzystnym narzędziem inwestowania.

Przekreślony sens reformy

Najbardziej porażające jest to, że znacznie większy zysk niż przekazywanie swoich pieniędzy do OFE dałoby po prostu kupowanie obligacji skarbu państwa! W dodatku byłaby to inwestycja absolutnie bezpieczna, z pełną gwarancją państwa i bez płacenia olbrzymich haraczy na rzecz powszechnych towarzystw emerytalnych. Otóż w okresie od września 1999 r. do końca czerwca 2008 r. otwarte fundusze emerytalne przyniosły 43,89% zysku. Jest to średnia, wyliczona z efektów uzyskanych przez wszystkie fundusze.

Tymczasem, jak obliczyło na prośbę „Przeglądu” Ministerstwo Finansów, kupno we wrześniu 1999 r. czteroletnich indeksowanych obligacji skarbowych, ich wykup w 2003 r., zakup następnej serii czterolatek i ich wykup w 2007 r., a potem nabycie w tym samym roku obligacji dziesięcioletnich oraz wykupienie ich, nawet przed terminem, do końca czerwca 2008 r., dałoby w sumie – uwaga – zysk z odsetek wynoszący 70,29%. Po odliczeniu podatku Belki zostaje 53,94%. czystego zysku! I nie wymagałoby to żadnego główkowania, była to oczywista, nasuwająca się droga inwestowania pieniędzy.

To porównanie kończy się na pierwszym półroczu tego roku, zanim jeszcze OFE weszły w okres największych spadków. W tej chwili różnica na niekorzyść funduszy byłaby jeszcze większa.

W dodatku nie jest to wcale jedyna inwestycja o podobnej opłacalności. – To tylko jedna z możliwości zainwestowania w podanym przez pana terminie. Możliwy byłby też np. zakup kolejnych obligacji za odsetki z wcześniejszych inwestycji, co jeszcze podwyższyłoby osiągnięte zyski – podkreśla Magdalena Kobos, rzeczniczka Ministerstwa Finansów.

Po co więc jemy tę żabę? Przecież to, że przekazywanie pieniędzy do OFE i powierzanie ich towarzystwom emerytalnym jest mniej opłacalne niż inwestowanie w całkowicie bezpieczne instrumenty (na obligacjach można tylko zyskać, a OFE, jak widać, tracą aż strach), ostatecznie chyba przekreśla sens całej niezmiernie kosztownej i skomplikowanej reformy emerytalnej w Polsce?

Oczywiście, że przekreśla, ale przypomnijmy, że w reformie nie chodziło o to, by emeryci zarabiali więcej, lecz o to, by państwo mogło wydawać mniej na ich świadczenia. I cel ten z pewnością zostanie osiągnięty. No ale taki sam efekt przyniosłoby kupowanie obligacji skarbowych za składki przyszłych seniorów. Czy naprawdę więc należy dać wiarę zwolennikom teorii spiskowej, którzy twierdzą, że chodziło głównie o to, by zarobili autorzy reformy oraz udziałowcy i szefowie powszechnych towarzystw emerytalnych? Bo to, notabene, także się spełniło... * Więcej luzu?*

Na kryzysie funduszy emerytalnych stracą zwłaszcza ci, którzy zaczną przechodzić na emeryturę w ciągu trzech-czterech nadchodzących lat (choć na szczęście ich dochody będą w miarę chronione przez zgromadzony kapitał początkowy). Oni, a raczej one, bo to głównie kobiety, dostaną z OFE średnio 60 zł miesięcznie. Gdyby nie tegoroczne załamanie funduszy, byłoby to ponad 75 zł. Po kolejnych 10 latach, w 2019 r., średnia wypłata miesięczna z OFE powinna wynosić ponad 450 zł. Jeśli jednak fundusze nie wyjdą z obecnej zapaści, kwota ta zmniejszy się o ok. 100 zł. Przedstawiciele towarzystw emerytalnych podkreślają, że kondycja OFE mogłaby być lepsza, gdyby poluzowano ograniczenia dotyczące inwestowania pieniędzy przyszłych emerytów. Dziś bowiem PTE mogą praktycznie kupować tylko akcje na warszawskiej giełdzie oraz obligacje skarbu państwa. Gdy przychodzi bessa, fundusze są więc skazane na straty, a jeśli towarzystwa próbują zakupić więcej obligacji (ich liczba jest ograniczona, trzeba więc nabywać je na rynku
wtórnym), to cena tych papierów rośnie.

Jest w tym trochę racji. Zgodnie z prawem, towarzystwa emerytalne mają, ze względów bezpieczeństwa finansowego, ograniczone możliwości lokowania środków OFE. I tak wolno im inwestować w papiery wartościowe emitowane lub poręczane przez skarb państwa i NBP, do 95% aktywów OFE. W depozyty bankowe i bankowe papiery wartościowe – do 20%. W akcje na rynku podstawowym – do 40%. W zagraniczne papiery wartościowe – do 5%. I z tych możliwości przede wszystkim korzystają.

Warto jednak dodać, że towarzystwom wolno również lokować pieniądze w akcje spółek nienotowanych na giełdzie (do 10% aktywów), w listy zastawne (do 30%), zamknięte fundusze inwestycyjne (do 10%), obligacje emitowane przez miasta i gminy (do 15%). Tych papierów nie ma zbyt wiele, wymagają dokładnej analizy opłacalności – ale warto interesować się i takimi możliwościami inwestowania. Trzeba jednak umieć i chcieć.

Przedstawiciele OFE stale domagali się, by podniesiono limit inwestowania w zagraniczne papiery wartościowe, umożliwiono towarzystwom emerytalnym kupowanie instrumentów pochodnych (opcje, kontrakty terminowe), zwiększono limit inwestowania w akcje na warszawskiej giełdzie powyżej obecnych 40%. Chwała Bogu, że tak się nie stało! Ciekawe, o ile wyższe byłyby straty OFE, gdyby „specjaliści” z towarzystw emerytalnych nakupili akcji i rozmaitych, bezwartościowych dziś obligacji zagranicznych? * Wśród serdecznych przyjaciół*

Warto ustalić, skąd się biorą ogromne dochody spółek zarządzających otwartymi funduszami emerytalnymi. Oczywiście nie pochodzą one z udanych operacji finansowych, bo tych pracownicy PTE dokonywać, jak widzimy, nie potrafią. Towarzystwa emerytalne pobierają dla siebie 7% od każdej wpłaty do OFE. Ten gigantyczny haracz nosi nazwę opłaty dystrybucyjnej. Na ściąganie maksimum 7% pozwala prawo, po 2014 r. ta opłata musi spaść do 3,5%. Dziś jedno towarzystwo (Allianz) bierze 4%, sześć innych stosuje niewielkie upusty dla wieloletnich klientów, ale większość rygorystycznie pobiera swoją siedmioprocentową daninę. Nie jest to bynajmniej kwota przeznaczona na pokrycie kosztów zarządzania funduszami, bo tę opłatę wszystkie towarzystwa emerytalne pobierają osobno – wynosi ona do 0,54% rocznie od kapitału. Brzmi to niewinnie, ale w istocie są to wielkie pieniądze inkasowane przez PTE – w sumie aż 750 mln zł rocznie! O zmniejszeniu opłaty za koszty zarządzania nie ma nawet mowy, ale w przeszłości w Sejmie pojawiały się
projekty obniżki siedmioprocentowego haraczu. Zawsze jednak przepadały, bo ludzie z powszechnych towarzystw emerytalnych bronią swej kasy jak niepodległości. Widać to było i ostatnio, gdy w obliczu katastrofy emerytalnej znowu zaczęto dyskutować, że może warto obniżyć trochę daninę dla towarzystw emerytalnych. Prof. Marek Góra, jeden z autorów polskiej reformy emerytalnej, orzekł, że jak się wynajmuje kogoś do obsługi swoich finansów, trzeba za to zapłacić. Ewa Lewicka, szefowa Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych, spytała zaś z oburzeniem, czy towarzystwa emerytalne mają może pracować za darmo. Wprawdzie za tak „skuteczne” zarządzanie składkami emerytów powinny one raczej dopłacać, ale trzeba zauważyć, że wbrew temu, co sugerują pan profesor i pani prezes, siedmioprocentowa opłata od każdej składki nie ma nic wspólnego z kosztami obsługi finansów i świadczoną pracą. Na te cele towarzystwa emerytalne biorą bowiem przecież 0,54% rocznie od aktywów. Do pomysłów obniżenia dyskusyjnych 7% odniosła się też –
bardzo krytycznie – korporacja pracodawców Lewiatan, wskazując, iż pomysł zmniejszenia opłaty dla PTE narusza modele finansowe przyjęte pięć lat temu. Grozi to rozlicznymi nieszczęściami, a najbardziej na obniżce stawki – zdaniem Lewiatana – stracą sami emeryci. Jak to dobrze więc, że mają oni tak mocnych przyjaciół...

Dziurawy pomost

„Sojusznicy” emerytów walczą też, by przyszli seniorzy nie rozpuścili się za bardzo, przechodząc na wcześniejsze emerytury. Tu jednak szanse są nikłe, bo wszystko wskazuje na to, że wprowadzenie emerytur pomostowych, zastępujących dotychczasowe wcześniejsze emerytury, zostanie odłożone. Najważniejsze centrale – OPZZ, „Solidarność”, Forum Związków Zawodowych – zgodnie protestują przeciw zamiarom ograniczenia wcześniejszych emerytur, ich stanowisko popierają SLD i PiS, prezydent zaś już zapowiedział weto wobec ustawy pomostowej. PO szantażuje przeciwników i związkowców widmem całkowitej likwidacji wcześniejszych emerytur, bo przepisy, które je ustanawiają, tracą ważność z końcem roku. Opozycja i związki odpowiadają zaś, że skoro obowiązywanie tych przepisów było już dwukrotnie przedłużane, to nic nie przeszkadza, by przedłużono je także na 2009 r. – i nie bez racji zarzucają rządowi próby narzucenia dyktatu oraz brak woli dialogu społecznego.

Emerytury pomostowe, jak wskazuje nazwa, mają być pomostem dla osób tracących dotychczasowe wcześniejsze świadczenia. Pomost winien doprowadzić ich do granicy 65 lat (w przypadku kobiet wciąż 60 lat), kiedy zaczną otrzymywać świadczenia w pełnej wysokości. Emerytury pomostowe wynosiłyby średnio 50% ostatniej płacy (podczas gdy obecne wcześniejsze emerytury – ponad 65%) i przysługiwały najwyżej kilkunastu procentom spośród uprawnionych w tej chwili. Dziś prawie 1,2 mln ludzi pracuje, jak mówią przepisy, w szczególnych warunkach lub wykonuje prace o szczególnym charakterze. Przysługują im więc wcześniejsze emerytury. Lista tych profesji jest długa, obejmuje nie tylko górników węgla brunatnego, treserów zwierząt drapieżnych i nauczycieli, co można zrozumieć, ale i stroicieli fortepianów, księgowych czy pracowników NIK. W wielu ministerstwach i zarządach przez ostatnie kilkadziesiąt lat tworzono rozmaite wykazy „szczególnych stanowisk” uprawniających do wcześniejszych emerytur, czego nikt nie weryfikował. Resort
pracy chciał, by lista prac w szczególnych warunkach i o szczególnym charakterze liczyła 50 pozycji, w wyniku negocjacji dodano potem jeszcze 11. Doszli np. drążyciele tuneli, wychowawcy trudnej młodzieży i tancerze zawodowi (za sprawą „Tańca z gwiazdami”). To jednak nie zadowala związkowców. Nie zostawiają oni cienia wątpliwości, jaki jest ich stosunek do pomysłu emerytur pomostowych. W tym roku pod Kancelarią Premiera manifestowali kolejarze, górnicy (swe przywileje wywalczyli na zawsze w wyniku szturmu na Sejm przed trzema laty, ale żądają, by objęły one także pracowników zatrudnionych przy przerobie węgla), nauczyciele, protestowali ratownicy medyczni domagający się uzyskania wcześniejszych emerytur. * Nie dogadają się*

„Solidarność” uznała, iż rząd, chcąc rażąco zmniejszyć grono osób uprawnionych do emerytur pomostowych, łamie zasadę równości wobec prawa i narusza prawa nabyte. Nie akceptuje też tego, że przy definiowaniu zatrudnienia w szczególnych warunkach lub o szczególnym charakterze (co daje prawo do emerytury pomostowej) nie uwzględnia się kryteriów medycznych. Jeśli rząd będzie obstawać przy projekcie, „S” podejmie działania „do akcji protestacyjno-strajkowej włącznie”.

OPZZ protestuje przeciw ograniczeniu prawa do wcześniejszych emerytur, domagając się, by przysługiwały one ponad milionowi pracowników (z propozycji rządu wynika, że byłoby to ok. 270 tys. osób, a gdyby doszli nauczyciele, ok. 700 tys.) i prezentując własny projekt obywatelski. Zakłada on, że osoby, które przed 1999 r. (czyli rokiem reformy emerytalnej) już pracowały w szkodliwych warunkach, miałyby przedłużone prawo do wcześniejszej emerytury. Przepisy o emeryturach pomostowych objęłyby dopiero tych, którzy później zaczęli pracę.

Z drugiej strony, pracodawcy nie widzą szans na porozumienie ze stroną związkową. Są oni w ogóle przeciwnikami wcześniejszych świadczeń i generalnie uważają, że emerytura powinna przysługiwać dopiero od 65. roku życia. Jeżeli zaś ma być wypłacana wcześniej, trzeba płacić wyższą składkę. Akceptują emerytury pomostowe tylko jako świadczenie wygasające, przysługujące pracownikom urodzonym przed 1969 r. Młodsi, niezależnie od tego, na jak szkodliwych stanowiskach pracują, mają dość czasu, by się przekwalifikować i znaleźć zdrowsze zatrudnienie.

Tylko ktoś skrajnie naiwny mógłby więc uznać, że wielomiesięczne negocjacje na forum Komisji Trójstronnej przyniosą jakikolwiek efekt. Oczywiście nie przyniosły, czym rząd się nie przejął – i stosował taktykę strusia, zakładającą naiwnie, że gdy czas postawi strony konfliktu pod ścianą, będą musiały się dogadać. Nie dogadały się.

Tymczasem z rynku pracy odchodzi coraz więcej Polaków, pragnących jeszcze załapać się na wcześniejsze emerytury. Za sprawą niezasłużonych często przywilejów branżowych są to najmłodsi emeryci nowoczesnej Europy. Ale dla ludzi po pięćdziesiątce nie ma u nas pracy, więc jeśli stracą prawo do wcześniejszych emerytur, grozi im nędza.

W 2007 r. emerytury z ZUS uzyskało 210 tys. osób – najwięcej od początków lat 90., gdy przeszliśmy na kapitalizm. Wcześniejsze świadczenia kosztują prawie 20 mld zł rocznie. Ludzi do płacenia składek wciąż zaś ubywa, bo pracodawcy niechętnie widzą pracowników na etatach.

Możemy wybierać – albo teraz oszczędzamy, ile zdołamy i żyjemy biednie, chcąc jak najwięcej odłożyć na przyszłą emeryturę, albo zapominamy o emeryturze, pragnąc w miarę przyzwoicie przeżyć czas, w którym jesteśmy w sile wieku. Niestety, oba rozwiązania są kiepskie.

Andrzej Dryszel

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)