Dzielnica pięknieje, bo coraz mniej w niej Polaków
Na ulicach rowery i deskorolki walczą z samochodami, a w restauracjach kotlety schabowe z sushi. Szczupli młodzieńcy w fikuśnych nakryciach głowy, śmiało patrzą w oczy starszym kobietom w chustach. Polski Greenpoint w Nowym Jorku gwałtownie zmienia charakter. Czy za 10 lat tradycyjne "dzień dobry" wciąż będzie tu słychać na ulicach? Nie wszyscy Polacy się jednak tym martwią i uważają, że "Greenpoint pięknieje, bo coraz mniej w nim naszych rodaków".
Dziś na Greenpoincie, ktoś, kto mówi po polsku może poczuć się jak w domu. W przychodni lekarskiej, czy u dentystki zawsze znajdzie się polska recepcjonistka, która umówi na wizytę, a gdy trzeba to pomoże wypełnić formularz ubezpieczeniowy.
Na Greenpoincie, jak w Polsce
W polskim sklepie kupić można polskie wędliny, a w polonijnym biurze podróży załatwić bilety do kraju. Są też polskie restauracje, polskie agencje nieruchomości, polscy prawnicy, polskie szkoły. Nawet kurs na prawo jazdy można odbyć z mówiącymi po polsku instruktorami.
Wierzący mogą uczestniczyć we mszach w polskich kościołach, a dzieci w zajęciach z muzyki w prowadzonej przez Polaka szkole muzycznej.
Greenpoint, to także polskie restauracje i polskie księgarnie. To tu polskie kosmetyczki robią manicure, a polskie fryzjerki układają włosy. Jeśli wierzyć statystykom jest to największe skupisko Polonii na świecie, poza Chicago. Szybko zachodzące zmiany sprawiają jednak, że klimat przeniesionej zza oceanu ojczyzny zaczyna zanikać. Rozbijają go nowi mieszkańcy Greenpointu, którzy wprowadzają tu własną kulturę i własne obyczaje.
Artystyczne grzywki hipsterów
W samym środku polskiej dzielnicy rozlokowała się kawiarnia Starbucks. Na zewnątrz jest wprawdzie napis: "zapraszamy na kawę", ale w środku już jednak głównie Amerykanie. Oprócz popularnego "grande bodl" kupić tu można także amerykańską prasę. Przy stolikach młodzi ludzie uśmiechają się znad laptopów. Na polskie "dzień dobry" raczej już nie odpowiedzą. Nie, dlatego, że są nieuprzejmi. Do nich, po prostu trzeba mówić "hi". W "Kyoto Sushi" przy Nassau Avenue, jednej z głównych ulic Greenpointu, też raczej język polski na nic się nie przyda. California roll, shrimp tempura, czy love boat for 2, to już nie to samo co zupa jarzynowa i pierogi.
Zmiany na Greenpoincie uchwycić potrafią najlepiej jego długoletni mieszkańcy, tacy jak właściciel polskich delikatesów Mieszko Kalita. - Kiedy wyjechałem z Polski w okresie komunizmu i wprowadziłem się na Greenpoint mieszkali tu głównie Polacy i Latynosi. Przeważnie bez papierów. Ludzie ciężko pracujący na dwóch, nierzadko trzech etatach. Tak było przez wiele lat. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej wszystko zaczęło się drastycznie zmieniać. Rozpoczęły się wyjazdy Polaków. Na ich miejsce w dzielnicy pojawili się ludzie, sami określający się jako "artyści" - mówi Kalita. Krzywo przystrzyżone grzywki, czasem kolorowe włosy, rurkowe spodnie. - To z pewnością nie są nielegalni imigranci - dodaje Polak. - Praktycznie nie ma tygodnia, żeby ktoś z Polaków nie wyjeżdżał - twierdzi Kalita.
Kielbasa party
Powroty do kraju lub próba ułożenia sobie życia w którymś z krajów UE, to najbardziej oczywiste powody wyjazdów z Greenpointu, ale nie jedyne. Istotnym czynnikiem, który ma wpływ na zmianę charakteru polskiej dzielnicy jest też tzw. rezoning, czyli mówiąc po polsku nowy plan zagospodarowania przestrzennego, który realizują władze Nowego Jorku. Na Greenpoincie dużo się buduje. Powstają nowe kondominia, a pomiędzy starymi kamieniczkami, pamiętającymi jeszcze czasy I wojny światowej, wyrastają nowoczesne "plomby", które kuszą atrakcyjnymi apartamentami. Do nich nie wprowadzają się już Polacy. Takie mieszkania kupują lub wynajmują właśnie ci, których Mieszko Kalita określa mianem "artystów".
Młodzi ludzie, którzy zamiast wsiadać rano do wysłużonego pickup tracka i jechać do pracy na budowę, wskakują na rowery (koniecznie bez przerzutek) lub przemieszczają się po Greenpoincie na deskorolkach. To oni zapełniają też greenpoinckie bary, w których język polski słyszy się już rzadko. Oni też są klientami takich restauracji jak "Kyoto Sushi". Hipsterów na Greenpoint przyciągają niższe niż na Manhattanie ceny, a jednocześnie bliskość bezustannie bijącego serca Nowego Jorku. Fabryczno-artystyczny klimat niektórych części tej dzielnicy też robi swoje. To tu są jacyś Polacy?
Zach Schieffelin, właściciel wypożyczalni skuterów, otworzył swój biznes właśnie w polskiej dzielnicy. Interes idzie mu dobrze. Chętnych na przejażdżkę którymś z kilkudziesięciu motorków z jego "stajni" nie brakuje. Zach nie liczy jednak na polskich klientów i zdaje się nawet nie wiedzieć, że to tzw. polska dzielnica.
Według niego na Greenpoincie mieszkają "młodzi profesjonaliści". Jak mówi to: "śmietanka śmietanki nowojorskiej społeczności". Skutery są właśnie dla nich. - Tych ludzi przyciąga tu klimat tej dzielnicy - dodaje Schieffelin.
Kobieta z różowymi włosami i okularami przeciwsłonecznymi w kształcie kocich oczu, przechadzająca się po Manhattan Avenue, wprowadziła się na Greenpoint przed sześcioma laty. Wówczas jeszcze nie mówiło się o wojnie kultur i o hipsterach wypierających polskich mieszkańców dzielnicy. - W sumie trochę szkoda, że ten "etniczny" charakter Greenpointu już się kończy. To było fajne i takie inne - odpowiada zgadnięta na ulicy.
Pokonali klub gejowski
Jednak nie zawsze nowe oblicze Greenpointu wygrywa ze starym. Przykładem może być "Veronica Peoples Club" przy Franklin Street. Otwarty przed dwoma laty klub zyskał sławę dzięki odbywającym się tu w piątkowe noce imprezom dla homoseksualistów. Gejowskie party pod wieloznaczną nazwą "Kielbasa" przyciągało tłumy żądnych nieskrępowanej zabawy mężczyzn, tańczących w skąpym odzieniu lub zgoła bez niego, w rytm pulsującej muzyki, granej przez DJ-ów. Na skutek presji ze strony lokalnej społeczności "Veronica" musiała, jednak zamknąć podwoje. - Okolica okazała się zbyt konserwatywna - mówi organizator imprezy, Kelly Gorman. - Za dużo pozwów sądowych i walki z mieszkańcami. Przenosimy się do Williamsburga - dodaje.
Jednak polski klimat Greenpointu wciąż zaskakuje i zachwyca większość wprowadzających się tu Amerykanów. 8 marca podziwu dla Polaków nie kryła Kate Proulx, 23-letnia projektantka stron internetowych, od niedawana mieszkająca w polskiej dzielnicy. - To niesamowite. Prawie każdy mężczyzna na ulicy miał w ręku kwiaty dla swojej żony - mówi Kate. Inni rozkoszują się polskim jedzeniem - pierogami i kiełbasą (tym razem tą zwyczajną). Greenpoint nieuchronnie, jednak się zmienia i polskich miejsc z czasem będzie coraz mniej. Po siedemnastu latach działalności z dzielnicy postanowił się wyprowadzić "Wizard Electroland". Prowadzony i odwiedzany przez Polaków sklep z elektroniką. Powód? Klienci przenieśli się z Greenpointu gdzie indziej.
Polacy wynieśli się do Ridgewood
- Z kodów pocztowych, pobieranych od kupujących, wiemy, że blisko 80% z nich już tu nie mieszka. Przenieśli się do Ridgewood - mówi menadżer sklepu. - Dlatego my też tam się przenosimy, a nasz sklep będzie nawet większy i ładniejszy - zapowiada.
Zmiana charakteru polskiej dzielnicy nie jest czymś wyjątkowym dla Nowego Jorku. Podobna sytuacja ma miejsce np. w Williamsburgu, czyli właśnie tam, gdzie przenosi się "gejowska Kielbasa". Zamieszkujący tę dzielnicę ortodoksyjni Żydzi zamalowują ścieżki rowerowe, ochoczo uczęszczane przez hipsterów. Ci ostatni własnoręcznie malują je na nowo, by znów spokojnie jeździć. I tak w kółko.
Ridgewood, gdzie swój sklep otworzy niebawem "Wizard Electroland", kiedyś był niemal w całości holendersko-niemiecki. Dziś zaczynają dominować Polacy. To między innymi, dlatego Nowy Jork jest taki wspaniały. A Greenpoint? - Greenpoint pięknieje, bo coraz mniej w nim naszych rodaków - zauważa z przekąsem jeden z Polaków na forum internetowym jednej z polonijnych gazet.
Z Nowego Jorku dla polonia.wp.pl
Tomasz Bagnowski