Dyplomacja nowego typu. Kulisy szczytu w Mińsku
Szesnaście godzin negocjacji, gra na czas, dyplomatyczne wybiegi - tak wyglądały rozmowy w Mińsku od kuchni.
12.02.2015 12:52
Zakończenie 16-godzinnych rozmów pokojowych w Mińsku nie wyglądało na wielki dyplomatyczny sukces. Z sali negocjacyjnej pierwszy wyszedł Putin, który jako jedyny z przywódców zorganizował krótki briefing prasowy, na którym poinformował o zawartych porozumieniach. Po Putinie wyszli natomiast pozostali uczestnicy - osobno Merkel z Hollandem i osobno Poroszenko - i niemal bez zatrzymywania się skierowali się do wyjścia z gigantycznego pałacu w Mińsku, rzucając do dziennikarzy jedynie kilka zdawkowych słów.
- To jest bardzo zły sygnał. Zwykle, gdy rozmowy kończą się sukcesem i porozumieniem, organizowana jest konferencja, na której obecni są wszyscy liderzy, jest czas na wspólne zdjęcie. Pamiętamy np. Billa Clintona po podpisaniu pokoju z Dayton trzymającego swoich partnerów negocjacyjnych za ręce. Tu nic takiego nie było, co oznacza, że różnice między przywódcami są głębokie, a ustalenia mogą nie być zbyt trwałe - mówi w rozmowie z WP Janusz Sibora, historyk dyplomacji i ekspert ds. protokołu dyplomatycznego.
Nie był to jedyny znaczący gest podczas mińskich negocjacji. Rozmowy trwały - w różnym formacie - raz w pełnych delegacjach, raz z szefami dyplomacji, raz w czwórkę za zamkniętymi drzwiami - właściwie całą noc. Obiad podano dopiero po północy miejscowego czasu. - Zwykle w takich sytuacjach rozmowy są przerywane na kilka godzin, by dać czas na odpoczynek. To, że takich przerw nie było, znaczy, że porozumienie przez cały czas musiało wydawać się blisko. Inna sprawa, to presja czasu i działań wojennych, o których nieustannie donosiły media. Rzadko bywa tak, by rozmowy pokojowe toczyły się przy nasileniu, a nie wyciszeniu walk - mówi Sibora.
Presja czasu była tym większa, że w środę po południu Hollande, Merkel i Poroszenko mieli zjawić się na szczycie Rady Europejskiej w Brukseli. Ograniczenia te nie dotyczyły jednak Rosjan i separatystów - którzy starali się tę przewagę wykorzystać. Było to widać rano, kiedy przed godziną 8. w środę wydawało się, że wszystko zostało ustalone. Przywódcy "normandzkiej czwórki" wyszli wówczas z sali i przedstawili dziennikarzom komunikat: rozmowy zakończone, porozumienie zostanie podpisane w ciągu dwóch godzin. Tymczasem, niewiele ponad godzinę później, zupełnie inny komunikat dali przedstawiciele samozwańczych "republik ludowych", mówiąc, że odrzucają przygotowany już dokument.
- To była pewna wojna psychologiczna, wojna nerwów - mówi Sibora - prawdopodobnie to zagrywka taktyczna Putina, by uzyskać kolejne ustępstwa. Mógł to być też pokaz niezależności separatystów wobec Moskwy - mówi ekspert. Zwraca przy tym uwagę na rolę w negocjacjach Władysława Surkowa, jednego z najbliższych doradców Putina. Surkow formalnie był członkiem grupy kontaktowej, przygotowującej grunt pod porozumienie, ale w praktyce stał się w Mińsku "opiekunem" separatystycznych przywódców, nie opuszczając ich na krok i jeżdżąc z nimi wspólnym samochodem. - Jeśli Putin wysyła tam swojego zaufanego człowieka, to może znaczyć, że działania Rosjan i przywódców separatystów były koordynowane - stwierdza ekspert.
Tymczasem Merkel i Hollande'owi czas uciekał. - Oczywiście, oni mogli polecieć do Brukseli i po kilku godzinach wrócić do Mińska, by kontynuować rozmowy, ale byłoby to dla nich niekorzystne wizerunkowo. Z drugiej strony, Kissinger by się nad tym dwa razy nie zastanawiał - mówi.
Zdaniem Sibory, rozmowy w Mińsku, toczone w szybkim tempie i bez przerwy, pokazują zmieniającą się naturę dyplomacji.
- Protokolarnie te rozmowy były przez Białorusinów bardzo dobrze przygotowane. Ale nie wszystko można zaplanować. Widać, jak bardzo zmieniła się technika rokowań: było w tym dużo chaosu, dużo pośpiechu. Jeśli porównamy to np. z rokowaniami w Dayton czy w Petersbergu z 2001 roku, to był to zupełnie inny świat - mówi historyk.